Feist - Adept magii.doc

(2048 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

RAYMOND E. FEIST

 

ADEPT MAGII

 

 

PUG I TOMAS

 

Wola chłopca jest jak wola wiatru,

A myśli młodzieńca są długie, bardzo długie.

Longfellow, Moja stracona młodość

 

BURZA

 

Rozpętała się burza.

Pug balansował ostrożnie, posuwając się powoli wzdłuż krawędzi skał. Stopy z trudem wynajdywały niepewne punkty oparcia, kiedy wędrował pomiędzy rozlewiskami pozostałymi po przypływie. Ciemne oczy rzucały dookoła szybkie spo­jrzenia, wnikając w głąb każdego rozlewiska u podnóża skał w poszukiwaniu kolczastych stworów, zapędzonych na pły­cizny przez ucichły niedawno sztorm. Chłopięce muskuły prę­żyły się pod cienkim materiałem koszuli, kiedy przerzucał z ramienia na ramię worek z krabami, małżami i innymi stwo­rami morskimi, zebranymi w tym morskim ogrodzie.

Popołudniowe słońce rozsiewało świetliste iskierki w wi­rującym wokół chłopca pyle wodnym. Zachodni wiatr rozwie­wał wypłowiałe na słońcu kasztanowe włosy. Pug położył wo­rek na ziemi. Sprawdził, czy jest mocno zawiązany, i przysiadł na skrawku czystego piasku. Worek nie był jeszcze pełen, ale Pug mógł pozwolić sobie na godzinkę rozkosznego leniucho­wania. Megar, kucharz zamkowy, nie powinien narzekać na jego trochę późniejszy powrót pod warunkiem, że worek będzie pełen. Pug oparł się plecami o duży występ skalny i wkrótce zdrzemnął się w ciepłych promieniach słońca.

Chłodny i mokry prysznic piany morskiej przebudził go parę godzin później. Otworzył gwałtownie oczy, zdając sobie natychmiast sprawę, że spał stanowczo za długo. Na zachodzie, nad morzem, ponad czarnym zarysem Sześciu Sióstr, archipe­lagu niewielkich wysepek na horyzoncie, kłębił się wysoki wał ciemnych chmur. Rozgniewane chmurzyska pędziły szybko w jego kierunku. Dołem ciągnęły się pod nimi smoliste zasłony ulewy. Zwiastowały niechybnie nadciąganie kolejnej, nagłej burzy, typowej dla tej części wybrzeża w początkach lata. Ku południu piętrzyły się wysoko na tle nieba niebotyczne urwiska skały zwanej Boleścią Żeglarza. Fale rozbijały się z hukiem u podnóża skalistej wieżycy. Poza przybojem zaczęły się po­kazywać białe grzywy fal – pewny znak, że za chwilę burza przypuści kolejny atak. Pug doskonale wiedział, że znalazł się w niebezpieczeństwie. Każdy, kto w czasie letniej burzy i sztormu znalazł się na plaży czy nawet na niskich terenach poza nią, mógł być z łatwością pochłonięty przez fale.

Podniósł worek i ruszył na pomoc, w stronę zaniku. Idąc pomiędzy jeziorkami rozlewisk, czuł, jak chłodne porywy wia­tru stają się coraz zimniejsze i bardziej wilgotne. Pogodny dzień został zmącony smugami cienia, kiedy pierwsze chmury zaczęły przysłaniać słońce. Jaskrawe dotychczas kolory zostały przytłumione i przechodziły stopniowo w różne odcienie sza­rości. Daleko nad morzem błyskawica przecięła czarną ścianę chmur, a odległy pomruk grzmotu niósł się ponad hukiem fal.

Kiedy dotarł do pierwszego pasma otwartej plaży, przy­spieszył kroku. Burza nadciągała o wiele szybciej niż przypu­szczał. Sztorm pędził przed sobą rosnącą falę przypływu. Kie­dy docierał do następnego pasma rozlewisk, pomiędzy linią wody a krawędzią skał zostały tylko niecałe trzy metry suchego piasku.

Pug pędził pomiędzy głazami na granicy ryzyka. Dwukrot­nie omal nie skręcił nogi. Dotarł wreszcie do następnej połaci piasku. Źle wyliczył zeskok z ostatniej skałki i wylądował fa­talnie. Upadł na piasek, łapiąc się za kostkę. Jak gdyby spe­cjalnie czekając na nieszczęśliwy wypadek, fala przypływu ru­nęła do przodu, zalewając go na chwilę całkowicie. Wyciągnął na oślep ręce i w tej samej chwili poczuł, jak woda unosi worek ze sobą. Rozpaczliwie starając się go chwycić, rzucił się do przodu, lecz kostka odmówiła posłuszeństwa. Ponownie znalazł się pod wodą. Zachłysnął się. Wynurzył głowę, par­skając i kaszląc gwałtownie. Już, już miał stanąć na nogi, kiedy kolejna fala, jeszcze wyższa od pierwszej, uderzyła go w pierś, wywracając do tyłu. Pug dorastał, spędzając czas na zabawach i igraszkach w morskich falach, był doświadczonym pływa­kiem, ale ból w kostce i ciągłe ataki fal spowodowały, że wpadł w panikę. Zwalczył narastające uczucie strachu i kiedy fala opadła, wynurzył się na powierzchnię, chwytając łapczy­wie powietrze. Trochę płynąc, trochę czołgając się po dnie, kierował się w stronę skalistego brzegu, gdyż wiedział, że woda ma tam tylko kilkanaście centymetrów głębokości.

Dotarł do ściany skalnej i oparł się o nią, starając się prze­rzucić ciężar ciała na zdrową nogę i odciążyć skręconą. Cen­tymetr po centymetrze przesuwał się wzdłuż skały, a każda kolejna fala podnosiła poziom wody wyżej i wyżej. Kiedy wre­szcie dotarł do miejsca, z którego mógł podjąć wspinaczkę na szczyt, był już po pas zanurzony w skłębionej wodzie. Aby wspiąć się na ścieżkę, musiał zmobilizować wszystkie siły. Przez chwilę leżał na ziemi, ciężko dysząc. Potem zaczął peł­znąć ku górze, ponieważ na tym skalistym gruncie nie ufał swej spuchniętej kostce.

Kiedy czołgał się, raniąc na kamieniach kolana i golenie, spadły pierwsze krople deszczu. Dotarł wreszcie na porośnięty trawą szczyt urwiska. Padł na ziemię, dysząc ciężko, komplet­nie wyczerpany wspinaczką. Pojedyncze krople zamieniły się w siąpiący deszczyk.

Po chwili złapał oddech. Usiadł i zbadał opuchniętą kostkę. Bolała pod dotykiem, ale poczuł się pewniej, bo mógł nią po­ruszać. Nie była złamana. No cóż, będzie musiał przekuśtykać całą powrotną drogę. Teraz jednak, kiedy niebezpieczeństwo utonięcia na plaży było już poza nim, patrzył na świat z wię­kszym optymizmem.

Wiedział, że kiedy dotrze do miasta, będzie przemoczony do suchej nitki i zmarznięty na kość. Będzie sobie musiał znaleźć jakiś nocleg w mieście, bo bramy zamku zostaną już zamknięte na noc, a z bolącą nogą nie zaryzykuje wspinania się na mury za stajniami. A poza tym, gdy zostanie na noc w mieście i wślizgnie się rano do zamku, czeka go tylko bura od Megara, jeżeli natomiast przyłapano by go na przełażeniu przez mur, to od zbrojmistrza Fannona i koniuszego Algona z pewnością mógł oczekiwać czegoś znacznie gorszego niż wymówki.

Odpoczywał. Deszcz przechodził w rzęsistą ulewę. Niebo pociemniało, kiedy późne, popołudniowe słońce całkiem skry­ło się za burzowymi chmurami. Chwilowe uczucie ulgi prze­szło w złość na samego siebie za to, że stracił worek kra­bów. Zły nastrój pogłębił się jeszcze, kiedy przypomniał sobie własną głupotę. Nie powinien zasnąć na plaży. Gdyby nie to, bez pośpiechu odbyłby drogę powrotną, nie skręciłby ko­stki i miałby jeszcze czas, aby przebadać łożysko strumienia nad urwiskiem i poszukać gładkich otoczaków, które tak bar­dzo cenił jako amunicję do procy. No a teraz – żadnych kamieni. Minie co najmniej tydzień, zanim będzie mógł tutaj powrócić, i to pod warunkiem, że Megar nie wyśle innego chłopaka, co obecnie, kiedy wracał z pustymi rękami, było bardzo prawdopodobne.

Pug zauważył wreszcie, że na deszczu siedzi się kiepsko. Zdecydował, że czas ruszać dalej. Wstał i sprawdził kostkę. Zaprotestowała na takie traktowanie, ale stwierdził, że da radę jakoś iść. Pokuśtykał po trawie do miejsca, gdzie zostawił swo­je rzeczy. Podniósł plecak, kij i procę. Zaklął szpetnie – jak żołnierze, których słyszał na zamku – kiedy spostrzegł, że plecak jest rozdarty, a chleb i ser zniknęły. Szopy albo jasz­czurki z wydm, pomyślał. Odrzucił na bok bezużyteczny teraz worek i zadumał się nad swoim losem.

Wziął głęboki oddech, wsparł się na kiju i ruszył przez niskie, łagodnie falujące pagórki, oddzielające urwisko od dro­gi. Tu i ówdzie widać było luźno rozrzucone w krajobrazie kępy niskich drzewek. Pug żałował, że nie ma w pobliżu in­nego, bardziej solidnego schronienia, bo nad samym urwiskiem nie było w ogóle żadnego. Wlokąc się z trudem do miasta i tak nie przemoknie bardziej, niż gdyby poszukał osłony pod drzewem.

Wiatr wzmagał się. Poczuł na mokrych plecach pierwsze zimne ukąszenia podmuchów. Wzdrygnął się i na tyle, na ile mógł, przyspieszył kroku. Niskie drzewka zaczęły się przygi­nać do ziemi pod naporem wiatru. Miał wrażenie, jakby po­pychała go jakaś ogromna łapa. Dotarł do drogi i skierował się na pomoc. Z daleka, od wschodu, z wielkiej puszczy do­chodziły niesamowite odgłosy. Wichura wyła w gałęziach sę­dziwych dębów, potęgując dodatkowo i tak złowróżbny wygląd ostępów leśnych. Mroczne polany, ukryte w głębi lasów, nie były pewnie bardziej niebezpieczne niż Droga Królewska, ale zapamiętane z dzieciństwa opowieści o ludziach wyjętych spod prawa i innych złoczyńcach o rodowodzie zupełnie innym niż ludzki sprawiły, że włosy zjeżyły mu się na głowie.

Przeszedł na drugą stronę drogi i szedł dalej dnem ciąg­nącego się wzdłuż niej rowu, co dawało jaką taką osłonę. Wi­chura wzmagała się ciągle, bijąc w oczy kroplami ulewy. Po mokrych od deszczu policzkach spływały łzy. Gwałtowny i na­gły podmuch omal go nie przewrócił. Musiał uważać na każdy krok, aby w niespodziewanie głębokich kałużach na dnie wy­pełniającego się wodą rowu nie stracić równowagi.

W stale narastającym huraganie i ulewie brnął prawie przez godzinę. Droga skręciła na pomocny zachód i wyjący wicher dął mu prosto w twarz. Pug pochylił się w kierunku wiatru. Poły koszuli trzepotały dziko za plecami. Przełknął z trudem ślinę, aby powstrzymać narastającą panikę. Wiedział, że jest w niebezpieczeństwie. Furia huraganu już dawno przewyższyła swą siłą zwykłe o tej porze roku wichury. Ogromne, poszar­pane błyskawice rozświetlały mroczny krajobraz, wydobywa­jąc z mroku na ułamek sekundy olśniewające jasnością na tle nieprzeniknionej czerni zarysy drzew i drogi. Oślepiające, po­zostające przez chwilę pod powiekami obrazy, w których czerń i biel zamieniały się miejscami, ogłupiały do reszty i tak oszo­łomione zmysły. Ogłuszające grzmoty piorunów nad głową odczuwał fizycznie, jak rzeczywiste uderzenia. Obawiał się teraz burzy o wiele bardziej niż wyimaginowanych zbójców czy złośliwych chochlików leśnych. Zdecydował się iść między drzewami wzdłuż drogi, gdzie dęby powinny trochę osłabiać impet wichury.

Wchodził między drzewa, kiedy dobiegł go ogłuszający trzask. Stanął jak wryty. W ciemnościach burzy ledwo mógł odróżnić kształt czarnego dzika, który z impetem wypadł z cha­szczy. Zwierzę wystrzeliło z zarośli, potknęło się, lecz zdołało poderwać na nogi o parę kroków od niego. Chłopiec widział teraz dzika wyraźnie. Przyglądał mu się uważnie, kiwając głową z boku na bok. Dwie ogromne, ociekające wodą szable, wyda­wały się jarzyć w mrocznym świetle. Ogromne, rozszerzone strachem ślepia. Dzik nerwowo grzebał racicą w ziemi. Deli­katnie mówiąc, żyjące w lasach dziki miały raczej fatalny cha­rakter, lecz przeważnie unikały spotkań z człowiekiem. Ten jednak był przerażony burzą i Pug zdawał sobie sprawę, że jeżeli zwierzę zaatakuje, może go ciężko poranić, a nawet zabić.

Stojąc nieruchomo jak głaz, Pug szykował się do odparcia ataku kijem, mając w sercu cichą nadzieję, że dzik mimo wszy­stko wycofa się do lasu. Zwierzę uniosło łeb do góry i węszyło niesiony wiatrem zapach chłopca. Różowe ślepia lśniły w cie­mności. Ciało dygotało w rozterce. Nagle usłyszał coś za sobą w lesie, odwrócił na moment łeb w tamtą stronę, a potem, bez ostrzeżenia, ruszył do ataku.

Pug zamachnął się i rąbnął w łeb, odwracając go na bok. Zwierzę wpadło w poślizg w błotnistym gruncie i uderzyło całym ciężarem w nogi chłopca, przewracając go na ziemię. Leżąc na ziemi, patrzył, jak dzik zawraca błyskawicznie, szy­kując się do kolejnego ataku. Chłopiec nie zdążył wstać, dzik był tuż, tuż. Zasłonił się kijem w daremnej próbie odepchnięcia go od siebie. Zwierzę zrobiło unik. Pug próbował przewrócić się na bok, kiedy ogromny ciężar wgniótł go w ziemię. Zakrył twarz dłońmi, przyciskając ramiona do piersi, i czekał, kiedy szable rozprują mu brzuch.

Po kilku chwilach dotarło do niego, że dzik jest zupełnie nieruchomy. Odsłonił twarz. Zwierzę leżało w poprzek jego nóg. Z boku sterczała długa, zakończona czarnymi pióra­mi strzała. Pug spojrzał w stronę lasu. Na jego skraju stał mężczyzna odziany w długą, skórzaną opończę z osłaniają­cym twarz kapturem. Szybkimi ruchami owijał w natłuszczo­ny brezent długi łuk bojowy. Kiedy cenna broń była już za­bezpieczona przed wilgocią, podszedł bliżej. Stanął nad chło­pcem i nieżywą bestią.

Przyklęknął i przekrzykując wycie wiatru, zapytał:

– Nic ci się nie stało, chłopcze? – Bez wysiłku dźwig­nął martwego dzika z nóg Puga. – Kości całe?

– Chyba tak! – odkrzyknął Pug, badając swoje ciało. Otarty prawy bok szczypał niemiłosiernie. Nogi też miał poobcierane. Wszystko to w połączeniu ze zwichniętą kostką sprawiało, że czuł się całkowicie zmaltretowany. Całe szczę­ście, że nie było trwałych uszkodzeń czy złamań.

Ogromne, muskularne łapska uniosły go do góry i posta­wiły na nogi.

– Trzymaj – zakomenderował nieznajomy, wręczając mu kij i łuk. Pug wziął swoje rzeczy. Mężczyzna długim, my­śliwskim nożem szybko wypatroszył dzika. Skończył i zwró­cił się do Puga.

– Chodź ze mną, chłopcze. Najlepiej będzie, jak zatrzy­masz się u nas, u mojego pana i u mnie. To niedaleko, ale lepiej pośpieszmy się. Burza, zanim się skończy, przybiera zwykle na sile. Możesz iść?

Pug zrobił jeden niepewny krok i przytaknął ruchem głowy. Bez słowa mężczyzna zarzucił dzika na ramię i zabrał swój łuk.

– Idziemy – powiedział, kierując się w stronę lasu. Ru­szył szybkim krokiem. Pug robił, co mógł, aby za nim nadążyć.

Drzewa kniei tylko w niewielkim stopniu zmniejszyły furię huraganu, więc nie mogli rozmawiać. Błyskawica rozświet­liła na moment las i chłopiec na ułamek sekundy zobaczył twarz mężczyzny. Usiłował sobie przypomnieć, czy już go kiedyś widział. Z wyglądu przypominał myśliwych i strażni­ków leśnych, zamieszkujących puszczę Crydee. Wysoki, bar­czysty, mocno zbudowany. Miał ciemne włosy, brodę i ogo­rzały wygląd człowieka, który większość czasu spędza pod gołym niebem.

Przez moment Pugiem zawładnęła fantastyczna myśl, czy obcy nie jest aby członkiem jakieś bandy wyjętej spod prawa, ukrywającej się w sercu kniei. Odepchnął tę myśl, bo przecież żaden zbój nie zaprzątałby sobie głowy jakimś chłopakiem ze służby zamkowej, bez grosza przy duszy.

Przypomniał sobie, że nieznajomy mówił coś o swoim panu. Być może, był wolnym chłopem zamieszkującym w majątku właściciela i pełniącym u niego służbę, ale nie pod­danym. Ludzie ci urodzili się jako wolni i w zamian za prawo użytkowania ziemi oddawali panu część zbiorów rolnych lub zwierząt domowych. Tak, to musi być wolny człowiek, po­myślał. Przecież żaden pan nie pozwoliłby na to, aby poddany kmieć obnosił się z łukiem bojowym – były one bowiem stanowczo zbyt cenne i... niebezpieczne. Pug nadal nie mógł sobie przypomnieć, aby ktoś dzierżawił ziemię w lasach. Cho­ciaż pytanie pozostało bez odpowiedzi, jednak nadmiar wy­darzeń, które go spotkały tego dnia, szybko przepędził dalszą ciekawość.

Po pewnym czasie, który dla Puga był wiecznością, nie­znajomy zagłębił się w gęstą grupę drzew. Niewiele brakowało, a chłopiec zgubiłby go w panujących ciemnościach. Słońce zaszło jakiś czas temu, zabierając ze sobą i tę odrobinę światła, którą przepuszczały czarne chmury nawałnicy. Podążał za męż­czyzną, kierując się raczej odgłosem kroków i intuicją niż wzrokiem. Domyślał się, że znajdowali się na ścieżce wiodącej między drzewami, ponieważ stopy nie napotykały oporu pod­szycia czy leżących na ziemi gałęzi. Jeżeli ktoś nie znał tej dróżki, to odnalezienie jej w miejscu, w którym byli przed chwilą, byłoby bardzo trudne w pełnym świetle dnia, a już zupełnie niemożliwe w nocy. Po chwili znaleźli się na polanie, pośrodku której przycupnął mały, zbudowany z kamienia do­mek. Z jedynego okna sączyło się światło, a z komina unosił się dym. Przeszli przez otwartą przestrzeń. Pug nie mógł się nadziwić, że akurat w tym jednym miejscu w puszczy huragan był jakby przytłumiony.

Po dotarciu do drzwi mężczyzna odsunął się na bok, robiąc mu przejście.

– Wejdź do środka, chłopcze. Ja jeszcze muszę sprawić dzika.

Pug pokiwał tępo głową, pchnął drewniane drzwi i wszedł do środka.

– Zamykaj te drzwi, chłopcze! Zawieje mnie jeszcze, a potem już tylko krok do śmierci.

Pug odwrócił się i pośpiesznie wykonał polecenie, trzas­nąwszy drzwiami mocniej, niż zamierzał.

Odwrócił się ponownie i przyjrzał scenie, którą miał przed oczami. Wnętrze chatki składało się z pojedynczej, niewielkiej izby. Całą jedną ścianę zajmował kominek z potężnym pale­niskiem. Płonął na nim jasny, wesoły ogień, promieniując cie­płym światłem. Obok kominka stał stół, a przy nim, na ławie, siedziała przysadzista postać, ubrana w obszerne, żółte szaty. Grzywa siwych włosów i gęsta broda prawie całkowicie za­krywały twarz mężczyzny. Widać było jedynie parę żywych, niebieskich oczu, błyszczących w świetle płonącego ognia. Ze zmierzwionej brody sterczała fajka, z której dobywały się im­ponujące kłęby bladego dymu.

Pug poznał mężczyznę.

– Mistrz Kulgan... – bąknął. Był to bowiem mag i do­radca Księcia, znana pośród zamkowej służby postać.

Kulgan skierował wzrok na chłopca, a potem głębokim, dudniącym głosem zapytał:

– Więc mnie znasz, co?

– Tak, panie... z zamku.

– Jak masz na imię, chłopcze z zamku?

– Pug, mistrzu Kulganie.

– Aa... przypominam sobie. – Mag bezwiednie mach­nął ręką. – Nie mów do mnie Mistrzu, Pug. Chociaż bez­sprzecznie mam prawo, aby zwracano się do mnie w ten sposób jako do mistrza mej sztuki – powiedział, a w kącikach oczu pojawiły się wesołe zmarszczki.

– Prawdą bowiem jest, żem urodzony wyżej niż ty, ale nie tak bardzo. Chodź, tam koło ognia wisi koc. Jesteś przemoczony do suchej nitki. Powieś swoje ubranie, aby wyschło, a potem usiądź tam. – Gestem ręki wskazał na ławę po przeciwnej stronie stołu.

Pug zrobił, jak mu przykazano, ani na moment jednak nie spuszczając wzroku z maga. Chociaż Kulgan należał do dworu Księcia, był jednak magiem, obiektem podejrzeń, kimś, kto u po­spólstwa nie cieszył się zbyt wysokim poważaniem. Jeżeli w za­grodzie chłopskiej przyszedł na świat cielak-potwór albo jakaś zaraza zniszczyła plony, wieśniacy byli skłonni przypisywać to działaniom jakiegoś maga czającego się gdzieś w mrocznym kącie. Jest więcej niż pewne, że w czasach nie tak znowu odle­głych, obrzuciliby Kulgana kamieniami i wygnali z Crydee. Lu­dek miejski tolerował go ze względu na stanowisko, które piasto­wał na dworze Księcia, ale stare obawy umierały bardzo powoli.

Pug rozwiesił ubranie i usiadł. Podskoczył przestraszony, kiedy spostrzegł nagle parę czerwonych oczu, obserwujących go pilnie tuż znad stołu. Pokryta łuskami głowa uniosła się ponad blat i z uwagą przyglądała się chłopcu.

Kulgan zaśmiał się z niewyraźnej miny chłopca.

– Spokojnie, mój mały, spokojnie. Fantus cię nie pożre. – Położył dłoń na głowie siedzącego obok niego na ławce stwora i pogłaskał za wystającymi łukami brwiowymi. Bestia przymknęła oczy i zaczęła wydawać ciche, jękliwe, podobne do kocich dźwięki.

Pug zaniknął otwarte ze zdumienia usta.

– Czy to prawdziwy smok, panie?

Mag roześmiał się dobrodusznie na cały głos.

– Czasem wydaje mi się, że tak, mój chłopcze. Fantus jest przedstawicielem smoków ognistych, kuzynem smoka wła­ściwego, chociaż nie tak imponującej postury... – W tym mo­mencie stwór otworzył jedno oko i wbił wzrok w maga. – ale dorównuje mu duchem i odwagą – dodał pośpiesznie Kulgan i smok znowu zamknął oko. Kulgan ciągnął dalej kon­spiracyjnym szeptem:

– Jest bardzo mądry, więc musisz uważać, co do niego mówisz. To stworzenie o wielkiej delikatności i wrażliwości uczuć.

Pug potwierdził kiwnięciem głowy.

– Czy potrafi zionąć ogniem? – spytał. Patrzył na stwo­ra szeroko otwartymi z ciekawości oczami. Dla każdego trzy­nastoletniego chłopaka nawet kuzyn smoka właściwego był godzien wielkiego podziwu.

– Kiedy jest w odpowiednim nastroju, może buchnąć og­niem dwa, trzy razy, ale zdarza się to rzadko. Chyba dlatego, że go tak dobrze karmię. Od lat nie musiał polować, więc zapomniał trochę o smoczych zwyczajach. Jeśli mam być szczery, to strasznie go rozpuszczam.

Informacja ta rozproszyła trochę obawy Puga. Mag, dba­jący o stwora, nawet tak przedziwnego, wydał się chłopcu bar­dziej ludzki i nie tak tajemniczy. Przyjrzał się uważnie Fantusowi. Patrzył z podziwem, jak płonący ogień rzuca złociste błyski na szmaragdowe niski okrywające ciało. Był wielkości niedużego psa, miał długą szyję, wygiętą w kształcie litery „s”, którą wieńczyła głowa podobna do głowy aligatora. Na grzbiecie spoczywały złożone skrzydła. Dwoma wyciągniętymi przed siebie łapami bił bez celu powietrze, kiedy Kulgan cały czas drapał go za brwiami. Długi ogon poruszał się rytmicznie, raz w lewo, raz w prawo, parę centymetrów nad podłogą.

Drzwi otworzyły się i do środka wszedł wysoki łucznik. Trzymał przed sobą sprawionego i nadzianego na żelazny szpi­kulec dzika. Podszedł bez słowa do kominka i zawiesił go nad ogniem. Fantus uniósł głowę i wykorzystując długą szyję, spo­jrzał ponad stołem. Błyskawicznie wysunął rozdwojony na końcu język, zeskoczył z ławy i pomaszerował z godnością w stronę paleniska. Wybrał sobie ciepłe miejsce przed ogniem, zwinął się w kłębek i zapadł w drzemkę, aby skrócić czas oczekiwania na kolację.

Chłop zdjął kapotę i powiesił na kołku przy drzwiach.

– Widzi mi się, że przed świtem burza przejdzie. Powrócił do ognia. Z wina i ziół przyrządził sos do polania pieczeni. Puga zaskoczył widok długiej szramy przecinającej lewy policzek. W świetle rzucanym przez płomienie blizna wyglądała na krwawą i przerażającą.

Kulgan machnął fajką w stronę mężczyzny.

– Jak znam mego milczka, to na pewno nie poznaliście się jeszcze. Meecham, ten chłopiec ma na imię Pug i jest z głównego zamku Crydee.

Meecham szybko skinął głową, po czym znowu zajął się pieczeniem dzika.

W odpowiedzi Pug także kiwnął głową, chociaż uczynił to o ułamek sekundy za późno, aby mężczyzna mógł to za­uważyć.

– Na śmierć zapomniałem podziękować panu za urato­wanie przed dzikiem.

– Nie ma o czym mówić, chłopcze. Gdybym nie spłoszył bestii, pewnie by cię w ogóle nie zaatakowała.

Zostawił dzika i przeszedł do drugiej części pokoju. Z wia­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin