1986-17 - Darnica godz. 0.40.pdf
(
388 KB
)
Pobierz
401576030 UNPDF
Stanisław Biskupski
DARNICA GODZ. 0.40
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1986. Wydanie II
Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Anna Lasocka
Zapowiedź
—
Achtung!
— krzyknął pobladły Hans Willer.
Na jakikolwiek manewr było już za późno. Kłąb szarej, okrągłej jak dmuchawiec chmury trysnął
setkami odłamków. Na końcu lewego skrzydła zabębniło złowróżbnie. Leutnant Schmundt błyskawicznie
szarpnął wolant ku sobie, maszyna poszła w górę zostawiając pod sobą kipiącą od wybuchów przestrzeń.
— Boisz się? — zwrócił się do Willera.
Hans nie odpowiedział. W tonie Schmundta wyczuł ironię. W myśli pocieszył się: najgorsze chyba za
nami.
Leutnant wyrozumiale skinął głową. Obawy nawigatora nie były mu obce. Sam je przetrawiał setki razy
na początku tej wojny, ilekroć przelatywał nad frontem. I chociaż później na dalekim zapleczu zdarzało mu
się natknąć nieraz na znacznie gorszy ogień, chwilę przekraczania frontu przeżywał zawsze najsilniej. Willer
nie mógł być inny. On, Schmundt, prawdę mówiąc, miał nawet więcej szczęścia od tego chłopca, który już
chyba nigdy nie zazna rozkoszy prawie bezkarnego buszowania w powietrzu, jak to bywało w pierwszych
dniach wojny. Strach Hansa jest więc uzasadniony nie tylko tym, że w takich lotach jest prawie
nowicjuszem, ale i świadomością przygniatającej przewagi wroga. Obaj wiedzieli, że przekraczanie frontu w
drodze powrotnej będzie sprawą już o tyle lżejszą, że nawet w przypadku najgorszym pozostawała pewna
szansa lądowania na własnym terenie. Tu szans nie mieli żadnych, byli samotni, jeśli oczywiście nie liczyć
płynącego opodal
Heinkla
, który towarzyszy im w tym locie, ale jego ewentualna pomoc w gruncie rzeczy
jest problematyczna.
Ziemia przesuwała się szara, pocętkowana plamami nieruchomych chmur rozrzuconych bezładnie jak
strzępy waty. W górze jaskrawo świeciło słońce, błękit był jasny, blady, wiosennie zimny.
Schmundt czuł zmęczenie. Liczba wylotów ostatnio zwiększyła się wielokrotnie. Jeśli nie narzekał, to
nie dlatego, że uważał siebie za wzór oficera, lecz po prostu w obawie, aby nie być posądzonym o sianie
defetyzmu i nastrojów niewiary w zwycięskie zakończenie wojny. Było to dziwne, że przyjaźń między
kolegami, która przecież w miarę gromadzenia wspólnych wspomnień, przeżywania różnych
niebezpieczeństw powinna zacieśniać się coraz bardziej, zatruwała teraz wzajemna nieufność i
podejrzliwość.
Po ostatnich lotach był piekielnie znużony nie tyle ich długotrwałością, ile ustawicznym napięciem
nerwów. Nie mógł się pozbyć uczucia osamotnienia i osaczenia. Wpływało na to widoczne kurczenie się
własnych sił, niepełne składy eskadr i pułków, z których wiele pozostawało pułkami jedynie z nazwy, gdyż
do przeszłości należały te czasy, kiedy stany osobowe i uzbrojenia odpowiadały przewidywanym kiedyś
etatom. Z drugiej strony, przewaga nieprzyjaciela w powietrzu stawała się regułą. I to zarówno pod
względem ilościowym, jak i jakościowym. „Czarna śmierć” —
Ił-2
, pojawiała się na froncie i za frontem
zbyt często, by rosnącej siły nieprzyjaciela można było nie zauważyć.
Kiedy był w powietrzu, uważnie i czujnie rozglądał się wokół w obawie, czy gdzieś na horyzoncie nie
dostrzeże zwartych, szybkich i zwinnych myśliwców
Jak-9
, które począwszy od bitwy pod Stalingradem dla
nich, lotników Luftwaffe, stały się prawdziwym przekleństwem. Prędkość
Jaków
dochodząca praktycznie do
600 kilometrów na godzinę, uzbrojenie składające się z działka i dwóch wielkokalibrowych karabinów
maszynowych, a przede wszystkim zdolność osiągania w krótkim czasie pułapu prawie dziesięciu tysięcy
metrów tworzyła z nich najgroźniejszych przeciwników.
Warunki walki w powietrzu zmieniły się radykalnie. Na lądzie podobno było nie lepiej. Właściwie
nawet w nich samych coś się zmieniło. Dawna rywalizacja o liczbę odniesionych zwycięstw nabierała
ostatnio cech ponurej zabawy. Zdobycie brylantów do Żelaznego Krzyża nie budziło zawiści, czasem zaś
spotykało się wprost ze wzruszeniem ramion. Cena zdobywania odznaczeń spadała gwałtownie. I może nie
tylko dlatego, że rozdawano je coraz hojniej, ale i dlatego, że nie dopatrywano się już w nich gwarancji
świetnej powojennej przyszłości. Ta nadzieja, zdawałoby się tak realna i bliska w pierwszych latach wojny,
teraz z każdym dniem oddalała się coraz bardziej.
Nie znaczy to oczywiście, że on, Schmundt, nie wykona zadania. Poczucie obowiązku to rzecz zupełnie
inna. Jest oficerem zdyscyplinowanym i będzie bronić swojej godności przed wszelkimi zarzutami. Miał
zresztą od dawna taką opinię u przełożonych i kolegów. Schlebiały mu zawsze uwagi na temat jego honoru
żołnierza i lotnika. Nikt nie musiał wiedzieć, że dla niego los wojny stawał się coraz bardziej jego wyłącznie
osobistą sprawą. Na zewnątrz, dla innych, wyglądało to zapewne jak żarliwa ideowość, ale owe „Wielkie
Sprawy”, o których trąbiono we wszelkich możliwych propagandówkach, w rzeczywistości stały się dla
niego zupełnie obojętne.
—
Ganz egal
... * — powiedział nagle głośno.
—
Was haben Sie gesagt?
**
Dopiero pytanie Willera wyrwało Schmundta z zamyślenia i uświadomiło mu, że ostateczną konkluzję
wyraził głośno. Energicznie pokręcił głową.
— Nie... nic.
Schmundt był przekonany, że takie nastroje nawiedzają nie tylko jego, ale większość pilotów, którzy
rozpoczynali wojnę razem z nim. Było to poniekąd zjawiskiem zupełnie naturalnym, jeśli zważy się, że ich
siły topniały coraz bardziej w przeciwieństwie do sił nieprzyjaciela, który rozporządzał coraz
nowocześniejszym i doskonalszym sprzętem.
Jak-9
nie jest przecież wyjątkiem. Na tych właśnie obszarach
powietrznych Schmundtowi zdarzało się spotykać na pewno nie mniej groźne
Jaki-3
oraz zwinne
Ła-5
.
Myśliwce te, produkowane w skali masowej, stanowiły nie lada problem nawet dla zachwalanych
FW-190
,
które od 1942 roku bez większego powodzenia walczyły na froncie wschodnim. Studiowano ich dane
taktyczne, uzbrojenie, w cichości życząc sobie jak najmniej okazji do zmierzenia się z groźnymi
przeciwnikami.
Na ich wspomnienie Schmundt mimo woli rozejrzał się wokół. Niebo jednak nadal było puste, zimne,
niebieskie jak ocean, nad którym zdarzało mu się latać, zanim któregoś dnia rozkaz nie przerzucił go na front
wschodni. Słońce pełnią promieni wlewało się do wnętrza przez przezroczystą skorupę kabiny. To jedno
dodawało otuchy, krzepiło, pozwalało chwilami zapomnieć o piekle kipiącym pod nim. Ziemia okolona
kręgiem horyzontu przesuwała się w dole jak olbrzymia szara płachta pocięta żyłami rzek, upstrzona
plamami lasów i bielejącymi jeszcze gdzieniegdzie spłachetkami zanikającego śniegu.
— Hans... — leutnant potoczył wzrokiem po horyzoncie. — Szef lubi takie widoki. Godzinami
wpatruje się w każdy szczegół pięknego, panoramicznego zdjęcia. Jak myślisz, warto mu zrobić tę
przyjemność?
Willer uśmiechnął się. Lubił, kiedy Schmundt mówił do niego w taki właśnie sposób. Jego głos brzmiał
wtedy beztroską i spokojem, które udzielały się i jemu.
—
Ja, ja natürlich
... — Hans gramolił się ze swego fotela.
— Powinna wyjść ciekawa pamiątka. Zwłaszcza że... — Schmundt okrągłym ruchem głowy wskazywał
rozległą płaszczyznę przesuwającą się pod nimi.
Willer musiał uważnie przyjrzeć się, aby zobaczyć to, co jego dowódca dostrzegł prawie od razu. Na
martwej, zdawałoby się, równinie widoczne były oznaki życia. Wzdłuż jasnych i krętych pasm dróg
posuwały się, w niewielkich z tej wysokości odstępach, ciemne plamki. Ich ruch oraz kierunek posuwania
się mógł być interesujący.
Willer przyłożył dwa palce do ust i głośno cmoknął.
— Prima! Postaram się, żeby szef był naprawdę zadowolony.
Podszedł do czołowego aparatu fotograficznego do zdjęć skośnych, ukląkł nad nim, oczyma przywarł
do wziernika. Przy sześciokrotnym zbliżeniu widok sunących po drogach transportów stawał sie zupełnie
wyraźny. Sprawdził kasety, machinalnie dotknął przystawki stereoskopowej do zdjęć panoramicznych, jak
gdyby chciał się upewnić, czy jest na miejscu, zwolnił dźwigienkę. Taśma filmowa przesuwała się wewnątrz
ledwie dosłyszalnie. To zajęcie pochłonęło całkowicie uwagę Hansa.
Schmundt obserwował go ze swego fotela. Willer należał do tych zapaleńców, dla których takie
fotografowanie stanowiło jeszcze atrakcję. Ciekaw był, kiedy będzie miał dość tej roboty, tych widoków i
całej emocji wywołanej oczekiwaniem na efekty swojej pracy. Teraz jednak trzeba było mu pomóc.
Schmundt lekko manewrował wolantem utrzymując samolot na jednakowej wysokości.
Willer fotografował kolumny transportów pełznące powoli na zachód. To nie był cel dla nich.
Oczywiście przydać się mogła każda informacja o natężeniu ruchu na liniach przyfrontowych, dziś jednak
mieli zadanie zwrócić szczególną uwagę na duże węzły kolejowe.
* Wszystko jedno...
** Co pan powiedział?
Schmundt z pewnym rozżaleniem obserwował przetaczający się krajobraz. Tak niedawno jeszcze
startował z lotniska położonego gdzieś w tych okolicach. W ciągu paru miesięcy zimowych ich baza znalazła
się daleko na zachodzie, nie wiadomo właściwie, jak i kiedy utracone zostały te ziemie, na których co
prawda nigdy nie czuli się zbyt pewnie, ale które jednak podlegały ich władzy przez okres ponad dwu lat.
Kijów był w rękach niemieckich równe siedemset siedemdziesiąt osiem dni. Liczba łatwa do zapamiętania:
siedem, siedem, osiem. Przyswoił sobie ją któregoś dnia przy oglądaniu albumu komendanta lotniska,
hauptmanna Schranza, który z zadziwiającą drobiazgowością prowadził kronikę owych dni, ilustrując ją
gęsto fotografiami. Zdjęcia, owszem, były interesujące. Ciekawy był zwłaszcza wyraz twarzy ludzi na
chwilę przed egzekucją. Zaciętość, a nade wszystko nienawiść wyzierająca z oczu jeszcze otwartych, ale
patrzących już jakby z innego świata. Ciekawe — zastanawiał się Schmundt — czy rzeczywiście w
dziewięćsettysięcznym niegdyś mieście zostało ostatnio zaledwie około stu osiemdziesięciu tysięcy
mieszkańców? Może to tylko przechwałka policji?
Oczywiście Kijów z 1941 roku był niepodobny do miasta, które opuszczali jesienią w dwa lata później.
Główne ulice leżały w gruzach, w miejscu gdzie wznosiły się gmachy Akademii Nauk, konserwatorium,
Instytut Teatralny, hotel „Continental” i setki innych budynków, teraz sterczały ponure, wypalone ruiny.
— Siedemset siedemdziesiąt osiem dni! — powiedział nagle na głos leutnant.
— Kijów!
—
Jawohl
...
Schmundt otrząsnął się. Dopiero po chwili zorientował się, że uwaga Willera nie dotyczy jego
wspomnień, lecz rysującego się na horyzoncie miasta. Poznawał je bez trudu. Wyglądało jak kępa drzew,
wśród których wyrastają wysokie i martwe kominy zakładów przemysłowych, powykręcane szkielety
masztów.
Leutnant westchnął nie wiadomo dlaczego i odruchowo ściągnął na siebie wolant. Znów wyszli wyżej o
kiłkadziesiąt metrów. Pasmo Dniepru miało zakreślać granicę ich lotu rozpoznawczego. Willer skupiony,
uważny śledził spływające pod skrzydła miasto. Od kilku miesięcy nie było już w ich rękach. A przecież
Schmundt doskonale pamiętał, że właśnie Dniepr uważany był za tę przeszkodę, na której zatrzymać się
miała żelazna lawina spływająca od wschodu. Leutnant i wtedy brał udział w lotach rozpoznawczych.
Meldował wówczas dowódcy, że nic nie wskazuje na to, aby Armia Radziecka miała w najbliższym czasie
zamiar sforsowania tej wielkiej przeszkody wodnej, która w 1941 roku dowództwu niemieckiemu sprawiła
tyle kłopotu. Ani Schmundt, ani nikt z jego kolegów nie wykryli w okolicach lewego brzegu żadnych
skupisk wojsk szykujących środki przeprawowe.
Tym większą niespodzianką była dla wszystkich wiadomość o utworzeniu około dwudziestu
przyczółków na odcinku rzeki o długości 750 kilometrów. Wydawało się to wprost nieprawdopodobne.
Dla nich, to znaczy dla żołnierzy otrzaskanych z walkami na froncie wschodnim, najbliższa przyszłość
stawała się nietrudna do odgadnięcia. Tym dziwniej brzmiały opinie i oceny sztabowców z OKW, którzy
stwierdzali, że w wytworzonej sytuacji „Niemcy mogą przeciwstawić nieprzyjacielowi jedynie swą wysoką
sztukę taktyczno-operacyjną i wyższe walory bojowe każdego pojedynczego żołnierza”. Schmundt nie mógł
zrozumieć, na jakiej podstawie oparte są te kalkulacje. Znał dobrze nastroje wśród żołnierzy, słyszał o
częstych wypadkach maruderstwa, a nawet dezercji. Chwilami był skłonny przypuszczać, iż meldunki o tych
niepokojących objawach nie docierały do Oberkommando dlatego tylko, aby nie sprowadzić na ich autorów
podejrzeń o świadome tolerowanie rozprzężenia dyscypliny. Faktem jednak było, że deklamowanie o
„walorach bojowych pojedynczego żołnierza” niezbyt dobrze świadczyło o znajomości nastrojów w
oddziałach frontowych.
Nie lepiej było ze sztuką operacyjną. Przecież to nikt inny jak właśnie generał pułkownik Jodl w swoim
wystąpieniu w Monachium 7 listopada 1943 roku, a więc tuż po letnio-jesiennych klęskach, oświadczył:
„Najtrudniejsze zadanie stojące obecnie przed dowództwem polega na takim podziale sił na całym teatrze
działań wojennych, by skoncentrować wojska na tych odcinkach frontu, gdzie nieprzyjaciel zamierza
wykonać uderzenie”. Trudno dyskutować o słuszności tej teorii. Cały szkopuł polegał jednak na tym, że jak
dotychczas nieprzyjaciel nie był skłonny informować, na jakim odcinku „zamierza wykonać uderzenie”.
Wystarczyło kilka miesięcy zimowych, aby się przekonać, że Jodl i inni stratedzy z OKW są raczej
kiepskimi wróżbitami! Armia Radziecka znów przeszła do natarcia, i to na odcinku, na którym dowództwo
niemieckie najmniej tego oczekiwało. W rezultacie jej ofensywnych działań linia frontu wschodniego
posunęła się o kilkaset kilometrów na zachód. W tej sytuacji Jodlowi nie pozostawało nic innego, jak
oświadczyć: „Muszę z całą otwartością stwierdzić, że nasza ogólna sytuacja jest nader zawikłana, i nie mogę
zataić, że oczekuję dalszych poważnych kryzysów”.
O tym wiedział i Schmundt. Gdyby tak nie było, nie startowałby dziś znad Bugu, aby dolecieć do
Dniepru, lecz znad Dniepru szedłby dziś kursem ku Wołdze. Oficjalne komunikaty i pompatyczne
oświadczenia dobre były dla ludzi, którzy nie orientowali się w prawdziwej sytuacji, ale nie dla nich, tu na
froncie. Tę rzeczywistość mieli przed sobą codziennie aż nazbyt wyraźnie.
Im, z eskadry samolotów rozpoznawczych, pozostawała w tych dniach rola nie należąca do najbardziej
wdzięcznych. W niewielkich grupach lub pojedynczo przedzierali się na tyły wroga, aby z dokonanych
obserwacji sztaby mogły jako tako skleić prognozy dotyczące najbliższych zamiarów nieprzyjaciela,
wskazać wykryte cele dla bombowców, rozpoznać system obrony przeciwlotniczej i z jej natężenia domyślić
się znaczenia poszczególnych rejonów. To ostatnie było sprawą najbardziej problematyczną. Zdarzało się aż
nadto często, że otwierano do nich ogień w miejscach najmniej oczekiwanych i dla odmiany witało ich
głuche milczenie, tam gdzie byli przekonani o obecności nieprzyjacielskich wojsk. Zwodniczy był ogień
artylerii przeciwlotniczej, zwodnicza była cisza.
To miasto na dole milczy również, chociaż jest nieprawdopodobne, aby pozostawiono je bez opieki
artylerii przeciwlotniczej. Nie chcieliby przecież narażać Kijowa na jeszcze większe zniszczenia dokonane z
powietrza prócz tych, które pozostały po walkach lądowych. Na pewno miasto okolone jest pierścieniem
baterii, które gotowe są przemówić w każdej chwili. Jeżeli milczą dotychczas, to chyba tylko dlatego, że dwa
wysoko płynące
Heinkle
nie stanowią bezpośredniego zagrożenia.
Schmundt pochyla samolot na skrzydło, opływa miasto szerokim łukiem. Wstęga Dniepru wije się
wyraźnie między zadrzewionym prawym brzegiem a piaszczystymi łysinami lewego. Cienka krecha mostu
przecina rzekę jak kładka przerzucona przez strumyk. Ziemia milczy. Schmundt uśmiecha się do siebie:
przecież niemożliwe, aby most pozostawiono bez obrony przeciwlotniczej! A jednak milczą.
Nalot bombowców zakłóciłby to milczenie. W górę trysnęłaby kaskada ognia, powietrze zgęstniałoby
od odłamków. Zbombardować most nie jest jednak sprawą prostą. Możliwe to byłoby tylko z lotu
nurkowego przy bezustannych, szybko po sobie następujących atakach, ale i straty wówczas muszą być
wielkie. Z ich powodu Luftwaffe coraz rzadziej decyduje się na ryzykowne operacje. Każda wyprawa
bombowców wymaga drobiazgowego rozpoznania. Najbardziej efektywne są naloty nocne, ale te właśnie
muszą być odpowiednio przygotowane.
Miasto, zimne i martwe, nie daje znaku życia. Horyzont przed i za nimi jest pusty. Małe, białe obłoki
wiszą nieruchomo pod niebem. Od czasu do czasu
Heinkel
wpada w strzęp chmury, kabina matowieje od
drobin osiadłej na szybach mgły i w chwilę potem ruchliwe refleksy słońca znów drgają jak żywe
stworzenia. Samolot mija Kijów, leci dalej na wschód.
—
Herr Leutnant!
Okrzyk Willera budzi go z zamyślenia. Nie zauważył nawet, kiedy nawigator zakończył fotografowanie
i znalazł się ponownie tuż obok, w fotelu. To dziwne, że ostatnio coraz częściej zdarzają mu się takie chwile,
w których może zapomnieć o wszystkim, co go otacza. Niewątpliwie jest to rezultat przemęczenia, a może i
pewnego znudzenia ową trasą, którą dziś przecież leci nie po raz pierwszy.
Tym razem poruszenie Willera jest w pełni uzasadnione.
—
Mein Gott!
— zachwyca się Schmundt.
Dla nich ten widok jest urzekający. W dole ciągną się długie nitki torów kolejowych, rozbiegające się w
łagodnych łukach w kierunku wschodnim i łączące się w jeden szeroki trakt tuż pod nimi. Rzędy wagonów
gęsto ustawionych na biegnących obok siebie torach przypominają dziecinne zabawki. Gdyby teraz zjawiły
się bombowce, widok ten mógłby być jeszcze bardziej wspaniały. Dowództwo jednak od dawna zaniechało
dziennych nalotów redukując je do niezbędnego minimum. To, co widzą teraz Schmundt i Willer, może
dodać apetytu pilotom samolotów bombowych. Po powrocie trzeba przekonać dowództwo, że nocny nalot
opłaciłby się sowicie. To prawda, że zanim przybędą bombowce, ów widok, który mają przed sobą, może się
zmienić. Mogą zastać tory już puste lub nie tak ponętnie zagęszczone dziesiątkami transportów, jak teraz, ale
im szybciej nastąpi ta wizyta, tym większe są szanse jej powodzenia.
Leutnant żałuje, że w tej chwili on sam nie jest pilotem samolotu bombowego. Zwolniłby wówczas
dźwignię, która otworzyłaby luk wysypując rojowisko czarnych, podłużnych przedmiotów, patrzyłby, jak
zapadają w głąb, oddalają się, nikną i nagle gdzieś tam, na samym dnie ziemi rozkwitają pióropuszami dymu
i ognia.
—
Wunderlich!
—
Jaaa!
— Willer podziela jego zachwyt.
Schmundt oczywiście woli nie myśleć o tym, że gdyby ich samolot był bombowcem, ta ziemia, która
leży pod nimi teraz milcząca i cicha, przywitałaby ich zaporą ognia i stali.
Willer jest już przy centralnym aparacie do zdjęć pionowych. W okularze obraz stacji jeszcze bardziej
wspaniały. Hans widzi wszystko tak dokładnie, jak gdyby patrzył z wysokości zaledwie tysiąca metrów.
Krótkie zwarte gąsienice pociągów, bryła budynków stacyjnych, kompletny bezruch, jakby wszystkie
semafory były zamknięte. Trzeba byłoby być nie lada fuszerem, aby nie trafić w tak rozległy, a jednocześnie
Plik z chomika:
shreq2
Inne pliki z tego folderu:
1997-01 - Atakuje was Piorun.pdf
(461 KB)
1990-13 - Blokada wielkiej twierdzy.pdf
(372 KB)
1989-10 - Operacja Madryt.pdf
(363 KB)
1989-08 - W dywizjonie Kubusiów.pdf
(429 KB)
1989-07 - Wizna -samotny bastion.pdf
(427 KB)
Inne foldery tego chomika:
Żółty Tygrys II
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin