Albert Einstein
Siedzę tu oto, by w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat pisać coś w rodzaju własnego nekrologu. Robię to nie tylko dlatego, że doktor Schilpp mnie do tego namówił; ale i sam myślę, że dobrze jest pokazać tym, którzy dążą w tym samym kierunku, jakimi z perspektywy czasu wydają się komuś własne wysiłki i poszukiwania. Po pewnym zastanowieniu się odczułem, jak bardzo niedoskonała musi okazać się taka próba. Bowiem jakkolwiek krótkie i ograniczone byłoby czyjeś czynne życie, jak bardzo przeważałyby błędne drogi, i tak przedstawienie tego, o czym warto mówić, nie jest łatwe - ten oto człowiek w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat nie jest tym samym, co ten w wieku pięćdziesięciu, trzydziestu i dwudziestu. Każde wspomnienie zabarwione jest teraźniejszym byciem, czyli mylącą perspektywą. Uwaga ta mogłaby odstraszyć. Ale chyba jednak da się wydobyć z własnych przeżyć coś niedostępnego dla innej świadomości.
Jako dość wcześnie dojrzały młody człowiek żywo uświadomiłem sobie nicość nadziei i dążeń niezmordowanie goniących przez życie większość ludzi. Dostrzegłem też wkrótce okrucieństwo tej gonitwy, w tamtych czasach troskliwiej niż dzisiaj skrywane przez hipokryzję i gładkie słówka. Na udział w niej skazany był każdy ze względu na posiadanie żołądka. Żołądek mógł być może przez to zaspokojony, ale nie człowiek jako istota myśląca i czująca. Pierwszą ucieczką dla mnie była religia, wszczepiana każdemu dziecku przez tradycyjną maszynę wychowania. Doszedłem tak - choć byłem dzieckiem całkowicie areligijnych (żydowskich) rodziców - do głębokiej religijności, którą już w wieku dwunastu lat spotkał nagły koniec. Czytając książki popularnonaukowe doszedłem szybko do przekonania, że w opowieściach biblijnych wiele rzeczy nie może być prawdą. Skutkiem tego było niemal fanatyczne wolnomyślicielstwo, związane z wrażeniem, że młodzież jest rozmyślnie okłamywana przez państwo; było to miażdżące wrażenie. Z przeżycia tego wyrosła nieufność do wszelkiego rodzaju autorytetów, sceptyczne nastawienie do przekonań panujących w ówczesnym środowisku - nastawienie, które nigdy mnie już nie opuściło, chociaż później, gdy lepiej zrozumiałem powiązania przyczynowe, straciło swą początkową ostrość.
Widzę teraz, że utracony w ten sposób religijny raj młodości był moją pierwszą próbą wyzwolenia się z więzów tego, co „tylko osobiste”, z egzystencji opanowanej przez życzenia, nadzieje i prymitywne uczucia. Na zewnątrz był wielki świat; niezależny od nas; ludzi, stojący przed nami jak wielka, odwieczna zagadka, przynajmniej częściowo dostępna naszemu postrzeganiu i myśleniu. Rozważanie jej uśmiechało się nadzieją wyzwolenia, a wkrótce zauważyłem, że niejedna z osób, które szanowałem i podziwiałem, w oddaniu się temu zajęciu znalazła wewnętrzną wolność i pewność. Myślowe ujęcie owego pozaosobistego świata marzyło mi się, pół świadomie, pół nieświadomie, jako najwyższy cel. Podobnie nastawieni ludzie teraźniejszości i przeszłości, a także osiągnięte przez nich zrozumienie, to byli moi przyjaciele na zawsze. Droga do tego raju nie była tak wygodna i nęcąca, jak droga do raju religijnego; okazała się jednak niezawodna i nigdy nie żałowałem tego, iż ją wybrałem.
To, co tu powiedziałem, jest prawdziwe tylko w pewnym sensie, tak jak rysunek złożony z kilku kresek tylko w ograniczonej mierze może odpowiadać skomplikowanemu obiektowi, wyposażonemu w gmatwaninę szczegółów. Gdy jakieś indywiduum czerpie zadowolenie z dobrze uporządkowanych myśli, to ta strona jego osoby moce się u niego silniej uwydatnić kosztem innych cech i coraz bardziej określać jego mentalność. Może więc być tak, że w retrospekcji indywiduum to dostrzega jednolity systematyczny rozwój, podczas gdy rzeczywiste przeżycie rozgrywa się w kalejdoskopowej sytuacji jednostkowej. Rozmaitość sytuacji zewnętrznych i wąskość chwilowych treści świadomości niosą przecież z sobą pewien rodzaj atomizacji życia każdego człowieka. U człowieka mojego pokroju punkt zwrotny w rozwoju polega na tym, że główne zainteresowania stopniowo odrywają się w znacznej mierze od tego, co chwilowe i tylko osobiste, i zwracają się ku dążeniu do myślowego uchwycenia rzeczy. Z tego punktu widzenia zamieszczone wyżej schematyczne uwagi zawierają tyle prawdy, ile da się w takim skrócie powiedzieć.
Czym właściwie jest „myślenie”? Jeśli podczas odbierania wrażeń zmysłowych pojawiają się obrazy wspomnień, to jeszcze nie jest „myślenie”. Gdy obrazy te tworzą serie, w których każdy człon wywołuje następny, to też jeszcze nie jest „myślenie” . Jednakże, gdy pewien obraz powraca w wielu takich szeregach, to właśnie przez owo swoje powracanie staje się elementem porządkującym tych szeregów, gdyż kojarzy szeregi, które same w sobie są nie powiązane. Element taki staje się narzędziem, pojęciem. Myślę, że przejście od swobodnych asocjacji lub „marzeń” do myślenia charakteryzuje się bardziej lub mniej dominującą rolą, którą odgrywa przy tym „pojęcie”. Nie jest samo przez się konieczne, aby pojęcie było związane z jakimś postrzegalnym zmysłami i odtwarzalnym znakiem (słowem); jeśli jednak jest, to myślenie staje się przez to komunikowalne.
Jakim prawem -zapyta teraz czytelnik - ten człowiek obchodzi się tak beztrosko i prymitywnie z ideami na tak problematycznym obszarze, nie czyniąc najmniejszej próby udowodnienia czegokolwiek? Moja obrona: całe nasze myślenie jest takiego rodzaju wolną grą pojęć; usprawiedliwienie tej gry leży w orientacji wśród doznań zmysłowych. którą możemy osiągnąć za ich pomocą. Do takiej struktury nie można jeszcze stosować pojęcia „prawdy”; pojęcie to, moim zdaniem, może wchodzić w grę dopiero wtedy, gdy ma miejsce daleko idąca zgoda (convention) co do elementów i reguł gry•.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że nasze myślenie w przeważającej części przebiega bez użycia znaków (słów), a przy tym jeszcze w znacznej mierze nieświadomie. Jakże bowiem moglibyśmy w przeciwnym wypadku dojść do tego, by się zupełnie spontanicznie „dziwić” jakiemuś doznaniu’? Owo „dziwienie się” zdaje się występować wtedy; gdy jakieś doznanie wchodzi w konflikt z dostatecznie ugruntowanym w nas światem pojęciowym. Gdy konflikt taki przeżyje się dostatecznie mocno i intensywnie, wtedy oddziałuje on w decydującym stopniu na nasz świat myśli. Rozwój tego świata myśli jest w pewnym sensie ciągłą ucieczką od „zdziwienia” .
Zdziwienie takiego rodzaju przeżyłem jako dziecko w wieku czterech czy pięciu lat, gdy ojciec pokazał mi kompas. To, że igła zachowywała się w tak szczególny sposób, zupełnie nie pasowało do rodzaju zdarzeń mieszczących się w nieuświadomionym świecie moich pojęć (działanie związane z „dotknięciem” ). Jeszcze dziś przypominam sobie - albo myślę, że sobie przypominam - iż przeżycie to wywarło na mnie głębokie i trwałe wrażenie. Musiało być w tym coś głęboko ukrytego poza rzeczami. Człowiek nie reaguje w taki sposób na to, co od małego widzi przed sobą, nie dziwi go spadanie ciał, wiatr i deszcz, ani Księżyc, ani to, że on nie spada, ani też różnica między tym, co żywe i tym, co nieżywe.
W wieku dwunastu lat przeżyłem zdziwienie zupełnie innego rodzaju w związku z książeczką o geometrii euklidesowej płaszczyzny, która wpadła mi w ręce na początku roku szkolnego. Były tam twierdzenia, jak np. o przecinaniu się trzech wysokości trójkąta w jednym punkcie, które - chociaż same przez się wcale nie oczywiste - dawały się dowodzić z taką pewnością, że wątpliwości zdawały się wykluczone. Ta jasność i pewność wywarły na mnie nieopisane wrażenie. Nie niepokoiło mnie to, iż aksjomaty należało przyjąć bez dowodu. W ogóle zupełnie mi wystarczało, jeśli dowody mogłem opierać na zdaniach, których prawdziwość wydawała mi się niewątpliwa. Przypominam sobie np., że jeden z wujków podał mi twierdzenie Pitagorasa, zanim dostałem do rąk świętą książeczkę o geometrii. Po ciężkich wysiłkach udało mi się „udowodnić” to twierdzenie na podstawie podobieństwa trójkątów; przy tym wydawało mi się „oczywiste”, że stosunek boków trójkąta prostokątnego musi być całkowicie wyznaczony przez jeden z kątów ostrych. W ogóle tylko to, co nie wydawało się w podobny sposób „oczywiste”, zdawało się wymagać dowodu. Również przedmioty, którymi zajmuje się geometria, nie wydawały mi się czymś innym niż przedmioty postrzegane zmysłami,
„które można zobaczyć i dotknąć”. To prymitywne ujęcie, leżące chyba także u podstaw znanej kantowskiej problematyki dotyczącej możliwości „sądów syntetycznych a priora”, opiera się naturalnie na tym, że nieświadomie obecne było odniesienie tych pojęć geometrycznych do przedmiotów doświadczenia (sztywny pręt, odległość itp.).
Jeśli wydawało się to tak, jakby przy pomocy samego myślenia można było zdobyć wiedzę pewną o przedmiotach doświadczenia, to ów „cud” polegał na pomyłce. Jednak dla kogoś, kto przeżywa to po raz pierwszy, jest wystarczająco cudowne, że człowiek w ogóle jest w stanie osiągnąć taki stopień pewności i klarowności w czystym myśleniu, jaki pokazali nam po raz pierwszy Grecy w geometrii.
Po tym, jak dałem się oderwać od zaczętego z konieczności nekrologu, nie zawaham się teraz nakreślić w paru zdaniach mojego teoriopoznawczego credo; chociaż trochę na ten temat powiedziane już było mimochodem. Credo to kształtowało się dopiero znacznie później oraz powoli i nie odpowiada nastawieniu, jakie miałem we wcześniejszych latach.
Po jednej stronie widzę zbiór doznań zmysłowych, po drugiej zbiór pojęć i zdań zawartych w książkach. Związki wzajemne między pojęciami i zdaniami są natury logicznej, a dziedzina myślenia logicznego jest rygorystycznie ograniczona do tworzenia powiązań między zdaniami i pojęciami według ustalonych reguł, którymi zajmuje się logika. Pojęcia i zdania uzyskują „sens” względnie „treść” tylko przez odniesienie do doznań zmysłowych. Powiązanie tych ostatnich z pierwszymi jest czysto intuicyjne; nie zaś natury logicznej. Stopień pewności, z którym da się przeprowadzić ten związek względnie intuicyjne powiązanie, i nic innego, odróżnia pustą fantazję od „prawdy” naukowej System pojęciowy wraz z regułami syntaktycznymi tworzącymi strukturę systemów pojęć jest dziełem człowieka. Systemy pojęć są wprawdzie same w sobie całkowicie dowolne pod względem logicznym, wiąże je jednak cel, którym jest dopuszczenie możliwie najbardziej pewnego (intuicyjnego) i kompletnego przyporządkowania ogółowi doznań zmysłowych; po drugie, dążą one do jak największej oszczędności, gdy chodzi o elementy logicznie niezależne (pojęcia podstawowe i aksjomaty), tzn. pojęcia, których już się nie definiuje i twierdzenia, których już się nie dowodzi.
Twierdzenie jest poprawne, jeśli zostało wyprowadzone w ramach pewnego systemu logicznego według akceptowanych reguł logicznych. System ma pewną zawartość prawdy, stosownie do pewności i zupełności swojej zdolności przyporządkowywania ogółowi doznań zmysłowych. Poprawne twierdzenie zapożycza swoją „prawdę” z zawartości prawdy systemu, do którego należy.
Uwaga na temat rozwoju historycznego. Hume jasno zrozumiał, że pewne pojęcia, np. pojęcie przyczynowości, nie dają się wyprowadzić metodami logicznymi z materiału doświadczenia. Kant, przekonany o niezbędności pewnych pojęć, uważał je - tak jak zostały wybrane - za konieczne przesłanki wszelkiego myślenia i odróżnił je od pojęć o pochodzeniu empirycznym. Jestem jednak przekonany, że rozróżnienie to jest błędne, względnie nie oddaje problemu w naturalny sposób.
Wszelkie pojęcia, nawet te najbliższe doznaniom zmysłowym, z punktu widzenia logicznego są tworami dowolnymi, właśnie tak, jak pojęcie przyczynowości, którego problematyka ta szczególnie dotyczy.
Wróćmy teraz do nekrologu. W wieku dwunastu-szesnastu lat zapoznałem się z elementami matematyki łącznie z podstawami rachunku różniczkowego i całkowego. Miałem przy tym szczęście natrafić na książki, w których nie traktowano tego ze zbytnią ścisłością logiczną, za to pozwolono, by główne myśli były wyróżnione w przejrzysty sposób. Zajęcie to było w całości prawdziwie fascynujące; były tam punkty kulminacyjne wywołujące wrażenie, które można było bardzo dobrze porównywać z tym wywołanym przez geometrię elementarną - podstawowa myśl gęometrii analitycznej, szeregi nieskończone, pojęcie różniczki i całki. Miałem też szczęście poznać podstawowe wyniki i metody nauk przyrodniczych w wyśmienitym popularnym przedstawieniu, prawie całkowicie ograniczającym się do aspektów jakościowych (popularne książki Bernsteina o naukach przyrodniczych, dzieło pięcio- lub sześciotomowe), które przeczytałem z zapartym tchem. Przestudiowałem też już trochę fizyki teoretycznej, gdy w wieku siedemnastu lat wstąpiłem na politechnikę w Zurychu jako student matematyki i fizyki.
Miałem tam wybitnych nauczycieli (np. Hurwitz, Minkowski), tak że właściwie mógłbym zdobyć głębokie wykształcenie matematyczne. Większość czasu spędzałem jednak w laboratorium fizycznym, zafascynowany bezpośrednim kontaktem z doświadczeniem. Pozostały czas wykorzystywałem głównie do studiowania w domu prac Kirchhoffa, Helmholtza, Hertza itp. Zaniedbywanie przeze mnie w pewnym stopniu matematyki miało źródło nie tylko w tym, że moje zainteresowania przyrodnicze były silniejsze od matematycznych, lecz i w następującym szczególnym odczuciu. Zobaczyłem, że matematyka dzieli się na wiele dziedzin szczegółowych, z których każda mogłaby zająć całe dane nam krótkie życie. Ujrzałem więc siebie w położeniu osła Buridana, który nie mógł się zdecydować na jedną z danych mu wiązek siana. Rzecz była oczywiście w tym, że moja intuicja w dziedzinie matematyki nie była dostatecznie silna, by jasno odróżniać sprawy podstawowe, o fundamentalnym znaczeniu, od reszty stanowiącej bardziej lub mniej niezbędną erudycję. Poza tym jednak również moje zainteresowanie poznaniem przyrody było niewątpliwie silniejsze; a jako student nie dostrzegałem, że dostęp do głębszych podstawowych zasad fizyki związany był z najsubtelniejszymi metodami matematycznymi. Zaczęło mi to świtać stopniowo dopiero po latach samodzielnej pracy naukowej. Co prawda i fizyka dzieliła się na dziedziny szczegółowe, z których każda mogłaby pochłonąć krótkie czynne życie zanim zostałby zaspokojony głód głębszego poznania. Masa rzeczy danych w doświadczeniu i niewystarczająco powiązanych była przytłaczająca i tutaj. Wkrótce jednak nauczyłem się wyszukiwać to, co mogło prowadzić w głąb i nie zważać na to, co zapełnia umysł, a odwodzi od rzeczy istotnych. Sęk oczywiście w tym, że na egzaminy trzeba było wepchnąć w siebie całą tę masę, czy ktoś chciał, czy nie chciał. Przymus ten działał tak odstręczająco, że po zdanym egzaminie końcowym obrzydziło mi to na cały rok wszelkie myślenie o problemach naukowych. Muszę jednak przyznać, że w Szwajcarii mniej, niż w wielu innych miejscach, cierpieliśmy przez ten przymus dławiący prawdziwą ciekawość naukową. W ogóle były tylko dwa egzaminy; poza tym każdy mógł robić mniej więcej to, co chciał. Szczególnie wtedy, gdy miał, tak jak ja, kolegę, który regularnie chodził na wykłady i sumiennie opracowywał ich treść. Dawało to swobodę wyboru zajęcia, aż do paru miesięcy przed egzaminem, z której korzystałem szeroko, a związane z nią wyrzuty sumienia chętnie przyjmowałem jako znacznie mniejsze zło. Jest to właściwie jakiś cud, że nowoczesny system nauczania nie zadusił do końca świętej ciekawości badawczej; ta delikatna roślinka pragnie przecież oprócz pobudzenia przede wszystkim wolności; bez niej nieodwołalnie ginie. Wielkim błędem jest wiara, iż radości z oglądania i poszukiwania może sprzyjać przymus i poczucie obowiązku. Sądzę, że nawet zdrowego drapieżnika można pozbawić żarłoczności, jeśli będzie się go wciąż zmuszało za pomocą bata do jedzenia wtedy, gdy nie jest głodny, szczególnie, gdyby odpowiednio dobierać podawane wówczas potrawy.
Teraz o fizyce, jak się wtedy przedstawiała. Przy całej płodności w szczegółach, w sprawach zasadniczych panowało dogmatyczne skostnienie. Na początku (o ile taki był) Bóg stworzył newtonowskie prawa ruchu wraz z potrzebnymi masami i siłami. To wszystko; resztę daje drogą dedukcji rozwój odpowiednich metod matematycznych. To, co XIX wiek stworzył opierając się na tych podstawach, szczególnie na zastosowaniu równań różniczkowych cząstkowych, musiało wzbudzać podziw każdego wrażliwego człowieka. Newton był chyba pierwszym, który odkrył skuteczność równań różniczkowych cząstkowych w swojej teorii rozchodzenia się dźwięku. Euler stworzył już fundament hydrodynamiki. Jednak bardziej subtelna rozbudowa mechaniki dyskretnych mas, jako podstawa całej fizyki, była dziełem XIX wieku. Tym, co zrobiło największe wrażenie na studentach, była raczej nie techniczna rozbudowa mechaniki i rozwiązanie skomplikowanych problemów, lecz osiągnięcia mechaniki w dziedzinach, które na pozór nie miały nic wspólnego z mechaniką: mechaniczna teoria światła, ujmująca światło jako ruch fal quasi-sztywnego sprężystego eteru, a przede wszystkim kinetyczna teoria gazów: niezależność ciepła właściwego gazów jednoatomowych od masy atomowej, wyprowadzenie równania stanu gazu i jego powiązania z ciepłem właściwym, kinetyczna teoria dysocjacji gazów, a przede wszystkim powiązanie ilościowe lepkości, przewodnictwa cieplnego i dyfuzji gazów, które dawało również absolutną wielkość atomów. Wyniki te umacniały jednocześnie mechanikę jako podstawę fizyki i hipotezy atomowej, która była już co prawda dobrze zakotwiczona w chemii. W chemii rolę odgrywały jednak tylko stosunki mas atomów, a nie ich wartości absolutne, więc teorię atomową można było uważać bardziej za poglądowe przedstawienie niż za wiedzę o faktycznej budowie materii. Niezależnie od tego głęboko interesujące było to, iż statystyczna teoria mechaniki klasycznej była w stanie wydedukować podstawowe zasady termodynamiki, co w gruncie rzeczy było już dziełem Boltzmanna.
Nie możemy się więc dziwić, iż, rzec by można, wszyscy fizycy ubiegłego wieku widzieli w mechanice klasycznej mocną i ostateczną podstawę całej fizyki, zgoła wszystkich nauk przyrodniczych i nie ustawali w próbach oparcia na mechanice również teorii elektromagnetyzmu Maxwella, tymczasem powoli zdobywającej uznanie. Także Maxwell i H. Hertz, którzy w retrospekcji słusznie okazują się tymi, którzy zachwiali zaufanie do mechaniki jako do ostatecznej podstawy wszelkiego myślenia fizycznego, w swoim świadomym myśleniu trzymali się całkowicie mechaniki jako pewnej podstawy fizyki. Ernst Mach był tym, który w swojej historii mechaniki podważył tę dogmatyczną wiarę; właśnie ze względu na to, książka ta wywarła głęboki wpływ na mnie jako studenta. Prawdziwą wielkość Macha widzę w bezkompromisowym sceptycyzmie i niezależności; w moich młodych latach zrobiło na mnie wielkie wrażenie również teoriopoznawcze podejście Macha, które obecnie wydaje mi się w istocie swojej nie do utrzymania. Przedstawił on mianowicie w niewłaściwym świetle konstruktywną i spekulatywną z istoty swojej naturę wszelkiego myślenia, a w szczególności myślenia naukowego i w konsekwencji krytykował teorię właśnie w tych miejscach, w których bez osłonek wychodzi na jaw jej konstruktywno-spekulatywny charakter, jak np. w kinetycznej teorii atomowej.
Zanim teraz zagłębię się w krytykę mechaniki jako podstawy fizyki, muszę najpierw powiedzieć coś ogólnego o punktach widzenia, z których w ogóle da się krytykować teorie fizyczne. Pierwszy punkt widzenia jest oczywisty: teoria nie może przeczyć faktom doświadczenia. W tej samej mierze, jak oczywiste wydaje się na pierwszy rzut oka to żądanie, równie subtelne okazuje się jego zastosowanie. Mianowicie, często, a może zawsze, można obstawać przy pewnej ogólnej podstawie teoretycznej, zapewniając dopasowanie do faktów za pomocą dodatkowych sztucznych założeń. W każdym jednak razie ten pierwszy punkt widzenia ma związek z uzasadnianiem podstaw teoretycznych za pomocą materiału doświadczalnego.
Drugi punkt widzenia nie ma do czynienia z powiązaniem z materiałem obserwacyjnym, lecz z przesłankami samej teorii, z tym, co krótko, ale niedokładnie, można określić jako „naturalność” albo „prostotę logiczną” założeń (pojęć podstawowych i przyjętych jako podstawowe związków między nimi). Ten punkt widzenia, którego precyzyjne sformułowanie napotyka na ogromne trudności, zawsze odgrywał ważną rolę przy wyborze i ocenie teorii. Nie chodzi przy tym po prostu o jakieś policzenie niezależnych logicznie założeń (gdyby coś takiego w ogóle było jednoznacznie możliwe), lecz o pewien rodzaj wyważenia niewspółmiernych jakości. Dalej, wśród teorii o równie „prostych” podstawach należałoby uznać przewagę tej, która najmocniej ogranicza możliwe same przez się własności systemu (tzn. zawiera najbardziej określone wypowiedzi). O „zakresie” teorii nie muszę tutaj nic mówić, ograniczamy się bowiem do takich teorii, których przedmiotem jest całość zjawisk fizycznych. Drugi punkt widzenia można określić krótko jako dotyczący „wewnętrznej doskonałości” teorii, gdy pierwszy odnosi się do „potwierdzenia zewnętrznego”. Do „wewnętrznej doskonałości” teorii zaliczam także rzecz następującą: pewną teorię cenimy wyżej, jeśli nie jest ona z logicznego punktu widzenia dowolnym wyborem między teoriami o równej wartości i analogicznej budowie.
Braku precyzji wypowiedzi zawartych w dwóch ostatnich akapitach nie chcę próbować usprawiedliwiać brakiem miejsca, lecz przyznaję tutaj, że nie potrafiłbym bez trudu, a może w ogóle, zastąpić tych aluzji precyzyjnymi definicjami. Sądzę jednak, że ściślejsze sformułowanie byłoby możliwe. W każdym razie okazuje się, że wśród „augurów” na ogół jest zgoda co do oceny „wewnętrznej doskonałości” teorii, a jeszcze bardziej na temat stopnia „potwierdzenia zewnętrznego”.
Przejdźmy do krytyki mechaniki jako podstawy fizyki.
Z pierwszego punktu widzenia (potwierdzenie faktami) poważne wątpliwości wzbudzać musiało włączenie optyki falowej do mechanicznego obrazu świata. Jeśli światło miało być uważane za ruch falowy w ciele sprężystym (eterze), to musiał to być ośrodek przenikający wszystko, ze względu na poprzeczność fal świetlnych w głównych cechach podobny do ciała stałego, ale nieściśliwy, żeby nie istniały fale podłużne. Eter ten musiałby bytować obok pozostałej materii jak widmo, jako że zdawał się nie stawiać żadnego oporu ruchowi „ponderabilnych” ciało. Aby wyjaśnić współczynniki załamania ciał przezroczystych, a także procesy emisji i absorpcji światła, należałoby założyć skomplikowane oddziaływania między obydwoma rodzajami materii. Ponieważ nikt nawet nie próbował tego robić poważnie, to nie można tu mówić o sukcesie.
Ponadto, siły elektryczne wymagały wprowadzenia mas elektrycznych, które nie posiadały co prawda żadnej zauważalnej bezwładności, ale wywierały na siebie wzajemnie oddziaływanie, przy tym, w przeciwieństwie do siły grawitacyjnej, o charakterze biegunowym.
Tym, co przywiodło fizyków po długich wahaniach do porzucenia wiary w możliwość oparcia całej fizyki na mechanice Newtona, była elektrodynamika Faradaya-Maxwella. Teoria ta i jej potwierdzenie w doświadczeniach Hertza wykazały mianowicie, że istnieją zjawiska elektromagnetyczne z istoty swojej niezależne od wszelkiej ważkiej materii - fale powstające z „pól” elektromagnetycznych w pustej przestrzeni. Jeśli chciało się utrzymać mechanikę jako podstawę fizyki, to trzeba było mechanicznie zinterpretować równania Maxwella. Gorliwie, ale bezskutecznie próbowano to zrobić, a równania okazywały się coraz bardziej owocne. Przyzwyczajono się do operowania tymi polami jak rzeczami samodzielnymi, bez potrzeby dowodzenia sobie ich mechanicznej natury; tak więc niemal niezauważalnie porzucono mechanikę jako podstawę fizyki, ponieważ dopasowanie jej do faktów okazywało się w końcu czymś beznadziejnym. Od tego czasu istnieją dwa typy elementów pojęciowych, z jednej strony punkty materialne z siłami działającymi między nimi na odległość, z drugiej - ciągłe pole. Jest to przejściowy stan fizyki bez jednolitej podstawy dla całości, który - choć niezadowalający - daleki jest od przezwyciężenia.
Teraz parę uwag w związku z krytyką mechaniki jako podstawy fizyki z drugiego, wewnętrznego punktu widzenia. Krytyka taka ma przy dzisiejszym stanie nauki, tzn. po porzuceniu mechaniki jako podstawy, znaczenie tylko metodyczne. Nadaje się ona jednak dobrze do pokazania pewnego rodzaju argumentacji, który w przyszłości przy wyborze teorii musi odgrywać tym większą rolę, im bardziej pojęcia pierwotne i aksjomaty oddalają się od tego, co jest bezpośrednio postrzegalne, tak iż konfrontacja implikacji teorii z faktami staje się coraz trudniejsza i bardziej żmudna. Należy tutaj przede wszystkim wspomnieć argument Macha, nawiasem mówiąc jasno dostrzeżony już przez Newtona (doświadczenie z wiadrem)5. Wszystkie „sztywne” układy współrzędnych są z punktu widzenia opisu czysto geometrycznego logicznie wzajemnie równoważne. Równania mechaniki (np. już prawo bezwładności) mają być spełnione tylko w pewnej szczególnej klasie takich układów, mianowicie w „układach inercjalnych”. Układ współrzędnych jako obiekt materialny jest przy tym nieistotny. Trzeba więc dla uzasadnienia konieczności tego wyboru szukać czegoś poza przedmiotami (masy, odległości), którymi zajmuje się teoria. Newton wprowadził dlatego całkowicie explicite, jako coś określającego przyczynowo, „przestrzeń absolutną”, wszechobecnego aktywnego uczestnika wszelkich zdarzeń mechanicznych; słowo „absolutna” rozumie on oczywiście jako nie podlegająca wpływom mas i ich ruchów. Tym, co ukazuje tę sprawę jako szczególnie nieładną, jest fakt, iż powinno istnieć nieskończenie wiele układów inercjalnych poruszających się względem siebie jednostajnie bez obrotów, które miałyby być wyróżnione spośród wszystkich innych sztywnych układów.
Mach przypuszczał, że w naprawdę rozsądnej teorii bezwładność, tak samo, jak pozostałe siły u Newtona, opierać się musi na oddziaływaniu mas, które to podejście długo uważałem za zasadniczo słuszne. Zakłada ono jednak implicite, że podstawowa teoria powinna mieć ogólny typ mechaniki Newtona: masy i oddziaływania między nimi jako pojęcia pierwotne. Taka próba rozwiązania nie pasuje do konsekwentnej teorii pola, co od razu widać.
Jak przekonująca jest jednak krytyka Macha sama w sobie, można szczególnie wyraźnie zobaczyć w następującej analogii. Wyobraźmy sobie ludzi tworzących mechanikę, znających tylko mały kawałek powierzchni Ziemi i nie mogących widzieć żadnych gwiazd. Będą oni skłonni przypisać wymiarowi pionowemu przestrzeni szczególne własności fizyczne (kierunek przyspieszenia przy spadaniu) i na podstawie takiej bazy pojęciowej uzasadniać, że powierzchnia Ziemi jest na ogół pozioma. Mogliby nie chcieć zważać na argument, że ze względu na własności geometryczne przestrzeń jest izotropowa, niezadowalające jest więc tworzenie praw fizycznych, według których miałby istnieć wyróżniony kierunek; byliby raczej skłonni (analogicznie do Newtona) stwierdzać, iż pion jest absolutny, co wykazuje doświadczenie i trzeba się tym zadowolić. Wyróżnienie pionu spośród kierunków przestrzeni jest dokładnie analogiczne wyróżnieniu układów inercjalnych spośród wszystkich innych układów sztywnych.
Teraz w sprawie innych argumentów odwołujących się również do wewnętrznej prostoty względnie naturalności mechaniki. Jeśli bez krytycznego powątpiewania przyjąć pojęcia przestrzeni (łącznie z geometrią) i czasu, to nie ma podstaw do sprzeciwiania się przyjęciu za podstawę sił działających na odległość, jeśli nawet pojęcie takie nie pasuje do idei tworzo...
apd61