Hemingway Ernest - Pożegnanie z bronią.doc

(1747 KB) Pobierz
SCAN-dal

Ernest Hemingway

 

 

 

Pożegnanie z bronią

(Przełożył: Bronisław Zieliński)


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Rozdział I

 

Pod koniec tego lata zajmowaliśmy dom we wsi nad rzeką, za którą była równina i góry. W łożysku rzeki leżały kamienie i głazy, suche i białe w słońcu, a w kanałach nurtu woda była przezroczysta, wartka i błękitna. Koło domu przechodziły drogą oddziały wojsk, a wzbijany przez nie kurz opylał liście drzew. Pnie drzew też były pokryte kurzem; liście opadały wcześnie tego roku i widzieliśmy wojsko maszerujące drogą, skłębiony kurz, poruszane przez wiatr i opadające liście, maszerujących żołnierzy, a później drogę pustą i białą, tylko zasłaną liśćmi.

Równina była urodzajna, pełna ogrodów owocowych, a za nią wznosiły się brunatne, nagie góry. W górach toczyły się walki i nocami widzieliśmy błyski artylerii. W ciemnościach przypominało to letnie błyskawice, ale noce były chłodne i nie miało się uczucia, że nadciąga burza.

Niekiedy słyszeliśmy w mroku maszerujące pod oknem wojsko i działa, które przejeżdżały za ciągnikami. W nocy ruch był duży, drogą szło wiele mułów ze skrzynkami amunicji przytroczonymi po obu stronach jucznych siodeł, jechały szare ciężarówki pełne żołnierzy i inne, wyładowane sprzętem przykrytym plandekami i poruszające się wolniej. W dzień przejeżdżały także ciężkie działa za ciągnikami, ich długie lufy przykryte były zielonymi gałęziami, na ciągnikach także leżały zielone gałęzie z liśćmi i pnącza. W kierunku północnym widać było za doliną las kasztanowy, a dalej drugą górę po tej stronie rzeki. O tę górę także toczyły się walki, ale bez powodzenia. Na jesieni, kiedy przyszły deszcze, wszystkie liście opadły z kasztanów i gałęzie były nagie, a pnie drzew poczerniałe od deszczu. Winnice były rzadkie i też ogołocone z liści, cała okolica mokra, bura, jesienna i martwa. Nad rzeką unosiły się opary, górę przesłaniały chmury, ciężarówki rozbryzgiwały błoto na drogach, a żołnierze szli w pelerynach, zabłoceni i przemoknięci. Karabiny mieli mokre, a podwójne, skórzane ładownice, umocowane z przodu na pasach – szare, skórzane ładownice, ciężkie od magazynków z cienkimi, długimi nabojami 6,5 mm – sterczały im pod pelerynami, tak że ludzie maszerujący drogą wyglądali niby w szóstym miesiącu ciąży.

Przejeżdżały też bardzo szybko małe, popielate samochody; zwykle obok szofera siedział w nich oficer, a w tyle paru innych. Rozbryzgiwały one jeszcze więcej błota niż ciężarówki, a jeśli jeden z oficerów na tylnej ławce był bardzo drobny i siedział między dwoma generałami, tak mały, że nie widziało się jego twarzy, tylko czubek czapki i wąskie plecy, i jeżeli samochód przejeżdżał szczególnie szybko – był to najprawdopodobniej król. Kwaterował w Udine i prawie codziennie przejeżdżał tędy, ażeby sprawdzić, jak wszystko idzie, a wszystko szło bardzo niedobrze.

Na początku zimy przyszły stałe deszcze, a wraz z deszczami cholera. Opanowano ją jednak i w końcu tylko siedem tysięcy ludzi umarło na nią w armii.


Rozdział II

 

Następnego roku odniesiono wiele zwycięstw. Zdobyto górę po drugiej stronie doliny i wzgórza porośnięte kasztanowym lasem, zwyciężyliśmy też za równiną, na płaskowyżu w stronie południowej, i w sierpniu przeszliśmy rzekę i zakwaterowaliśmy się w Gorycji, w domu, przy którym była fontanna, obwiedziony murem ogród, a w nim wiele gęstych, cienistych drzew, i fioletowe pnącze wistarii na ścianie. Teraz walki toczyły się w najbliższych górach, nie dalej niż o milę. Miasteczko było przyjemne, a nasz dom bardzo ładny. Rzeka została za nami, miasteczko wzięto gładko, natomiast nie udało się zdobyć gór za nim. Cieszyłem się bardzo, że Austriacy najwyraźniej zamierzali kiedyś po wojnie wrócić do miasta, bo nie bombardowali go tak, aby je zniszczyć, tylko mierzyli w niektóre cele wojskowe. Ludność mieszkała tu nadal, były też kawiarnie i szpitale, a w bocznych ulicach artyleria i dwa burdele, jeden dla szeregowców, drugi dla oficerów. Z końcem lata zaczęły się chłodne noce, w górach za miastem trwały walki, żelazne przęsła mostu kolejowego były poszczerbione granatami, tunel nad rzeką, gdzie przedtem toczyły się walki, leżał zawalony, dokoła skweru i wzdłuż długiej alei wiodącej do placu rosły drzewa. To wszystko, razem z faktem, że w mieście były dziewczyny, że przejeżdżał tędy autem król i że czasem widywaliśmy jego twarz, drobną figurkę z długą szyją i siwą bródką, podobną do koźlej – to wszystko wraz z niespodziewanie obnażonymi wnętrzami domów, które utraciły ściany wskutek bombardowania, zasypując tynkiem i gruzem ogrody, a czasem i ulicę, i to, że na Carso szło nam dobrze – sprawiało, że ta jesień bardzo różniła się od poprzedniej spędzonej w tych stronach. I wojna też była inna.

Dębowy las na górze za miastem zniknął. W lecie, kiedy przyjechaliśmy tutaj, był jeszcze zielony, ale teraz sterczały tylko kikuty drzew i potrzaskane pnie, a ziemia była zorana pociskami. Któregoś dnia pod koniec jesieni, poszedłszy tam, gdzie był ten las dębowy, zauważyłem chmurę wysuwającą się zza gór. Zbliżała się bardzo szybko, słońce pożółkło i zmatowiało, a potem zrobiło się szaro, niebo się zaciągnęło, chmura spłynęła z góry, i nagle znaleźliśmy się w niej, i zaczął padać śnieg. Wiatr niósł go ukośnie, śnieg pokrył nagą ziemię, sterczały spod niego kikuty drzew, leżał na działach i były w nim wydeptane ścieżki do latryn za okopami.

Później, wróciwszy do miasta, wyglądałem na padający śnieg przez okno burdelu oficerskiego, w którym siedziałem z przyjacielem przy butelce asti. Patrząc na śnieg, który opadał wolno i ciężko, widzieliśmy, że to już koniec na ten rok. Nie udało się zdobyć gór za rzeką; nie wzięliśmy ani jednej z nich. Wszystko to zostało na następny rok.

Mój przyjaciel zobaczył naszego kapelana, który szedł ulicą, stąpając ostrożnie po mokrym śniegu, więc zaczął bębnić w szybę, aby zwrócić jego uwagę. Ksiądz podniósł głowę. Dojrzał nas i uśmiechnął się. Mój przyjaciel dał mu ręką znak, żeby wszedł. Kapelan pokręcił głową i ruszył dalej. Tego wieczora w mesie oficerskiej podano nam spaghetti, które wszyscy jedli bardzo szybko i w skupieniu, okręcając je na widelcu, póki pojedyncze pasemka nie oderwały się od reszty, a potem wsuwając je do ust, albo też stosując system nieprzerwanego podnoszenia i wsysania wargami. Nalewaliśmy sobie wino z oplatanego gąsiorka; przechylało się go w metalowej kołysce, naciskając szyjkę wskazującym palcem, i wtedy wino, jasnoczerwone, wyborne, o garbnikowym posmaku, lało się do kieliszka przytrzymywanego tą samą ręką. Po tym daniu kapitan zaczął docinać kapelanowi.

Ksiądz był młody, rumienił się łatwo i miał taki sam mundur jak my wszyscy, tylko z krzyżem z ciemnoczerwonego aksamitu nad lewą górną kieszenią szarej kurtki. Kapitan mówił uproszczonym włoskim językiem na mój wątpliwy benefis, chcąc, abym wszystko dokładnie zrozumiał, żeby nic się nie zgubiło.

– Ksiądz dzisiaj z dziewczynami – powiedział, zerkając na kapelana i na mnie. Kapelan uśmiechnął się, zaczerwienił i pokręcił głową. Kapitan często się z nim przekomarzał.

– Nieprawda? – zapytał kapitan. – Dziś ja widziałem ksiądz z dziewczynami.

– Nie – odparł kapelan. Pozostałych oficerów bawiły te docinki.

– Ksiądz nie z dziewczynami – ciągnął kapitan. – Ksiądz nigdy z dziewczynami – wyjaśnił mi. Wziął mój kieliszek i napełnił go, patrząc mi w oczy, ale jednocześnie zerkając na kapelana.

– Ksiądz co noc pięciu na jednego. – Wszyscy przy stole roześmiali się. – Rozumie pan? Ksiądz co noc pięciu na jednego. – Uczynił odpowiedni gest i zaśmiał się głośno. Kapelan przyjął to jako żart.

– Papież chciałby, żeby Austriacy wygrali wojnę – odezwał się major. – Bo on kocha Franciszka Józefa. Stamtąd przychodzą pieniądze. Ja jestem ateista.

– Czytaliście kiedy panowie Czarną świnię? – zapytał porucznik. – Wystaram się wam o egzemplarz. To właśnie podważyło we mnie wiarę.

– Wstrętna i podła książka – powiedział kapelan. – W gruncie rzeczy wcale się panu nie podobała.

– Bardzo cenna – odparł porucznik. – Pokazuje człowiekowi, czym są ci księża. Spodoba się panu – powiedział do mnie.

Uśmiechnąłem się do kapelana, a on także uśmiechnął się ponad świecą.

– Niech pan tego nie czyta – powiedział.

– Wystaram się o nią dla pana – rzekł porucznik.

– Wszyscy myślący ludzie są ateistami – oświadczył major. – Mimo to nie wierzę w masonerię.

– A ja wierzę – powiedział porucznik. – To szlachetna organizacja.

Ktoś wszedł i kiedy drzwi się otworzyły, dojrzałem przez nie padający śnieg.

– Teraz, jak przyszły śniegi, nie będzie już ofensywy – powiedziałem.

– Z pewnością – odrzekł major. – Powinien pan wziąć sobie urlop. Warto, żeby pan pojechał do Rzymu, do Neapolu, na Sycylię...

– Powinien odwiedzić Amalfi – powiedział porucznik.

– Dam panu kartkę do mojej rodziny w Amalfi. Pokochają pana jak syna.

– Warto, żeby pojechał do Palermo.

– Albo na Capri.

– Chciałbym, żeby pan zobaczył Abruzję i odwiedził moją rodzinę w Capracotta – powiedział ksiądz.

– Co on opowiada o Abruzji? Tam jest jeszcze więcej śniegu niż tutaj. Pan wcale nie ma ochoty oglądać chłopów. Niech jedzie do ośrodków kultury i cywilizacji.

– Powinien sobie wyszukać jakieś ładne dziewczyny. Dam panu adresy w Neapolu. Piękne, młode dziewuszki... pod opieką mamuś, ha, ha, ha! – Kapitan rozcapierzył dłoń, podnosząc duży palec i rozstawiając pozostałe, jak wówczas kiedy się robi “zajączki". Cień jego dłoni padł na ścianę. Kapitan znowu przemówił swą uproszczoną włoszczyzną;

– Pan przychodzi tak – tu pokazał duży palec – a wraca tak – dotknął piątego palca. Wszyscy się roześmiali.

– Patrzcie – powiedział kapitan. Znowu rozcapierzył dłoń i znów światło świecy rzuciło jej cień na ścianę. Zaczął od dużego palca i dotykał kolejno pozostałych. – Sotto–tenente (duży palec), tenente (wskazujący), capitano (następny), maggiore (czwarty) i tenente–colonello (mały palec). Pan jedzie sotto–tenente, a wraca sotto–colonello!*

Wszyscy się roześmiali. Palcowe dowcipy kapitana miały ogromne powodzenie. Spojrzał na kapelana i krzyknął:

– Ksiądz co noc pięciu na jednego! – Roześmiano się znowu.

– Musi pan zaraz jechać na urlop – powiedział major.

– Chętnie bym wybrał się z panem i pokazał panu różne rzeczy – dodał porucznik.

– Wracając niech pan przywiezie gramofon.

– I dobre płyty operowe.

– Carusa!

– Niech pan nie przywozi Carusa. Bo on ryczy.

– Nie chciałbyś tak ryczeć jak on?

– Ryczy, powiadam wam, że ryczy!

– Chciałbym, żeby pan pojechał do Abruzji – odezwał się ksiądz. Inni coś krzyczeli. – Tam jest dobre polowanie. I ludzie by się panu podobali, a chociaż bywa chłodno, przecież jest pogodnie i sucho. Mógłby pan zamieszkać u mojej rodziny. Ojciec jest znanym myśliwym.

– No, chodźcie – powiedział kapitan. – Idziemy do burdelu, zanim zamkną.

– Dobranoc – powiedziałem do księdza.

– Dobranoc panu – odrzekł.


Rozdział III

 

Kiedy wróciłem na front, wciąż jeszcze kwaterowaliśmy w tym samym miasteczku. W okolicy stało o wiele więcej dział i nadeszła już wiosna. Pola były zielone, na winoroślach pojawiły się małe pędy, drzewa rosnące wzdłuż drogi wypuściły drobne listki, a od morza dolatywał powiew. Patrzyłem na miasto i wzgórze, na stary zamek, stojący w niewielkiej niecce wśród pagórków, i na góry, brunatne góry z odrobiną zieleni na stokach. W mieście zastałem więcej armat i parę nowych szpitali, na ulicach spotykało się Anglików, a czasem i Angielki, przybyło kilka domów rozwalonych pociskami artyleryjskimi. Było ciepło i wiosennie, szedłem uliczką między drzewami, czułem, jak promieniują nagrzane słońcem mury, i przekonałem się, że nadal zajmujemy ten sam dom i że wszystko tu wygląda tak jak wtedy, gdy wyjeżdżałem. Drzwi były otwarte, przed domem, w słońcu, siedział na ławce jakiś żołnierz, u bocznego wejścia czekała sanitarka, a kiedy wszedłem do środka, poczułem zapach marmurowych podłóg i szpitala. Wszystko wyglądało tak jak w chwili mojego odjazdu, tyle tylko że teraz była wiosna. Zajrzałem przez drzwi do dużego pokoju i zobaczyłem majora siedzącego za biurkiem przy otwartym oknie, przez które wpadało światło słoneczne. Nie zauważył mnie i nie wiedziałem, czy wejść i zameldować się, czy też najpierw pójść na górę i doprowadzić się trochę do ładu. Postanowiłem iść na górę.

Pokój, który dzieliłem z porucznikiem Rinaldim, wychodził na podwórze. Okno było otwarte, moje łóżko posłane i przykryte kocem, a rzeczy wraz z maską gazową w podłużnej puszce blaszanej i stalowym hełmem wisiały na ścianie na tym samym kołku. W nogach łóżka stał mój płaski kuferek, a na nim zimowe buty, których skóra lśniła od tłuszczu. Nad łóżkami wisiał mój austriacki karabinek strzelca wyborowego z ośmiograniastą lufą oksydowaną na niebiesko i piękną, ciemnoorzechową kolbą, zaopatrzoną w poduszkę policzkową. Pamiętałem, że należąca do niego luneta zamknięta jest w kuferku. Porucznik Rinaldi leżał na drugim łóżku i spał. Kiedy usłyszał, że jestem w pokoju, przebudził się i usiadł.

Ciao! – powiedział. – Jak się panu powodziło? Uścisnęliśmy sobie dłonie, a on objął mnie za szyję i ucałował.

– Uff! – odsapnąłem.

– Brudny pan jest – powiedział. – Trzeba się umyć. Gdzie pan był i co robił? Proszę mi zaraz wszystko opowiedzieć.

– Byłem wszędzie. W Mediolanie, Florencji, Rzymie, Neapolu, Villa San Giovanni, Mesynie, Taorminie...

– Gada pan, jakby recytował rozkład jazdy. Miał pan jakieś piękne awanturki?

– I owszem.

– Gdzie?

– W Mediolanie, Florencji, Rzymie, Neapolu...

– Wystarczy. Niech pan naprawdę powie, która była najlepsza.

– W Mediolanie.

– To dlatego, że pierwsza z kolei. Gdzie pan ją spotkał? W “Covie"*? Dokąd poszliście? Jak panu smakowało? Proszę mi zaraz wszystko opowiedzieć. Czyście spędzili razem całą noc?

– Tak.

– To jeszcze nic. Tutaj mamy teraz piękne dziewczyny. Nowe dziewczyny, które nigdy nie były na froncie.

– Nadzwyczajne.

– Nie wierzy pan? Pójdziemy razem po południu, to pan zobaczy. A w mieście są piękne Angielki. Obecnie jestem zakochany w niejakiej pannie Barkley. Złożymy jej razem wizytę. Prawdopodobnie ożenię się z tą panną Barkley.

– Muszę się umyć i zameldować. Czy teraz nie ma tu nic do roboty?

– Od pana wyjazdu nie było nic oprócz lżejszych i cięższych odmrożeń, żółtaczki, trypra, samookaleczeń, zapalenia płuc oraz twardych i miękkich szankrów. Każdego tygodnia ktoś jest ranny odłamkami skał. Mamy także kilku naprawdę rannych. W przyszłym tygodniu wojna zaczyna się na nowo. Możliwe, że się zacznie. Tak powiadają. Myśli pan, że dobrze bym zrobił, żeniąc się z tą panną Barkley – po wojnie, oczywiście?

– Bezwzględnie – odparłem i nalałem wody do miednicy.

– Dziś wieczorem wszystko mi pan opowie – rzekł Rinaldi. – Teraz muszę się jeszcze przespać, żeby wyglądać świeżo i pięknie dla panny Barkley.

Zdjąłem kurtkę i koszulę i obmyłem się w zimnej wodzie w miednicy. Wycierając się ręcznikiem rozglądałem się po pokoju, patrzyłem przez okno i na Rinaldiego, który leżał z zamkniętymi oczami na łóżku. Był przystojny, w moim wieku i pochodził z Amalfi. Z zamiłowaniem pełnił swoje funkcje chirurga i przyjaźniliśmy się bardzo. Kiedy na niego patrzyłem, otworzył oczy.

– Ma pan trochę forsy?

– Owszem.

– Niech mi pan pożyczy pięćdziesiąt lirów.

Wytarłem ręce i wyjąłem portfel z wewnętrznej kieszeni wiszącego na ścianie munduru. Rinaldi wziął banknot, złożył go, nie podnosząc się z łóżka, i wsunął do kieszeni spodni. Uśmiechnął się.

– Muszę sprawić na pannie Barkley wrażenie człowieka zamożnego. Pan jest moim wielkim, najlepszym przyjacielem i finansowym opiekunem.

– Idź pan do diabła – powiedziałem.

Tego wieczora w mesie oficerskiej siedziałem obok kapelana. Był rozczarowany i niespodziewanie urażony, że nie pojechałem do Abruzji. Napisał do ojca, że mam przyjechać, i poczyniono tam przygotowania. Mnie samemu było równie przykro jak i jemu i nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie pojechałem. Chciałem przecież to zrobić, więc starałem się mu wytłumaczyć, jak jedna rzecz pociągała za sobą drugą, i w końcu zrozumiał, i uwierzył, że naprawdę miałem chęć tam pojechać, i wszystko już było prawie zupełnie w porządku. Wypiłem sporo wina, potem kawy i stregi, i tłumaczyłem, lekko zamroczony, że nikt nie robi tego, na co ma ochotę, bo nigdy mu się to nie udaje.

My dwaj rozmawialiśmy, a tymczasem reszta się spierała. Chciałem pojechać do Abruzji. Ale nie pojechałem tam, gdzie drogi były zamarznięte i twarde jak żelazo, gdzie było pogodnie, zimno i sucho i leżał sypki śnieg poznaczony tropami zajęcy, gdzie chłopi zdejmowali kapelusze i nazywali cię jaśnie panem, i gdzie było dobre polowanie. Nie pojechałem w takie miejsce, tylko tam, gdzie były zadymione kawiarnie, po nocach pokój wirował i musiałeś spojrzeć na ścianę, ażeby go zatrzymać, gdzie noce spędzałeś w łóżku, pijany, wiedząc, że to jest wszystko, co możesz mieć, i doznawałeś dziwnego uczucia, gdy budząc się, nie miałeś pojęcia, kto leży przy tobie – gdzie świat wydawał się nierzeczywisty w ciemnościach i tak podniecający, że nocami trzeba było na powrót pogrążyć się w nieświadomości i nie dbać o nic, wiedząc, że to jest wszystko, wszystko, i nie myśląc o niczym. I nagle zaczynałeś się bardzo martwić, gdzieś nad ranem budziłeś się z tym ze snu, i nie miałeś już nic, wszystko było ostre, twarde, wyraźne, i czasem jeszcze wynikała sprzeczka o zapłatę. Kiedy indziej znów miło, czule, ciepło i razem śniadanie i obiad. Albo też znikał wszelki urok i z ulgą wychodziłeś na ulicę, ale zawsze zaczynało się to od nowa i znów był taki sam dzień i noc. Próbowałem opowiedzieć o nocy i o różnicy między nocą a dniem, i o tym, że noc wydawała się lepsza, chyba że dzień był bardzo czysty i chłodny, ale nie potrafiłem tego opowiedzieć, tak jak nie potrafię i teraz. Jeżeli jednak przeżyło się coś podobnego, to się wie. Kapelan tego nie przeżył, ale zrozumiał, że naprawdę chciałem pojechać do Abruzji, choć tego nie zrobiłem, i nadal pozostaliśmy przyjaciółmi o wielu podobnych upodobaniach, chociaż istniała między nami różnica. On zawsze wiedział coś, czego ja nie wiedziałem, a dowiedziawszy się, zawsze potrafiłem zapomnieć. Jednakże wówczas nie miałem o tym pojęcia i dowiedziałem się dopiero później. Tymczasem siedzieliśmy w mesie, skończyliśmy już jeść, ale dyskusja trwała. My dwaj przestaliśmy rozmawiać i kapitan zawołał:

– Ksiądz nieszczęśliwy! Ksiądz nieszczęśliwy bez dziewczyn!

– Ja jestem szczęśliwy – powiedział kapelan.

– Ksiądz nieszczęśliwy. Ksiądz chce Austriacy wygrać wojnę – odparł kapitan. Pozostali nastawili ucha. Kapelan potrząsnął głową.

– Nie – powiedział.

– Ksiądz chce, żebyśmy nigdy nie atakowali. Prawda, że ksiądz nie chce, żebyśmy atakowali?

– Nie. Uważam, że musimy atakować, jeżeli jest wojna.

– Musimy atakować. Będziemy atakować!

Ksiądz kiwnął głową.

– Zostawcie go – powiedział major – to porządny chłop.

– I tak nic na to nie poradzi – oświadczył kapitan. Wszyscy wstaliśmy od stołu.


Rozdział IV

 

Rano zbudziła mnie bateria ustawiona w sąsiednim ogrodzie; zobaczyłem słońce wpadające przez okno i wstałem z łóżka. Podszedłem do okna i wyjrzałem. Wyżwirowane ścieżki były wilgotne, a trawa mokra od rosy. Bateria dała dwa razy ognia i dwukrotnie podmuch uderzył we mnie, wstrząsnął szybami i targnął połami mojej piżamy. Nie widziałem armat, ale najwyraźniej strzelały prosto nad nami. Nieprzyjemnie było je mieć tak blisko, ale pocieszyłem się myślą, że nie są większe. Wyglądając na ogród usłyszałem, że na drodze rusza ciężarówka. Ubrałem się, zszedłem na dół, wypiłem trochę kawy w kuchni i udałem się do garażu.

Pod długą szopą stało rzędem dziesięć samochodów, jeden obok drugiego. Były to tęponose sanitarki o ciężkim nadwoziu, pomalowane na szaro i zbudowane podobnie do platform meblowych. Przy jeszcze jednej, stojącej na podwórku, pracowali mechanicy. Trzy inne były w górach, na punktach opatrunkowych.

– Czy oni kiedy ostrzeliwują tę baterię? – zapytałem jednego z mechaników.

– Nie, signor tenente. Osłania ją tamten pagórek.

– Jak wam się wiedzie?

– Nie najgorzej. Ta maszyna jest do niczego, ale inne są na chodzie. – Przerwał robotę i uśmiechnął się. – Był pan na urlopie?

– Tak.

Otarł ręce o sweter i wyszczerzył zęby.

– Dobrze było?

Pozostali uśmiechnęli się także.

– Doskonale – odpowiedziałem. – A co jest z tą maszyną?

– Szmelc. Psuje się jedno po drugim.

– A teraz czego jej brakuje?

– Trzeba dać nowe pierścienie.

Pozostawiłem ich przy pracy nad wozem, który wyglądał żałośnie i pusto z podniesioną maską i częściami rozłożonymi na stole warsztatowym, wszedłem pod szopę i obejrzałem kolejno wszystkie samochody. Były stosunkowo czyste, kilka świeżo wymyto, reszta stała pokryta kurzem. Przejrzałem starannie opony, szukając dziur lub wgnieceń od kamieni. Wszystko zdawało się być w dobrym stanie. Najwidoczniej było obojętne, czy jestem tu, aby sprawować nadzór, czy też mnie nie ma. Wyobrażałem sobie, że stan samochodów, uzyskiwanie różnych części, gładkie funkcjonowanie transportu rannych i chorych z punktów opatrunkowych, zwożenie ich z gór do punktu rozdzielczego, a potem rozprowadzanie do szpitali wymienionych na ich kartkach – zależało w znacznej mierze ode mnie. Okazało się, że nie ma żadnej różnicy, czy jestem tutaj, czy nie.

– Mieliście trudności z dostawaniem części? – zapytałem sierżanta–mechanika.

– Nie, signor tenente.

– Gdzie teraz jest skład benzyny?

– Tam gdzie dawniej.

– Dobra – powiedziałem i wróciłem do domu.

Przy stole w mesie wypiłem jeszcze jedną filiżankę kawy. Była jasnoszara i słodka od skondensowanego mleka. Na dworze był piękny wiosenny poranek. Zaczynało się czuć tę suchość w nozdrzach, która zapowiada, że dzień będzie później gorący. Tego dnia odwiedziłem placówki w górach i wróciłem do miasta późnym popołudniem.

Wszystko najwyraźniej szło lepiej, kiedy mnie nie było. Dowiedziałem się, że ma znowu ruszyć ofensywa. Dywizja, do której byliśmy przydzieleni, miała nacierać na pewnym odcinku w górze rzeki i major powiedział mi, że na czas ataku obejmę nadzór nad placówkami. Natarcie przejdzie przez rzekę powyżej wąskiego wąwozu i rozwinie się na wzgórzach. Stanowiska samochodów powinny być tak blisko rzeki, jak tylko uda się dotrzeć w ukryciu. Wybierze je oczywiście piechota, ale my musimy to wykonać. Była to jedna z rzeczy, które dawały człowiekowi fałszywe poczucie służby żołnierskiej.

Byłem bardzo brudny i zakurzony i poszedłem do swego pokoju, żeby się umyć. Na łóżku siedział Rinaldi z egzemplarzem gramatyki angielskiej Huga. Miał na sobie mundur i czarne buty, włosy mu lśniły.

– Świetnie – powiedział, kiedy mnie zobaczył. – Pójdzie pan ze mną do panny Barkley.

– Nie.

– I owszem. Proszę, żeby pan poszedł i zrobił na niej dobre wrażenie.

– No, dobrze. Niech pan zaczeka, aż się doprowadzę do porządku.

– Umyj się pan i chodź tak, jak jesteś.

Umyłem się, przyczesałem włosy i ruszyliśmy do wyjścia.

– Chwileczkę – powiedział Rinaldi. – A może się napijemy? – Otworzył kuferek i wyjął z niego butelkę.

– Byle nie stregi – powiedziałem.

– Nie, grappy.

– Doskonale.

Nalał dwie szklaneczki i trąciliśmy się wyciągając wskazujące palce. Grappa była bardzo mocna.

– Jeszcze po jednej?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin