Lee Tanith - Czarnoksiężnik z Volkyanu.pdf

(409 KB) Pobierz
Tonith Lee
Tonith Lee
Czarnoksiężnik z Volkyanu
Przełożyła: Danuta Górska
Wydawnictwa ALFA Warszawa 1991
Tytuł oryginału: Volkhavaar
DAW Books, New York 1977
Ilustracja na okładce: Janusz Obłucki
Projekt znaku graficznego podserii: Ryszard Z. Fiejtek
Redaktor: Marek S. Nowowiejski
Redaktor techniczny: Monika Ukleja
Copyright 1977 by Tanith Lee
For the Polish edition
Copyright e 1991 by Wydawnictwa ALFA
ISBN 83-7001-355-4
Miłość kołem się toczy,
a koło nie ma końca.
(przysłowie ludowe)
Część pierwsza
NIEWOLNICA I JEJ SERCE
1.
Słońce w złotym rydwanie zbliżało się do ostatnich łąk nieba. Wkrótce sześć
gniadych koni parsknie z nozdrzy różowym płomieniem i pogalopuje za horyzont.
Później nadejdzie zmierzchu niczym wdowa w żałobie, i zarzuci czarny welon na
niebo i ziemię, ale na długo przedtem niewolnica Shaina sprowadzi stado kóz w
dolinę. Wiosną Shaina zabierała kozy na górskie pastwisko tylko w niektóre dni.
Zazwyczaj robił to Młody Ash, syn jej właściciela, ale Młody Ash upijał się co
czwarty lub piąty wieczór; tak więc w te ranki, kiedy leżał okryty niedźwiedzią
skórą jęcząc i wzywając wszystkie domowe demony, żeby się nad nim użaliły, żona
Starego Asha wzywała niewolnicę i wyprawiała ją ze stadem. Ale Shaina nigdy się
nie skarżyła. Jej właściciele nie lubili, kiedy siedziała bezczynnie na
pastwisku, i kazali jej zabierać ze sobą pranie i cerowanie, musiała więc
dźwigać na plecach ciężki kosz tam i z powrotem. Nie mogła spuścić stada z oka
na chwilę, jako że wszystkie kozy były na swój kozi sposób trochę szalone i
zawsze gotowe to udowodnić. A jednak dobrze jej było na tej górskiej łące,
usianej drobnymi, wiosennymi kwiatami, rozbrzmiewającej srebrzystym szmerem
rozgadanych strumieni wezbranych odwilżą. Otaczające łąkę szczyty wydawały się
bardzo bliskie. Każdy miał swój własny kształt i kolor, a przecież wciąż się
zmieniały pod zmiennym niebem; raz były ostre i wyraźne w jasnym słońcu, kiedy
indziej rozmyte przez mgłę, to znów przypominały zastygłe chmury. W wiosce każdy
szczyt nosił własne miano Ś Wielki Elf, Zimna Turnia, Czarny Wierch. Niektóre
były przyjazne, inne przeklęte. W każdym razie o wiele przyjemniej pracowało się
w ich otoczeniu, niż razem z żoną Starego Asha tkwiło w ciasnej, zakopconej
izbie pomiędzy garnkami, gdzie jedynym urozmaiceniem był pies szczekający na
podwórzu lub dzieci rzucające kamieniami. Zwykle po dniu spędzonym w górach
Shaina wracała do wioski odświeżona i niemal zadowolona z życia. Lecz tego
wieczoru, kiedy schodziła stromą kamienistą ścieżką wdychając rzeźwy wiatr, z
koszykiem na plecach, otoczona przez drepczące stado, czuła, że narasta w niej
dziwny, nieuchwytny smutek. Owa melancholia była jej dobrze znana. Przez
ostatnie dziesięć miesięcy odchodziła i wracała, za każdym razem coraz bliższa,
coraz słodsza i bardziej gorzka w jej sercu. Shaina nie umiała jej nazwać. Nie
był to posępny, gryzący żal za utraconą wolnością; do niego przywykła. Młoda,
silna i dumna, wprędce znalazła w sobie dość odwagi i zdecydowania, żeby
powiedzieć: Nie zawsze będę niewolnicą; a jeśli już mam żyć w niewoli, będę
nosić głowę wyżej niż córka księcia w Arkev. Okrutni ciemnoskórzy ludzie porwali
ją z domu, kiedy miała zaledwie sześć lat. Niewiele zapamiętała z tej szaleńczej
przeprawy, tylko ogień i dym, które zostały z tyłu, i przerażenie, które czyhało
na przedzie. Wielkie, rozkołysane morze zaniosło okręty do skalistego brzegu.
Bosa, w łańcuchach, zapłakana, z pokrwawionymi stopami przybyła Shaina do
Korkeem, do kraju, gdzie miała dorastać. Tutaj zapomniała o swojej ojczyźnie,
pamiętała tylko cień przeszłości, powracający niekiedy w głosach jej przodków,
jej rasy, a niekiedy w snach. W jej ojczyźnie było ciepło, a w tym kraju zimno,
ale ten zimny kraj stał się jej krajem i przestrzegała jego zwyczajów, ponieważ
nie znała innych. Z przeszłości zachowała tylko swoją dumę, jedyne dziedzictwo,
którego nie mogli jej odebrać. Choć teraz należała do Starego Asha, przecież nie
zawsze była jego niewolnicą; widziała więcej w swojej przybranej ojczyźnie niż
wieśniacy, którzy mogli podróżować bez ograniczeń. Została sprzedana w wieku
siedmiu lat, ponownie jako dziesięciolatka i po raz trzeci Staremu Ashowi, kiedy
miała lat szesnaście. Wędrując z jednego targu niewolników na drugi widziała
trzy wsie i jedno miasteczko, a nawet oglądała z daleka Arkev, miasto słońca i
księżyca, gdzie książę jadał pieczone łabędzie w białym pałacu o wieżach
zwieńczonych kopułami z żółtego metalu. Stary Ash i jego żona w najlepszym razie
chodzili do Kost w dni targowe. Jeśli chodzi o Młodego Asha, najdalszym
miejscem, do którego kiedykolwiek dotarł, była karczma na wzgórzu. Shaina miała
więc swoją dumę, poczucie wyższości, które zawdzięczała podróżom, niezłomną wolę
i świadomość dziedzictwa krwi Ś dlatego nie wiedziała, skąd się bierze ów
smutek, który przychodzi o zmierzchu. Zwierciadło mogłoby jej to powiedzieć, ale
zwierciadło z brązu w domu Starego Asha było mętne i porysowane, a zresztą
niewolnica i tak nie miała czasu się w nim przeglądać. Strumień mógłby jej to
powiedzieć, gdyby jego wody były dość spokojne, by stać się zwierciadłem Ś ale
wiosną strumienie Korkeem stawały się bystre i wzburzone, a zimą pokrywały się
białym lodem. Włosy Shainy były czarne i lśniące jak niebo o północy, jej oczy
miały kolor dębowych liści na jesieni. Była smukła i prosta, stąpała nie jak
niewolnica, ale jak księżniczka. Zaprawdę, nawet sam książę w podniebnym Arkev
byłby zadowolony, gdyby jego niezgrabna córka nosiła się tak jak Shaina, mimo
koszyka na plecach, kóz i całej reszty. U podnóża góry znajdowało się miejsce,
gdzie ścieżka okrążała wielką skałę. Na boku tej skały ktoś przed wiekami
wyrzeźbił podobiznę demona czy górskiego bóstwa, które wieśniacy zawsze
pozdrawiali przechodząc. Shaina również nabrała zwyczaju kłaniania się bożkowi i
życzenia mu dobrego dnia lub dobrej nocy, jako że w tej krainie diabłów,
chochlików i demonów człowiek nigdy nie mógł być dość ostrożny. Również kozy
zachowywały się dziwnie, przechodząc tamtędy Ś beczały głośniej i bodły się
bardziej niż zwykle. Tego wieczoru tuż przed zakrętem kozy nagle zbiły się w
ciasną gromadkę i dziwnie zamilkły, przewracając oczami. Mimo to Shaina
podniosła wzrok, aby wypowiedzieć zwyczajowe pozdrowienie, i wydało się jej, że
rzeźba odmłodniała. Ale to musiało być złudzenie, wymówiła więc słowa powitania
i zawołała na kozy. Zwierzęta ani drgnęły. Shaina przecisnęła się między nimi i
znalazła się po drugiej stronie skały. Niebo pociemniało, zrobiło się chłodniej;
ostatnie szaroróżowe blaski kładły się na pustym stoku, a w wiosce poniżej
zaczynały się zapalać światła. Coś się jednak zmieniło: niewielki głaz, który
musiał stoczyć się ze zbocza, spoczywał na środku drogi. Ś Widzicie Ś
powiedziała Shaina do kóz Ś to tylko kamień. Boicie się kamienia, głuptasy? Kozy
potrząsnęły brodami i dalej milczały. Ś Uważajcie Ś ostrzegła je Shaina Ś bo
kiedy w górach zapadnie noc, spod ziemi wyskoczą karzełki i zabiorą was. Ale
kozy tylko wpatrywały się w nią uparcie, aż w końcu Shaina pomyślała, że musi
odsunąć ten okropny głaz. Zbliżyła się więc doń raźnym krokiem, żeby pokazać
kozom, iż nie ma się czego bać. Wówczas głaz jakby się przekręcił, podniósł
głowę i popatrzył na nią parą czarnych oczu. Na ten widok Shaina znieruchomiała
nie mówiąc nic, jako że najmądrzej wydawało się zachować milczenie. Ś Nie
wszystko, co chodzi na dwóch nogach, jest człowiekiem Ś przemówił głaz
gawędziarskim tonem Ś i nie wszystko, co leży bez ruchu, jest kamieniem, jak
powiedział wilk, kiedy ugryzła go żmija. Ś Widzę Ś odparła Shaina. I
rzeczywiście, zamiast głazu zobaczyła starą kobietę o dziwnie szarej skórze,
zakutaną w wielki mszysty szal, o pomarszczonej szarej twarzy, z której
wyzierało ostre jak nóż spojrzenie czarnych oczu. Ś Jesteś niewolnicą z tej
wioski Ś stwierdziła starucha. Ś Przemierzyłaś obce kraje i piłaś wodę z
niejednej studni. Czekasz na coś. Czy wiesz, na co czekasz? Ś Chcę wrócić do
domu mojego pana, matko, bo inaczej czeka mnie bicie. Ś Kij rani grzbiet, nie
serce Ś powiedziała starucha bezlitośnie. Ś Twoje serce, moja piękna, silna i
odważna niewolnico, czeka na kogoś, kto je zrani. Stoisz tu, jakbyś zamiast
koszyka z praniem nosiła na ramionach aksamitny płaszcz, a na nogach srebrne
bransolety. Ale powiadam ci, że nim skończy się dzień jutrzejszy, przyjdziesz do
mnie jak żebraczka i ofiarujesz mi własną serdeczną krew w zamian za moją pomoc.
Shaina poczuła, że blednie. Przestraszyły ją nie tyle słowa starej kobiety, ile
sposób, w jaki zostały wypowiedziane, i niesamowity wyraz jej twarzy. Ale w
chwilach przestrachu Shaina odnajdywała w sobie żelazną nieugiętość. Zapytała
więc twardo: Ś Jeśli już mam przyjść do ciebie i błagać o pomoc, powiedz mi
chociaż, kogo mam szukać? Ś Zapytaj w wiosce, niewolnico. Zapytaj kogo bądź.
Powiedz, że spotkałaś w górach kamień, który mówił, że kamień był szary i miał
czarne oczy. A teraz możesz przejść, ty i twoje kozy. Patrz, oto droga. Ś Shaina
mimo woli spojrzała tam, gdzie pokazywała stara kobieta. Dolina wypełniała się
ciemnością jak puchar winem, w wąskich oknach domów jaśniały światła. Potem
odniosła wrażenie, że 8 domy się poruszają, a światła przelatywały z okna do
okna jak rój złotych pszczół. Nie widziała już nic, serce w niej śpiewało,
ziemia tańczyła pod stopami. Ś Zapytaj w wiosce, kto mieszka na zachód od Zimnej
Turni. A potem poszukaj balsamu na swoje serce, ponieważ zanim noc się skończy,
czyjeś spojrzenie przeszyje je na wskroś jak ostrze miecza. Kozy zaczęły meczeć
i napierać na Shainę, ich złote oczy lśniły szerokim kręgiem. Shaina
przytrzymała się szorstkich grzbietów, żeby nie upaść, a kiedy spojrzała
ponownie, na ścieżce nie było już ani głazu, ani starej kobiety. Ś Widzicie, jak
to głupio zatrzymywać się po drodze Ś powiedziała Shaina. Kozy zaśmiały się
smętnie. One też rozumiały, że Shaina rozmawiała z prawdziwą mieszkanką gór.
Kiedy klasnęła w ręce, stado pomknęło wełnistą falą ku wsi, a ona pobiegła za
nim ile sił w nogach.
2.
Ś Spóźniłaś się, niewolnico Ś oznajmiła żona Starego Asha podnosząc wzrok znad
parującego kotła z kluskami. Ś Błagam o wybaczenie Ś odparła Shaina. Kozy były w
zagrodzie, ale Młody Ash zdążył już ją zwymyślać za przyprowadzenie stada o tak
późnej porze. Miał pilne sprawy na wzgórzu, oświadczył, a niewolnica, która nic
nie umie, jest nic nie warta, a potem dał jej szturcharica jako nauczkę na
przyszłość. Pies na podwórzu uniósł łeb znad kości i zaszczekał głośno, jakby
mówił: idzie Shaina, przygotujcie kij! Pies również był na swój sposób
niewolnikiem i lubił patrzeć, kiedy ludzką istotę traktuje się równie brutalnie
jak jego. Ale Stary Ash nie wrócił jeszcze z pola, więc jego żona wytargała
Shainę za uszy, żeby nie marnować okazji. Rzeczywiście było dość późno. Dawno
minęła już owa czarodziejska pora, kiedy zapalają się pierwsze światła. Chleb i
łyżki leżały na stole, a dla domowych demonów postawiono miseczki w wyznaczonych
miejscach. Każdy demon dostawał trochę jedzenia i biada temu gospodarzowi, który
by o tym zapomniał. Także bogacze musieli karmić swoje demony. Stary Ash
opowiadał, że nawet w pałacu w Arkev stały małe srebrne talerzyki przeznaczone
do tego celu. Żaden dom nie mógł się obyć bez demonów. Był demon, który
troszczył się o drewno ścian, inny mieszkał pod dachem i odpędzał deszcz,
jeszcze inny leżał pod progiem i ostrzegał domowników o nadchodzącym
nieszczęściu krzykiem i jękami. Pewnej zimowej nocy Młody Ash poślizgnął się na
śniegu wracając z karczmy i skręcił sobie kolano, doczołgał się więc do drzwi i
leżał tam krzycząc i jęcząc z bólu. Stary Ash i jego żona myśleli, że to demon
spod progu przed czymś ich ostrzega; byli zbyt przerażeni, żeby zejść na dół,
wobec czego ich syn omal nie zamarzł na śmierć, zanim sąsiedzi przyszli mu na
ratunek. A przecież demony istniały. Przestrzegały zasady, żeby nigdy nie
pokazywać się ludziom na oczy, i zjadały swoje porcje, kiedy wszyscy spali.
Czasem tylko w owej dziwnej, ponurej godzinie przedświtu Shaina, zwinięta w
kłębek na wystrzępionym, spartańskim sienniku obok wygasłego paleniska,
otwierając oczy dostrzegała nikły cień, który zwinnie jak wąż odpełzał od pustej
miseczki i chował się w ścianie. Stary Ash wkrótce nadszedł. Popatrzył na Shainę
z nieukrywaną przyjemnością, jako że niewielu wieśniaków mogło sobie pozwolić na
niewolnika lub niewolnicę. Stary Ash troszczył się o swoją własność i dzięki
temu Shaina dostawała dość jedzenia oraz miejsce do spania, a także pozwalano
jej korzystać z rodzinnej balii, kiedy pozostali domownicy już się wykąpali.
Stary Ash trzymał również z dala od niej swojego syna, co nie było łatwym
zadaniem zważywszy, że młodzieniec najbardziej lubił przechwalać się, ile
dziewcząt uwiódł od ostatniego święta księżyca. Na szczęście Młody Ash bał się
wielkiego, silnego jak niedźwiedź ojca, a jeszcze bardziej obawiał się ostrego
języka matki. Nie wolno było uszkodzić własności czy też, niech Matka Ziemia
broni, zrobić jej dziecka, kiedy czekało tyle pracy dookoła. Żona Starego Asha
postawiła przed mężem miskę z gulaszem i nalała mu piwa. Ś Niewolnica... Ś
zaczęła, ale Stary Ash nie pozwolił jej dokończyć. Ś Wilk tropił owce Ś
oznajmił. Ś Wilk!tŚ wykrzyknęła jego żona.
Ś Trochę późno na wilki Ś stwierdził Młody Ash, pośpiesznie połykając kolację,
żeby jak najszybciej wyruszyć na wzgórze. Ś Są wilki i wilki Ś burknął kwaśno
Stary Ash. Ś A Mikli powiedział mi, że Ktoś znowu się pokazał w okolicy, ta
Szara Pani z Zimnej Turni. Ś To już dwa lata, odkąd tu była Ś zauważyła żona
Starego Asha. Ś Kobiety przychodziły do niej po czary i zaklęcia, ale kazała 10
sobie za drogo płacić. Ostatniej zimy ludzie podobno widzieli, jak odlatywała w
swoim fotelu Ś taki fotelik z brzozowego drewna, pamiętacie? Ś ale może teraz
wróciła. Jest stara jak te skały i równie twarda. Ś Lepiej niech nie wraca Ś
mruknął Młody Ash złowróżbnym tonem, kończąc posiłek. Ś Dziewczęta by ją
ukamienowały. Na wzgórzu mieszka dziewka, która ma dwugłowe dziecko, bo
próbowała spędzić płód za pomocą czarów Barbayat. Ś Szszsz! Ś zasyczała żona. Ś
Wymawianie imion daje im moc! Lepiej byś o tym pamiętał! Ś Co tam imię, gorzej,
jak kogo kręci w brzuchu Ś odparł mężnie jej syn i wyszedł w pośpiechu. Shaina
upuściła półmisek z chlebem, który właśnie wyjmowała z pieca. Nie chciała tego,
ale na wzmiankę o czarownicy z Zimnej Turni drgnęła niespodziewanie i palce
odmówiły jej posłuszeństwa. Żona doskoczyła do niej jak rozwścieczona kwoka,
sięgając po kij. W tej samej chwili na zewnątrz rozległ się jakiś hałas, tak
dziwny, tak nieoczekiwany, że wszyscy troje zamarli w bezruchu. Nawet Młody Ash
zatrzymał się na podwórzu. Słyszeli stukot kopyt końskich i brzęk dzwoneczków
przyczepionych do siodła i uprzęży: dźwięki kojarzące się nieodmiennie z
bogactwem. Ś Poborca podatków! Ś krzyknęła żona w panice. Ś Kapłan z Kost Ś
mruknął mąż.
Śmierć, pomyślała Shaina i sama nie wiedziała, dlaczego tak pomyślała, chociaż
serce, dziewczęce serce, o którym wspomniała Szara Pani z Zimnej Turni,
załomotało jej w piersi. Stary Ash i jego żona wybiegli w ciemność. Nawet pies
zaczął się szarpać na łańcuchu. Na szeroką wiejską drogę wychodzili zaciekawieni
ludzie, ściskając w dłoniach latarnie i kawałki chleba z kolacji. Shaina
podeszła tylko do drzwi, ale i tak wszystko widziała. Czarne konie, nie umiała
ich policzyć w niepewnym, migotliwym świetle latarni, siedem, dziewięć,
trzynaście... I jeźdźcy Ś ilu? Odziani byli w płaszcze przypominające wielkie,
czarne, zwinięte skrzydła. Światło latarń wydobywało z mroku szkarłatne czapraki
na siodłach, wodze jak sznury gwiazd, z których zwisały pojedyncze gwiazdy Ś
dzwoneczki, lśnienia żółtego i białego metalu, klejnoty jak krople krwi i
klejnoty jak zielone oczy kotów. A potem ktoś wysunął się do przodu, pierwszy
jeździec na pierwszym koniu, i bez pośpiechu wjechał w smugę światła padającą z
okien. Nie był to kapłan ani poborca podatków. Niektórzy pomyśleli 11 sobie, że
to musi być sam książę Korkeemu, ale oni też się mylili. Jakiż książę
podróżowałby po górskich drogach z takim splendorem i tak nielicznym Ś siedmiu,
dziewięciu, trzynastu ludzi Ś orszakiem. Ś Witam wśród was Ś obcy wypowiedział
te dziwaczne słowa spoglądając na wieśniaków z wysokości swojego czarnego konia.
Odziany był w purpurę o odcieniu tak ciemnym, że wydawała się niemal czarna, a
na tym tle wyhaftowano dwadzieścia złotych słońc o promieniach z rubinów. Szyję
otaczał mu złoty łańcuch, na głowie nosił wysoki kapelusz barwy szafranu,
obramowany srebrem. Twarz miał tak bladą, jakby pokrywała ją gruba warstwa
białej emalii. Oczy obwiedzione były złotem, usta umalowane ciemną czerwienią.
Spod warg błyskały zęby ostre i spiczaste jak wilcze kły, spod umalowanych
powiek spoglądały oczy płonące martwym, nieruchomym blaskiem jak rozżarzone
węgle. Jedną długą, wąską ręką trzymał rozdzwonione wodze, w drugiej dzierżył
kuglarską laskę z białego drewna z czarnym kamieniem na czubku. Paznokcie miał
długie jak ogony szczurów, spiczaste i polakierowane na czarno. Cały błyszczał i
migotał w świetle bijącym z okien. Z wolna obrócił swoją wymalowaną twarz z
zachodu na wschód. Ś Nie znacie mnie, dobrzy ludzie z doliny? Jeszcze mnie
poznacie. Nikt się nie odezwał. Zdawało się, że na wszystkich padł cień strachu,
jeśli strach może rzucać cień. Wieśniacy wstrzymali oddech, mróz przeszedł im po
kościach. Obcy na czarnym koniu uśmiechnął się. Ś Czyż nie dotarły do was wieści
o Kerniku, Wielkim Kuglarzu? Kernik, Mistrz Magii, Książę Aktorów i Akrobatów,
Najwyższy Kapłan Rozrywki. Kernik, Król Śmiechu, Twórca Iluzji i Złodziej Ról.
Kernik strzelił palcami. Zazgrzytały paznokcie. Uderzył laską w ziemię i z tego
miejsca trysnęła fontanna iskier. Spomiędzy iskier wyleciał ptak i wzbił się
prosto w gwiaździste niebo. Przez tłum przeszedł lekki pomruk, jak szept
wiosennego wiatru. Gdzieś niedaleko rozszczekały się psy i po chwili ucichły. Ś
Oto moi aktorzy Ś oznajmił Kernik, Wielki Kuglarz, Kernik, Twórca Magii,
wskazując za siebie szponiastą dłonią. Ś Artyści z mojej trupy. Chodźcie,
dzieci. Zsiądźcie z koni. Ci dobrzy ludzie nakarmią nas w zamian za cuda, które
im pokażemy. Wśród koni zapanowało nagłe poruszenie, jakby stado kruków
jednocześnie rozwinęło i złożyło skrzydła. A potem gdzieś pomiędzy nimi zapaliło
się światło, światło pozbawione ciepła i barwy, a jednak 12 jaśniejsze od
wszystkich świateł w wiosce, przyćmiewające blask bijący z okien. Latarnie
zgasły jak zdmuchnięte. Taka jasność szła od klejnotów i metalowych ozdób, że
zdawała się jakby łuną pożaru, a Kernik, Mistrz Magii, był jej płomiennym
zarzewiem. Kernik wykrzyknął głośno słowo lub imię, którego nie znał nikt. Konie
cofnęły się, wspięły na tylne nogi i zamarły w tej pozycji nieruchomo jak
rzeźby. Jeźdźcy oddzielili się od koni i kilku z nich wystąpiło naprzód. Nagle
cała droga rozbrzmiała dźwiękiem bębnów, tamburynów i piszczałek, a pośrodku
tańczył ociężale niedźwiedź bez łańcucha. Niedźwiedź futro miał żółte, oczy zaś
niebieskie. Wieśniacy przestali się niepokoić. Muzyka i taniec rozgrzały ich i
ożywiły, strach pierzchnął. Stłoczyli się na poboczach szerokiej drogi, śmiejąc
się, klaszcząc i wykrzykując w zadziwieniu. Nie co dzień, powtarzali sobie,
można było zobaczyć takie widowisko. Teraz z niedźwiedziem tańczyła dziewczyna w
diademie z szafirów na jasnych włosach. Niedźwiedź traktował ją z pełną
kurtuazją: jedną łapą obejmował lekko w talii, drugą trzymał za rękę i kłaniał
się, gdy wymagała tego figura tańca. Dziewczyna była taka piękna, że chłopcy z
wioski, zamiast jak zwykle trącać się łokciami i gwizdać, tylko wybałuszali na
nią oczy z wypiekami na twarzach. Ś Oto piękno i niewinność. Ona jest
księżniczką i jej krew jest jaśniejsza od pereł. Nawet niedźwiedź nie ośmieli
Zgłoś jeśli naruszono regulamin