jesień_opowiadania.doc

(116 KB) Pobierz

Opowiadania

 

„Jabłuszko”

 

      Pani zadała dzieciom zadanie domowe. Miały narysować owoce jesieni w swoich zeszytach. Lunia bardzo przejęta rysowała gruszkę , jabłko i śliwkę. Pięknie wykolorowała. Jabłuszko czerwone, gruszka żółta, a śliwka fioletowa. Nie mogła doczekać się wyjścia do szkoły. Tak bardzo chciała pochwalić się wszystkim, jaki piękny zrobiła rysunek. W drodze do szkoły, spotkała Renię. Dziewczynki usiadły na pniu drzewa i z plecaków wyjęły zeszyty.

- Mój jest najładniejszy! Popatrz! - Lunia bardzo cieszyła się swoim rysunkiem.

- Nieprawda! Moje jabłko jest dużo ładniejsze! Mama mi namalowała! - Renia otworzyła zeszyt - Trochę czerwone, trochę żółte i ma zielony listeczek.

Radość Luni przygasła. Jej jabłuszko było takie małe i krzywe , przy rysunku Reni. Szybko wyrwała kartkę z zeszytu. Tego dnia, Pani w szkole była bardzo zdziwiona, że dziewczynka nie zrobiła zadania domowego. Wieczorem w domu, Lunia siedziała przy stole i gryzła końcówkę kredki. Jasio bawił się na podłodze w rzucanie klockami. Mama szyła coś ogromnego i bardzo kolorowego. Co chwilę turkotała maszyna do szycia.

- Mamo narysuj mi jabłko.

- Luniu, kochanie, musisz sama rysować, inaczej się nie nauczysz.

- Mamo ale ja nie wiem jak, chociaż mi pokaż.- Mama wstała od swej pracy i podeszła do stołu.

- A co to mamy narysować?

- Jabłko, gruszkę i śliwkę.

- Drugi raz? - zdziwiła się mama - Wczoraj rysowałaś to samo.

- Wyrwałam kartkę, bo było brzydko.

- Wczoraj wiedziałaś jak narysować, a dziś już zapomniałaś jak wygląda jabłko?

- Mamo, ale dzieci miały takie ładne rysunki, a mój był brzydki.

- Nie był brzydki. Bardzo ładnie narysowałaś.

- Ale nie miał ogonka i listeczka.

- No to spróbujemy narysować z ogonkiem i listeczkiem. Przynieś z koszyka jabłko, tylko wybierz najładniejsze i z ogonkiem. Hm... Listeczek na pewno znajdziesz jeszcze pod drzewem.

Mama położyła przyniesione jabłko na stole. Do ogonka klejem przylepiła listeczek.

- Patrz Luniu na jabłuszko i rysuj.

- Ale nie umiem

- Umiesz, umiesz. Wczoraj narysowałaś. Gdybym to ja narysowała, to by było nieważne.

- Jak to nieważne?

- Bo to ty chodzisz do szkoły i się uczysz, a nie ja. Nawet jak od razu nie da się ładnie narysować, to na pewno drugi raz będzie lepiej, a za trzecim razem całkiem dobrze.

- A za tysiącem?

- Za tysięcznym razem będzie wspaniale. Rzadko się zdarza, aby coś udało się od razu.

- Ale ty mamo wszystko potrafisz.

- O, nie zawsze wszystko się udaje. Pamiętasz jak robiłam bibułkowe róże do okna na zimę? Jak ułożyłam pierwszą , myślałam , że to mi się nigdy nie uda, a teraz tak szybko je robię.

- I ja mogę rysować najładniej?

- Możesz, możesz, tylko nie trzeba się zrażać, jak coś się nie udaje. - Mama wróciła do maszyny, a Lunia wzięła do ręki czerwoną kredkę. Patrzyła na jabłko i rysowała, patrzyła na ogonek i rysowała, patrzyła na listeczek i rysowała.

- Mamo! Popatrz jakie ładne! Ładniejsze niż wczoraj!

- No widzisz! Mówiłam, że potrafisz!

 

Szpiluś

Leszek Robakowski

 

Wielka radość zapanowała w domu państwa Jeżykowskich, gdy się im urodził synek. Zgromadzili się wszyscy krewni i znajomi, żeby zobaczyć dziecko –i wspólnie (bo taki jest obyczaj jeży) wybrać mu imię. Radzili, radzili, aż w końcu ustalili, by nadać mu imię Szpiluś.Szpiluś był bardzo ładnym i miłym dzieckiem, lecz niestety okropnie nie lubił mycia. Kiedy mama kazała mu umyć łapki przed jedzeniem, to tylko moczył w wodzie koniuszki palców. Gdy mama szykowała wieczorem kąpiel - to albo uciekał, albo udawał, że już śpi.

-Co z tego Szpilusia wyrośnie?- martwiła się pani Jeżykowska.
-Taki brudas! Wstyd przynosi całej rodzinie-dodawał pan Jeżykowski.
Szpiluś, który miał tych narzekań powyżej uszu postanowił opuścić dom rodzinny.
-Co mi tam- pomyślał-pójdę sobie w świat i będę robił to, na co mi tylko przyjdzie ochota.

I powędrował Szpiluś w daleki świat.. Idzie sobie, idzie, patrzy- a tu kałuża. Wszedł Szpiluś do bajora-utaplał się w błocie po sam czubek nosa.. Idzie dalej, patrzy - górka. Zwinął się w kłębek i stoczył się z niej jak piłka. Na jego kolce ponabijało się kilka zeschniętych liści... Idzie sobie dalej - a tu las się kończy. Wchodzi więc na łąkę i wędruje dalej. Słoneczko grzeje, zioła roztaczają swój aromat- poczuł Szpiluś senność. Położył się pod jakimś krzakiem i zasnął.

Tymczasem na łąkę przybiegła Kamilka (zwana także Karmelkiem) i bawiła się piłką. Naraz piłka wypadła jej z rąk i potoczyła się pod krzak. Chce Kamilka podnieść piłkę, gdy dostrzega obok niej drugą, ale kolczastą. Ale wspaniała szczotka do włosów - pomyślała - tylko, że strasznie brudna. Ale to nic. Upiorę ją i będzie jak nowa. Zaniosła Kamilka szczotkę do domu, włożyła do miednicy, nasypała proszku do prania i puścila wodę. I dopiero wtedy Szpiluś się obudził.

-Aj, mokro! Ojoj oczy pieką. Mamusiu! Tatusiu!

Zaczął się Szpiluś rzucać w miednicy i dopiero wtedy Kamilka zorientowała się, że to co wzięła za szczotkę do włosów było małym jeżem. Wyjęła więc umytego Szpilusia z miednicy i zaniosła pod krzak, pod którym go znalazła.  Gdy tylko Kamilka oddaliła się nieco, Szpiluś jął uciekać do lasu. Napotkaną kałużę ominął z daleka. Cały czas uważał by nie zaczepić kolcami o liście, lub pajęczynę, a gdy w końcu dotarł do domu był czysty, jak nigdy przedtem, ale już od progu wołał:

-Mamusiu, nalej wody do wanienki! Chcę się wykąpać.

I od tej pory Szpiluś bardzo chętnie się mył i kąpał, i stał się wzorem czystości dla wszystkich jeży.

 

 

 

 

 

Szaruś

Leszek Robakowski

 

W małym domku na skraju miasta mieszkało kiedyś dwoje staruszków. W tym samym domku, w norce pod podłogą żyła sobie mysia rodzina. Ponieważ staruszkowie nie mieli nikogo bliskiego, polubili swoich współlokatorów. Babcia niekiedy sypała im okruszki, lub zostawiała resztki z kolacji, dziadek zaś wieczorami grywał na flecie - a musicie wiedzieć, że myszy uwielbiają muzykę graną na tym instrumencie.

Dobrze więc było myszkom w domu staruszków. Ale cóż, życie staruszków dobiegło kiedyś końca i domek przez jakiś czas pozostał pusty, aż któregoś dnia wprowadzili się doń nowi mieszkańcy. I wtedy myszkom zaczęło dziać się źle. Nie tylko nikt nie sypał im okruszków, ale na domiar złego po wszystkich kątach porozstawiano pułapki na myszy. Ale i to jeszcze nie wszystko. Pewnego bowiem razu myszki usłyszały słowa gospodarza:

Muszę kupić kota, który wytępi w końcu te wstrętne myszy. Przeraziły się myszki okropnie i postanowiły poszukać nowego mieszkania. Spakowały więc swój skromny dobytek i wyruszyły w drogę. Zatrzymywały się przed każdym domem, a tato szedł na zwiady. Kiedy wracał miał smutną minę i mówił:

- Nic z tego. W tym domu są koty. Albo:

- Niestety, pani Gryzikowska właśnie się omysiła i potrzebuje dużo spokoju.

Albo:

- Tutaj już mieszkają trzy mysie rodziny i dla nas naprawdę nie ma już miejsca.

Albo:

- Tu toczy się wojna między klanami Myszyńców i Myszorów, może więc być niebezpiecznie... . .

W końcu jednak szczęście uśmiechnęło się do nich i zamieszkali w pięknym, nowym przedszkolu. To był dopiero mysi raj! Nikt, myszkom nie dokuczał, a jedzenia było w bród.

Jednak najstarszy synek imieniem Szaruś postanowił kiedyś wyruszyć w świat, w poszukiwaniu przygody. Wybrał się więc na wędrówkę w nieznane.

Idzie sobie Szaruś brzegiem chodnika, gdy nagle dostrzega przed sobą dwoje błyszczących, zielonych oczu. Ukłonił się grzecznie i pyta:

- Przepraszam pana, kim pan jest?

- Miauuu. On pyta, kim ja jestem... Paradny sobie. Jestem kot Burasek i właśnie zamierzam cię zjeść na drugie śniadanie.

I wtedy Szaruś widzi, że poniżej oczu otwiera się ogromna, otoczona ostrymi zębami paszczęka. Zginąłby marnie, gdyby nie dostrzegł na jezdni szeregu podłużnych otworów. Była to kratka ściekowa, przez którą spływa do kanałów woda z deszczu lub roztopionego śniegu. Ale Szaruś o tym nie wiedział. Skoczył więc do jednego z otworów i zaczął spadać w ciemną czeluść. Leciał przez chwilę i nagle - plusk! - wpadł do wody. Począł z całych sił przebierać łapkami, lecz woda już zaczęła zalewać mu oczy. Nagle potrącił coś noskiem. Chwycił to coś łapkami. Teraz unosił się na powierzchni wody i mógł rozejrzeć się wokół. Zobaczył, że znajduje się w grubej rurze, w której z głośnym szumem płynie rwący potok brudnej wody, unoszącej na swej powierzchni brunatne płaty piany, różne śmieci i kawałki drewna. Taki właśnie kawałek ułamanej gałęzi uratował Szarusia od śmierci w topieli. W górze co chwila błyskało światło dnia przenikające do rury przez takie same kratki ściekowe, jak ta, przez którą dostał się do kanału.

Wygramolił się na drewienko i płynie jak na tratwie. Po jakimś czasie rura połączyła się z inną, znacznie szerszą, na brzegu której Szaruś zobaczył coś na kształt chodnika. Zaczął mocno wiosłować łapkami, kierując swój statek w tę stronę. Wreszcie udało mu się dotrzeć do zbawczego brzegu i po chwili stanął na suchym betonie. Przypomniał sobie, jak pani czytała kiedyś przedszkolakom o rozbitku, który dotarł na bezludną wyspę i natychmiast wyobraził sobie, że jest Myszobinsonem. Bawił się przez chwilę, lecz nie natknąwszy się na Piętmyszka, postanowił wydostać się na górę. Poszukał więc odpowiedniego miejsca i korzystając z różnych chropowatości bez trudu dotarł do kratki. Po przeciśnięciu się przez szczelinę wydostał się na ulicę.

Jakiż to był inny świat, niż spokojny domek staruszków na przedmieściu, czy ukryte wśród zieleni przedszkole. Ze wszystkich stron pędziły warczące samochody, zgrzytały na szynach tramwaje, dzwoniąc co chwile przeraźliwie. Pełno było również spieszących się ludzi. Wydawało mu się, że po drugiej stronie ulicy jest nieco spokojniej, uznał więc, że tam będzie miał większą szansę na uniknięcie rozdeptania przez ludzi. Szczególnie niebezpieczne wydały mu się, przypominające rożen obcasy w pantoflach niektórych pań. Chciał więc przejść, gdy uniósłszy nieco głowę ujrzał w górze wielkie, zielone oko. Mając świeżo w pamięci spotkanie z kotem natychmiast skrył się w szczelinie pomiędzy płytami chodnikowymi czekał na to, co będzie dalej. Po chwili z ulgą stwierdził, że zielone oko znikło, zabłysło natomiast czerwone. Teraz Szaruś śmiało wkroczył na jezdnię. Lecz cóż to? Nagle przed nim i za nim, i nad nim zaczęły pędzić samochody. Kilkakrotnie cudem udało mu się uniknąć przejechania, nim, ledwo żywy ze strachu, przedostał się na drugą stronę.

Dość już miał wędrówki i zapragną powrócić do domu. Ba, ale jak tego dokonać? Nie wiadomo, w którą iść stronę. I jak uniknąć strasznej śmierci pod kołami samochodów.

- Jutro coś wymyślę- postanowił.- A tymczasem muszę znaleźć jakieś spokojne miejsce, gdzie mógłbym zdobyć coś do zjedzenia i przespać się do rana.

Zaczął posuwać się wzdłuż ściany budynku, aż dotarł do małego okienka znajdującego się tuż nad powierzchnią chodnika. Okienko było zakratowane i oszklone, ale w dole, w samym rogu kawałek szyby był wybity. Szaruś ostrożnie przecisnął się przez dziurkę, ale niestety skaleczył łapkę.

- Nic to - pomyślał - do wesela się zagoi.

Znalazł się w wielkiej piwnicy, pełnej worków i skrzynek z ziemniakami, marchewką, kapustą i innymi warzywami. Podjadł sobie do syta, po czym wszedł do jednego z worków, w którym znalazł niewielką dziurkę. Zasnął mocno. Obudziło go dziwne uczucie, jakby unosił się w powietrzu. I tak było rzeczywiście jakiś człowiek zarzucił bowiem worek z ziemniakami na plecy, wyniósł go z piwnicy i położył na skrzynię ciężarówki. Zanim Szaruś zdołał się wygrzebać spośród ziemniaków, które go nieco przygniotły, ciężarówka ruszyła.

Po niezbyt długiej jeździe samochód zatrzymał się, mężczyzna ponownie wziął worek na plecy, zaniósł go do jakiegoś budynku i postawił na podłodze. Szaruś odczekał chwilę, a gdy nie słyszał już żadnych odgłosów ostrożnie wydostał się z worka. Miejsce, w którym teraz się znalazł miało jakiś taki, jakby trochę znajomy zapach. Pełno tu było różnych produktów: kasze, makarony, chleb, ser i cała masa innych smakołyków. Przez niedomknięte drzwi wyszedł z magazynu i - ależ tak, to przecież jest przedszkole!

Szybko pobiegł do rodziców i rodzeństwa. Kiedy znalazł się wśród swoich, wszyscy bardzo się ucieszyli. Wtedy opowiedział im o swoich przygodach i stwierdził, że przedszkole to najmilsze miejsce na świecie, a następnie wszyscy razem zaśpiewali wesołą piosenkę:

- Jak to dobrze jest w przedszkolu, (jest w przedszkolu),

nie musimy mieszkać w polu, (mieszkać w polu).

Jest jedzenie i do zabaw miejsca wiele

Ale smutno tutaj myszkom jest w niedziele.

Gdy w przedszkolu nie ma dzieci myszkom smutno.

Uszy w górę- przecież dzieci wrócą jutro.

 

Opowiastka dla Szymka,
czyli dlaczego drzewa jesienią zmieniają kolor liści.

Joanna Gornisiewicz

         Dosyć dawno temu, jeszcze zanim Ty lub ja pojawiliśmy się na świecie, wszystkie drzewa miały zawsze zielone liście. Gdy przychodziła jesień, liście kurczyły się, usychały i z cichym szelestem spadały na ziemię: szyt, szyt... Ale wciąż były zielone. Drzewom to wcale nie przeszkadzało i w ogóle się nie zastanawiały dlaczego tak jest, ale na pewnej leśnej polanie rósł sobie młody dąbek. Nazywał się Żołędziowa Czapeczka. I taką miał naturę, że wszystko go interesowało i wciąż dopytywał się: a dlaczego tak?
Któregoś dnia obudził się rano i zaraz przyszło mu do głowy takie pytanie:
- A dlaczego ja mam zielone liście? Przecież niebo zmienia swój kolor i chmury są ciągle inne i nawet zając na zimę zmienia futerko z szarego na białe... A ja mam ciągle zielone liście - i postanowił to zmienić. Napił się czystej, źródlanej wody, przyczesał liście i wyruszył w drogę. (Drzewa potrafiły jeszcze wtedy chodzić, ale najczęściej im się nie chciało, więc wrastały zbyt mocno w ziemię i nie mogły się już nigdzie ruszyć.) Wędrował przez góry i równiny, a każdego kogo spotkał, pytał:
- A dlaczego ja mam zielone liście?
Oczywiście nikt mu nie umiał odpowiedzieć, aż w końcu spotkał starą, mądrą sosnę, która mu poradziła:
- Idź wzdłuż Wielkiej Krętej Rzeki. U jej źródeł znajdziesz bożka Mitipata - pana tej krainy, jego zapytaj.
Żołędziowa Czapeczka tak właśnie zrobił. Poszedł do źródeł Wielkiej Krętej Rzeki, a gdy zobaczył małego człowieczka w zielonym ubraniu, domyślił się, że to jest Mitipata. Pokłonił mu się, grzecznie przywitał, (bo to był dobrze wychowany dąbek) no i oczywiście zapytał:
- A dlaczego ja mam zielone liście?
Mitipata zamyślił się głęboko. W końcu powiedział:
- Nie mogę ci odpowiedzieć tak od razu, muszę się nad tym dobrze zastanowić. (Bo Mitipata nigdy nie udzielał odpowiedzi bez namysłu). A ty rozgość się na mojej polanie.
Mijały dni, a Mitipata wciąż myślał. Żołędziowa Czapeczka czekał cierpliwie, bo wiedział, że zadał trudne pytanie. Wiedział też, że trzeba cierpliwie czekać, bo lepiej dostać mądrą odpowiedź po długim oczekiwaniu, niż głupią - zaraz. Wreszcie gdy po wielu dniach nadeszła jesień, Mitipata wstał i powiedział:
- Właściwie nie wiem, dlaczego ty i inne drzewa macie zielone liście, ale na pewno masz rację, to strasznie niesprawiedliwe i koniecznie to trzeba zmienić.
Zaraz też przywołał trzy sroki i kazał im rozgłosić po całej krainie, że każde drzewo chcące zmienić kolor liści ma się zgłosić na jego polanie. Sroki odleciały, a wtedy Mitipata zwrócił się do Żołędziowej Czapeczki:
- Zmianę koloru liści zaczniemy od ciebie. Jaki kolor najbardziej lubisz?
- Brązowy, brązowy! - Żołędziowa Czapeczka aż podskoczył z radości.
- Dobrze, niech będzie brązowy - i Mitipata zaczął się kręcić w kółko, a kręcił się tak szybko, że nie było widać ani rąk, ani nóg, ani zielonego ubrania, a całą polanę zasnuł siwy dym. W końcu dym opadł, Mitipata zatrzymał się, a Żołędziowa Czapeczka stwierdził ze zdziwieniem, że wszystkie jego liście mają piękny, brązowy odcień. Uszczęśliwiony ucałował Mitipatę w oba policzki i w nos i popędził do domu.
Jeszcze przez wiele dni przychodziły na leśną polanę różne drzewa i prosiły o zmianę koloru liści, a Mitipata spełniał ich życzenia. Właśnie, dlatego jesienią jawor ma żółte liście w czarne kropki, klon łaciate z przewagą czerwieni, jesion żółtozielone, brzoza złociste, zaś modrzewiowe igiełki są żółtobrązowe. Nie wszystkim drzewom chciało się wyruszyć w tak daleką podróż i ich liście są cały czas zielone - wiesz, które to drzewa

 

Opowiadanie Iriny Prokopienko „Jak brzoza liście rozdawała”

   Po świecie chodziła Jesień i malowała drzewom liście. Liście klonu zamalowała na czerwono, liście dębu na brązowo, a listki brzozy na kolor złocisty.

Zaszeleściła Brzoza, zaszumiała złotymi listkami. Ktokolwiek przechodził obok i patrzył na żółto – złotą sukienkę Brzozy zachwycał się jej pięknem.

-          Och, żebym ja miała takie okrycie, ciepłe jak słoneczko – powiedziała mrówka, patrząc na żółte listeczki.

-          Masz, weź – odpowiedziała Brzoza i zrzuciła jeden listeczek. Ucieszyła się mrówka, złapała listek i poniosła na mrowisko, nieopodal miejsca, w którym rosła Brzoza.

-          Ach! Jak by się przydało złote pióreczko do mojego kapelusza – westchnął borowik, który rósł pod Brzozą.

-          Masz, weź sobie złoty listek, będzie jak pióreczko przy twoim brązowym kapeluszu – zaszumiała Brzoza i zrzuciła jeszcze jeden listek. Przyczepił go Borowik do swego aksamitnego kapelusza, stoi i nawet nie oddycha z radości. Z daleka nadchodzi Jeżyk.

-          I dla mnie daj kilka listeczków, na zimowe przykrycie – poprosił Jeż. Poruszyła gałązkami Brzózka i znów kilka listeczków na ziemie sfrunęło. Położył się na nich Jeżyk, ponakłuwał listki na kolce i ze złotym okryciem pomaszerował do domu.

Rosła obok Brzozy młodziutka Choinka. Westchnęła szeptem:

-          O-o! Gdyby na moją zielona sukienkę rozrzucić twoje złote listki nie byłoby na świecie drzewka piękniejszego ode mnie.

-          Weź sąsiadeczko, weź listeczki, mnie nie żal – powiedziała Brzózka i wszystkie swoje listki zrzuciła na Choinkę.

Patrzy, a sama została z niczym, bez żadnego listka, wszystkie do ostatniego porozdawała. Zasmuciła się wtedy.

-          Gdzie moja złota uroda? Jakże będę teraz wyglądać? Nadleciał zaraz wiatr, zaszumiał:

-          Nie smuć się Brzózko, w zimie będziesz spać, śnieg cię otuli, niepotrzebna ci sukienka,

      a przyjdzie wiosna, podaruję ci nowa, zielona sukienkę, będzie ci w niej równie pięknie jak

      w złotej.  Nie smuć się, nie smu – u-u-u-u......................

     Poruszając gałązkami Brzoza przysłuchiwała się spokojnym i miłym słowom wiatru. Słuchała, słuchała, aż usnęła. Usnęła na całą zimę. Od tego czasu tak dzieje się co roku gdy jesień chodzi po świecie. Jak tylko brzoza porozdaje wszystkie swoje liście zaraz zasypia na całą zimę, żeby szybko doczekać się wiosny i nowej sukienki, a za brzozą wszystkie inne drzewa, którymi jesień liście brązowi, czerwieni, złoci.

 

 

W wielkim lesie, na jednej z niezliczonych polan, rósł stary dąb. Nikt dokładnie nie wie ile miał lat. Szumiał swoimi liśćmi rozwieszonymi na potężnych gałęziach a gdy ktoś usnął w jego cieniu – opowiadał mu bajki. Jedne z czasów, gdy był jeszcze małym drzewkiem, inne z całego swojego długiego życia. Kiedyś i ja zasnąłem pod jego konarami a on opowiadał, opowiadał, opowiadał....

 

OPOWIEŚĆ PIERWSZA

Zajączek Niuchuś był najbardziej wojowniczym zajączkiem na całej polanie. Kłócił się ze swoimi braćmi i siostrami, często doprowadzając do bijatyk. Jednemu naderwał ucho, drugiemu ugryzł łapkę. Nic zatem dziwnego, że nie lubiły go zajączki.

- Idż do lasu mierzyć się z innymi. My nie lubimy się bić – mówiły mu.

- Jasne, że pójdę! Z takimi tchórzami dłużej nie wytrzymam – odgryzał się Niuchuś i któregoś dnia naprawdę poszedł do lasu.

- Pójdę, jasne że pójdę – mruczał do siebie – Kogo miałbym się bać? Nie mam zamiaru do końca życia biegać wkoło dębu na naszej polanie.

Kicał przed siebie to tu, to tam skubiąc liście mleczu, aż spotkał jeżyka.

- Dokąd idziesz jużyku?- zapytał.

- Idę do domu. A ty?

- Idę do lasu, bo się nikogo nie boję.

- Ale po co idziesz do tego lasu?

- Idę i już. A ty jak się boisz to idź do domu.

- Ja też się nikogo nie boję – odparł jeżyk – ale po co mam chodzić po całym lesie?

- Nikogo się nie boisz? Ani wilka, ani lisa? - nie mógł uwierzyć zajączek, bo choć był bardzo zadziorny wilka i lisa się jednak bał.

- Ani wilka, ani lisa – odparł jeżyk.

- Ty kłamczuchu! - krzyknął zajączek – Jak ci dołożę to będziesz się bał nawet mnie!

Z rozmachem uderzył jeżyka, ale ten zdążył się zwinąć w kłębek i Niuchuś tylko boleśnie pokłuł się igiełkami.

- Ty tchórzu! Nawet nie umiesz się bić! - zapłakał zajączek ssąc obolałą łapę.

- Nie umiem i nie chcę – odparł jeżyk – Ale właśnie dlatego, że mam kolce nie boję się nikogo.

Zajączek odburknął coś pod nosem i ruszył dalej.

- Dokąd idziesz? - zapytały go wiewiórki.

- A co was to obchodzi?! - niegrzecznie odpowiedział zajączek nawet się nie oglądając. Powoli zapadał mrok, a on ciągle szedł przed siebie. Wreszcie zmęczony przycupnął pod pniem drzewa. Przelatywała tamtędy sowa i zobaczywszy go spytała:

- Co robisz sam w lesie zajączku? Może cię tu złapać lis albo wilk.

- Co cię to obchodzi mądralo?! Nie wtrącaj się do cudzych spraw!

Sowa pokręciła głową nad niegrzecznym zajączkiem i pofrunęła dalej.

Tymczasem zapadła noc i zajączek zaczął już żałować, że opuścił łąkę.

- Ciemno tu i zimno – mruczał do siebie – U nas w norce braciszkowie już pewnie śpją przytuleni do siebie. To chodzenie po lesie wcale nie jest takie ciekawe.

Chciał wrócić do domu, ale nie wiedział w którą stronę iść. Błąkał się tak szukając drogi, aż dojrzał go lis i porwał do swojej nory.

„Ależ będę miał smaczne śniadanie – myślał zadowolony -Taki tłuściutki zajączek to rzadki przysmak.”

Rano jeżyk przechodził niedaleko lisiej nory i usłyszał płacz Niuchusia.

- Oddaj lisie zajączka! – krzyknął - Bo pokłuję cię kolcami!

Ale lis tylko się roześmiał i wyniósł zajączka drugim wyjściem by go gdzieś spokojnie zjeść.

- Oddaj lisie zajączka! – krzyknęły wiewiórki, gdy go zobaczyły – Bo obrzucimy cię szyszkami!

Lis pędził jednak dalej.

Jeżyk i wiewiórki spotkali się u sowy.

- Ratuj sowo zajączka! My próbowaliśmy, lecz lis się nas nie boi!

- Mnie również lis się nie zlęknie – odparła sowa – Ale mam pewien pomysł.

Poleciała sowa do wilka i tak mu mówi:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin