Isaac Asimov 001 Rozne 010 Azazel.doc

(1097 KB) Pobierz
William Gibson - Johnny Mnemonic

 

 

 

Isaak Asimov

AZAZEL

 

 

WPROWADZENIE

 

 

 

W 1980 roku pewien gentleman o nazwisku Eric Protter poprosił mnie o napisanie co miesiąc jednego opowiadania dla magazynu, który właśnie wydawał. Zgodziłem się, bowiem zawsze miałem trudności z powiedzeniem “nie” miłym ludziom (a wszyscy wydawcy, jakich kiedykolwiek poznałem, byli dla mnie ludźmi miłymi).

Pierwsze opowiadanie, jakie napisałem dla tego cyklu było rodzajem typowego fantasy, ponieważ traktowało o niewielkim, zaledwie dwucentymetrowym demonie. Opatrzyłem je tytułem “Getting Even”, Eric Protter zaś zaakceptował je i następnie opublikował. Przedstawiłem w nim gentlemana o nazwisku Griswold, będącego równocześnie narratorem oraz trzech innych mężczyzn (włączając w to osobę, która była mną samym, chociaż nigdzie nie wymieniałem własnego nazwiska), stanowiących jego audytorium. Czwórka ta spotykała się co tydzień w Union Club i moim zamiarem było kontynuowanie tego cyklu jako serii opowieści Griswolda snutych właśnie podczas spotkań w owym klubie.

Jednak kiedy próbowałem napisać drugie opowiadanie o niewielkim demonie z “Getting Even” (to nowe opowiadanie zatytułowałem “Jedna noc pieśni”), Eric powiedział “nie”. Najwidoczniej odrobina fantasy była dobra na jeden raz i Eric nie chciał, aby pisanie podobnych historyjek stało się moim zwyczajem.

Odłożyłem wiec “Jedną noc pieśni” na bok i cały swój czas poświęciłem pisaniu serii tajemniczych opowiadań, tym razem bez żadnej domieszki fantasy. Trzydzieści z tych opowiadań (Eric nalegał, by były nie dłuższe niż zaledwie 2.200 słów), ostatecznie zebrane zostały w mojej książce The Union Club Mysteries (Doubleday, 1983). Nie zamieściłem w niej jednak opowiadania “Getting Even”, ponieważ występujący w nim maleńki demon nie pasował już do reszty zawartego w książce cyklu.

“Jedna noc pieśni” nie przestawała jednakże zaprzątać moich myśli. Nie cierpię marnować czegokolwiek i nie mogę znieść, aby cokolwiek, co napisałem nie zostało opublikowane - o ile oczywiście mogę coś w tym kierunku zrobić. Poszedłem więc do Erica i zapytałem: «To opowiadanie, które odrzuciłeś - “Jedna noc pieśni” - czy mogę je opublikować gdziekolwiek indziej?»

“No jasne” - odparł. - “Pod warunkiem, że zmienisz nazwiska występujących w nim postaci. Ja bowiem życzę sobie, aby historie o Griswoldzie i jego słuchaczach pojawiały się wyłącznie w moim magazynie”.

Tak też uczyniłem. Nazwisko Griswold zastąpiłem imieniem George, a liczbę jego słuchaczy ograniczyłem do jednej osoby, czyli mnie. Dokonawszy tego, sprzedałem “Jedną noc pieśni” dla The Magazine of Fantasy and Science Fiction (F & SF). Następnie napisałem drugie opowiadanie z cyklu, o którym myślałem już jako “historie George’a i Azazela”, gdzie Azazel było imieniem demona. To opowiadanie zatytułowałem “Uśmiech, który traci” i także sprzedałem dla F&SF.

Do tej pory miałem już jednak swój własny magazyn, Isaac Asimov’s Science Fiction Magazine (IASFM), lecz Shawna McCarthy, która była wtedy wydawcą, dość stanowczo sprzeciwiła się mojemu dalszemu publikowaniu fikcji w F&SH.

“Ależ Shawna” - próbowałem oponować. - “Przecież opowiadania o George’u i Azazelu to czysta fantasy, a IASFM publikuje jedynie science-fiction”.

“A więc zamień tego małego demona i jego magię na małą pozaziemską istotę dysponującą o wiele bardziej zaawansowaną technologią i sprzedaj te opowiadania mnie” - odparła.

Co też uczyniłem, a ponieważ w dalszym ciągu miałem lekkiego bzika na punkcie tych historyjek o George’u i Azazelu, kontynuowałem ich pisanie, tak więc teraz mogę włączyć osiemnaście spośród nich do niniejszego zbioru pod wspólnym tytułem Azazel. (Włączyłem jedynie osiemnaście, ponieważ bez nalegań Erica o zwięzłości opowiadania o George’u i Azazelu są nierzadko dwukrotnie dłuższe niż te, które pisałem o Griswoldzie).

Ponownie nie włączyłem jednak do tej kolekcji “Getting Even”, ponieważ opowiadanie to niezupełnie miało posmak tych późniejszych. Będąc oryginalną inspiracją dwóch całkowicie odmiennych serii, “Getting Even” przypadł w udziale smutny los “klapnięcia pomiędzy dwa krzesła”, nie pasując do żadnego zestawu swoich późniejszych potomków. (Nic nie szkodzi - zostało zantologizowane i być może w przyszłości ukaże się pod innym płaszczykiem. Ale niech nie będzie wam z tego powodu przykro.)

Wróćmy tymczasem do poniższej książki. Jeśli chodzi o zawarte w niej opowiadania, to chciałbym w tym miejscu sformułować na ich temat kilka punktów - z pewnością w trakcie lektury zauważylibyście je sami, ale ja jestem gadułą.

1)              Jak już zaznaczyłem, pominąłem tu moje pierwsze opowiadanie o małym demonie, ponieważ nie pasowało do reszty. Jednakże moja piękna wydawczyni Jennifer Brehl upierała się, iż takie opowiadanie jest niezbędne, aby opisać w jaki sposób George i ja spotkaliśmy się, oraz w jaki sposób maleńki demon po raz pierwszy wkroczył w życie George’a. A ponieważ Jennifer, chociaż uosabia samą słodycz, nie można się przeciwstawić szczególnie kiedy zaciśnie swoje niewielkie piąstki, napisałem opowiadanie pod tytułem “Dwucentymetrowy demon”; jest tym, na co nalegała i zostało zamieszczone na początku książki. Co więcej, Jennifer zadecydowała, że Azazel w jednoznaczny sposób winien pozostać demonem, a nie istotą pozaziemską, tak więc ponownie znaleźliśmy się w sferze fantasy. (A tak przy okazji - Azazel jest imieniem biblijnym i czytający Biblię zazwyczaj łączą je z demonem, chociaż akurat ta sprawa jest tam nieco bardziej skomplikowana).

2)              Chociaż George przedstawiony jest w tych opowiadaniach jako pewnego rodzaju próżniak, i choć ja osobiście nie lubię próżniaków - to jednak jest on dla mnie sympatyczną osobą. Mam nadzieję, iż wy odniesiecie podobne wrażenia. Postać w pierwszej osobie (którą jest Issac Asimov) jest często przez George’a obrażana i niezmienne naciągana na kilka dolarów, tyle że wcale o to nie dbam. Jak wyjaśniam to w zakończeniu pierwszego opowiadania, jego opowieści są tego warte, no i zarobiłem na nich o wiele więcej pieniędzy niż dałem ich memu rozmówcy - szczególnie, że owo dawanie było często fikcyjne.

3)              Bądźcie proszę świadomi, iż wszystkie te opowiadania są w swoim zamierzeniu humorystycznymi satyrami. Jeżeli stwierdzicie więc, że styl jest nadmiernie napuszony bądź “nieasimovski”, to miejcie na uwadze, iż jest to celowe. Potraktujcie to jako ostrzeżenie: nie kupujcie tej książki spodziewając się czegoś innego, bowiem możecie poczuć się rozczarowani. I jeszcze jedno; jeżeli od czasu do czasu wykryjecie lekki wpływ P. G. Wodehouse’a, możecie mi wierzyć, że nie jest takie zupełnie przypadkowe.

 

 

 

 

 

DWUCENTYMETROWY DEMON

 

 

 

Po raz pierwszy ujrzałem George’a na zjeździe literatów ładnych kilka lat temu. Pamiętam, iż uderzył mnie wtedy malujący się na jego krągłej twarzy mężczyzny w średnim wieku ów charakterystyczny wyraz niewinności i szczerości. Był typem człowieka - jak zdecydowałem prawie natychmiast - któremu idąc popływać dałbyś na przechowanie swój portfel.

Rozpoznał mnie na podstawie fotografii umieszczanych na tylnych obwolutach moich książek i przywitał się ze mną bardzo serdecznie mówiąc, jak bardzo ceni sobie moje opowiadania i nowele, co, oczywiście, wystawiło mu w moich oczach jak najlepszą opinię o jego inteligencji i dobrym smaku.

- Nazywam się George Bitternut - przedstawił się po kordialnej wymianie uścisków dłoni.

- Bitternut - powtórzyłem chcąc, aby zapadło mi głębiej w pamięci. - Dość niezwykłe nazwisko.

- Duńskie - odparł - i bardzo arystokratyczne. Wywodzę się od Knuta, bardziej znanego jako Kanuta, duńskiego króla, który na początku jedenastego wieku podbił Anglię. Moim przodkiem był jego syn urodzony z nieprawego łoża, rzecz jasna.

- Rzecz jasna - mruknąłem potwierdzająco, chociaż wcale nie rozumiałem, dlaczego było to coś, co miało być takie oczywiste.

- Imię Knut otrzymał po swoim ojcu - kontynuował tymczasem George - a kiedy przedstawiono go królowi, ten powiedział: “Na Boga Świętego, czy to mój następca?”

 

“Niezupełnie” - odparł kołyszący małego Knuta na rękach dworzanin - “ponieważ pochodzi z nieprawego łoża, jako że jego matką była praczka, którą Wasza Wysokość raczył...”

“Aha” - mruknął król. - “Tak lepiej”. Tak więc od tamtej pory mój przodek znany był jako Bettercnut. Posiadał tylko nazwisko. Odziedziczyłem je jako męski potomek w prostej linii, lecz zmienne koleje losów i czasów zmieniły je na Bitternut -jego błękitne oczy spojrzały na mnie z rodzajem hipnotycznej szczerości, która wykluczała jakąkolwiek wątpliwość.[ Gra słów: That’s better - tak lepiej; Bettercnut - lepszy Knut. Bitternut - gorzki orzech. Forkbeard - Widłobrody.]

- Może zje pan ze mną lunch? - zapytałem wskazując dłonią na zabytkową restaurację, która bez wątpienia gościła w swych progach jedynie ludzi o zamożnych portfelach.

- Czyż to bistro nie jest zbyt krzykliwe? - zauważył George. - Może ten bar z przekąskami po drugiej stronie byłby...

- Jako mój gość - dodałem pośpiesznie. George ścisnął usta i powiedział:

- Teraz, kiedy patrzę na to bistro w lepszym świetle widzę, iż ma ono w sobie coś z ciepłej atmosfery domu. Tak, przystaję na pańską propozycję.

 

Przy głównym daniu George powiedział:

- Mój przodek Bettercnut miał syna, któremu dał na imię Sweyn. To dobre, duńskie imię.

- Tak, wiem o tym - odparłem. - Ojciec króla Kanuta nazywał się Sweyn Forkbeard. W dzisiejszych czasach imię to wymawia się Sven.

- Nie ma potrzeby, chłopie, popisywać się swoją wiedzą na temat tych rzeczy - powiedział George z lekkim marsem na czole. - Akceptuję oczywiście fakt, iż posiadasz pewne podstawy wykształcenia.

 

Poczułem ogarniające mnie zmieszanie.

- Przepraszam.

 

Machnął dłonią w szlachetnym geście wybaczenia, zamówił kolejną szklankę wina i powiedział:

- Sweyn Bettercnut zafascynowany był młodymi kobietami, a jako cechę charakterystyczną odziedziczyli to po nim wszyscy Bitternutowie, i odniósł na tym polu spore sukcesy - mógłbym tu dodać, że jak my wszyscy zresztą. Istnieje dobrze udokumentowana powiastka, iż wiele kobiet opuściwszy go rano kiwało z podziwem głowami i mawiało: “Och, cóż to za mężczyzna, ten Sweyn”. Był także arcymagiem - przerwał na chwilę, po czym nieoczekiwanie zapytał: - Czy wiesz, co to takiego arcymag?

- Nie - skłamałem, nie chcąc ponownie w obraźliwy dla nie niego sposób afiszować się swoją wiedzą. - Powiedz mi.

- Arcymag jest mistrzem magów - wyjaśnił George z czymś, co bez wątpienia zabrzmiało jak westchnienie ulgi.

- Sweyn studiował arkana ukrytych, tajemnych sztuk. Wtedy było to możliwe, bowiem nasz wstrętny, współczesny sceptycyzm nie zdołał się jeszcze uformować i okrzepnąć. Zamierzał odnaleźć sposoby na przekonanie młodych dam, aby prowadziły się zgodnie z tym rodzajem łagodnego i uległego zachowania, które stanowi koronę ich kobiecości, oraz aby zrezygnowały z tego wszystkiego, co przekorne i swawolne.

- Ach - mruknąłem z sympatią.

- Do tego jednak potrzebował pomocy demonów. Udoskonalił więc sposoby ich przywoływania poprzez palenie różnych słodkich ziół oraz wypowiadania pewnych na poły zapomnianych imion mocy.

- Czy to działało, panie Bitternut?

- Mów do mnie George, proszę. Oczywiście, że działało. Demony pracowały dla niego w całych grupach i stadach, ponieważ - na co się często uskarżał - kobiety tamtych czasów były uparte i zawzięte oraz sprzeciwiały się jego twierdzeniu, iż jest wnukiem wielkiego króla, czyniąc przy tym niezbyt pochlebne uwagi o naturze jego pochodzenia. Jednakże kiedy wmieszał się w to demon, spostrzegły, że nieślubny syn jest czymś naturalnym.

- Jesteś tego pewien, George? - zapytałem.

- Oczywiście, ponieważ zeszłego lata odnalazłem jego księgę z zaklęciami, które przywoływały demony. Odnalazłem ją w pewnym angielskim zamku, który teraz znajduje się co prawda w ruinie, ale kiedyś należał do mojej rodziny. Wymieniono w niej dokładnie nazwy ziół, sposób palenia, tempa, imiona mocy, intonację. Wszystko. Napisana była językiem staroangielskim - wiesz, anglo-saksońskim - ale ponieważ tak się składa, że jestem lingwistą i...

 

Poczułem, że ogarnia mnie fala lekkiego sceptyzmu.

- Żartujesz - przerwałem.

 

Jego spojrzenie stało się nagle wyniosłe.

- Dlaczego tak uważasz? Czyżbym mówiąc to chichotał? Ta księga była autentyczna, a zaklęcia wypróbowałem osobiście.

- I przywołałeś demona.

- Tak, to prawda - odparł wskazując znacząco na kieszeń przy klapie swojej marynarki.

- Jest tam?

 

George dotknął kieszeni i najwyraźniej miał zamiar skinąć głową, kiedy nagle odniosłem wrażenie, iż jego palce wyczuły coś znaczącego, a raczej nie wyczuły zgoła niczego. Zajrzał do wnętrza kieszeni.

- Nie ma go - powiedział z rozczarowaniem w głosie. - Zdematerializował się. Ale właściwie nie można go za to winić. Był tu ze mną zeszłej nocy, bowiem ciekaw był tego zjazdu. Wiesz, kroplomierzem dałem mu odrobinę whisky i bardzo ją polubił. Być może nawet za bardzo, bo zapragnął walczyć z tkwiącą w klatce na barze kakadu i zaczął obrzucać ją piskliwymi obelgami. Na szczęście zasnął, zanim obrażony ptak zdołał odwzajemnić mu się tym samym. Dzisiejszego ranka nie wydawał się być w najlepszej formie i jak przypuszczam udał się do domu, gdziekolwiek on może być, aby dojść do siebie.

 

Poczułem, jak narasta we mnie opór. Czyżby oczekiwał, że w to wszystko uwierzę?

- Czy chcesz mi przez to powiedzieć, że w kieszeni na piersi nosisz ukrytego demona?

- Takie szybkie zrozumienie sytuacji przynosi ci zaszczyt - powiedział George.

- A jaki jest on duży?

- Ma dwa centymetry.

- Ale to przecież mniej niż cal.

- Absolutna racja. Cal ma 2,54 centymetra.

- Zastanawia mnie, jaki właściwie rodzaj demona ma tylko dwa centymetry wysokości?

- Mały - przyznał George. - Ale jak mówi stare przysłowie: “Lepszy mały demon, niż żaden”.

- To zależy jeszcze od jego usposobienia.

- Och, Azazel - takie bowiem ma imię - jest przyjacielskim demonem. Podejrzewam, że w jego rodzimych stronach patrzą na niego odrobinę z góry, ponieważ niezwykle zależy mu by zaimponować mi swymi zdolnościami. Nie używa ich jednak, żeby uczynić mnie bogatym, co powinienem zrobić chociażby z czystej przyjaźni. Ale on mówi, że jego zdolności wykorzystane mogą być jedynie po to, aby czynić dobro innym.

- Daj spokój, George. To z pewnością nie jest filozofia piekieł.

 

George położył palec na wargach.

- Lepiej nie mów takich rzeczy, chłopie. Azazel poczułby się niezmiernie obrażony. Mówi, że jego kraj jest życzliwy, obyczajny i wysoce cywilizowany, a o swoich władcach wyraża się z ogromnym respektem, chociaż nie używa przy tym żadnych imion. Nazywa ich po prostu Wszyscy Razem.

- Czy on rzeczywiście czyni dobro?

- Kiedykolwiek tylko może. Weź na przykład przypadek mojej chrześniaczki, Juniper Pen...

- Juniper Pen?

- Tak. Po znamiennym błysku ciekawości w twoim oku widzę, że chciałbyś poznać tę historię, więc z przyjemnością ci ją opowiem.

 

 

 

 

Juniper Pen (powiedział George) w chwili, kiedy zaczyna się ta opowieść była szarooką studentką drugiego roku college’u - niewinną, słodką dziewczyną zafascynowaną szkolną drużyną koszykówki, którą bez wyjątku stanowili wysocy i przystojni młodzi chłopcy.

Tym zaś z drużyny, na którym jej dziewczęce zamiłowania wydawały się być ześrodkowane najbardziej, był Leander Thomson - wysoki, długonogi chłopiec o ogromnych dłoniach, które owijały się dookoła piłki do koszykówki bądź czegokolwiek o kształcie i rozmiarach piłki do koszykówki, a co w jakiś sposób przywodziło na myśl Juniper. On to właśnie był bez wątpienia obiektem jej wrzasków, kiedy siedziała na widowni podczas jednej z gier.

Często opowiadała mi o swoich słodkich, niewinnych marzeniach, ponieważ jak wszystkie młode kobiety - nawet te, które nie są moimi chrześniaczkami - odczuwała impuls zawierzania mi swych tajemnic. Moja ciepła, ale równocześnie pełna godności postawa sprzyjała zaufaniu.

- Och, wujku George - mawiała - z pewnością nie ma w tym nic złego, że śnię o przyszłości z Leandrem. Widzę go jako największego koszykarza na świecie, jako kwiat pośród najwybitniejszych profesjonalistów, jako właściciela długoterminowego, ogromnego kontraktu. Nie proszę przecież o dużo. Jedyne, czego oczekuję od życia to mały, pokryty dzikim winem dworek, niewielki ogród, ciągnący się tak daleko, jak można sięgnąć okiem, zwykły zestaw służby zorganizowanej w drużyny, wszystkie moje ubrania ułożone alfabetycznie na każdy dzień tygodnia, na każdy miesiąc w roku i ....

 

Zmuszony byłem przerwać tę czarującą paplaninę.

- Maleńka - powiedziałem - w twojej wizji jest jedna drobna skaza. Otóż Leander nie jest dobrym koszykarzem i wątpliwe, aby kiedykolwiek podpisał kontrakt opiewający na ogromną sumę pieniędzy.

- To niesprawiedliwe - powiedziała odymając wargi. - Dlaczego właściwie nie jest bardzo dobrym graczem?

- Ponieważ tak już urządzony jest ten Wszechświat. Dlaczego nie skierujesz swoich młodych uczuć w stronę kogoś, kto jest dobrym graczem? Lub nie obdarzysz nimi na przykład jakiegoś młodego, uczciwego maklera z Wall Street, któremu trafił się akurat dostęp do jakiejś wewnętrznej informacji?

- Właściwie to myślałam już o tym, wujku George, ale lubię Leandra dla niego samego. Czasami są chwile, kiedy myślę o nim i mówię do siebie w duchu: Czy pieniądze rzeczywiście są takie ważne?

- Cicho, kochanie - odparłem odrobinę wstrząśnięty. Dzisiejsze kobiety są nieprawdopodobnie szczere.

- Ale dlaczego ja także nie mogę mieć pieniędzy? Czyżbym prosiła o tak dużo?

 

Rzeczywiście, czy było to dużo? Ostatecznie, miałem przecież swojego własnego demona. Co prawda był to demon mały, ale za to o wielkim sercu. Z pewnością zechce dopomóc biegowi prawdziwej miłości, wypełniając słodyczą i światłem dwie młode dusze, których serca biły jak jedno na myśl o wspólnych pocałunkach i wspólnych funduszach.

Azazel rzeczywiście wysłuchał mnie, kiedy przywołałem go odpowiednim imieniem mocy. Nie, nie mogę powiedzieć ci, jakie to imię. Czy ty nie masz żadnego pojęcia o elementarnej etyce? A wiec, jak już mówiłem, wysłuchał mnie, ale wyczułem, iż czynił to bez szczerej sympatii, jakiej należałoby oczekiwać po omawianej sprawie. Przyznaję co prawda, że wyciągnąłem go do naszego kontinuum z czegoś, co przypominało zażywanie przyjemności tureckiej łaźni, ponieważ owinięty był maleńkim ręcznikiem i drżał. Jego głos wydawał się wyższy i piskliwszy niż zazwyczaj. (Właściwie to nie sądzę, aby rzeczywiście był to jego głos. Myślę, że on komunikuje się za pomocą pewnego rodzaju telepatii, ale rezultat tego był taki, iż słyszałem - lub też wydawało mi się, że słyszę - piskliwy głosik.)

- Co to takiego ta piłka koszykowa? - chciał wiedzieć Azazel. - Piłka o kształcie koszyka? Jeżeli tak, co to jest w takim razie koszyk?

 

Próbowałem to wyjaśnić, ale - jak na demona, oczywiście - czasami potrafił być irytująco wręcz tępy. Gapił się na mnie, zupełnie jakbym nie tłumaczył każdego fragmentu gry z olśniewającą prostotą.

- Czy to możliwe, abym osobiście zobaczył taki mecz w koszykówkę? - zapytał w końcu.

- Oczywiście - odparłem. - Mecz jest właśnie dzisiejszego wieczora. Leander dał mi bilet, więc możesz wejść ukryty w mojej kieszeni.

- Doskonale - rzekł Azazel. - Wezwij mnie ponownie, kiedy będziesz już gotowy do wyjścia na mecz. Teraz muszę dokończyć mój zymjig - zakładam, że miał na myśli swoją turecką łaźnię. I zniknął.

 

Muszę tu wyznać, że przedkładanie przez kogoś swoich drobnych i trywialnych zajęć ponad ogromnymi w swojej istocie sprawami, z którymi jestem związany, jest dla mnie niezmiernie irytujące - co właśnie przypominało mi, mój dobry człowieku, że kelner od jakiegoś już czasu wydaje się próbować zwrócić na siebie twoją uwagę. Sądzę, że ma już przygotowany rachunek. Weź go więc od niego i pozwól mi kontynuować moją opowieść.

Poszedłem więc tamtej nocy na mecz razem z Azazelem, tkwiącym bezpiecznie we wnętrzu mojej kieszeni. Chcąc obserwować przebieg gry bez przerwy wystawiał głowę ponad jej krawędź, co z pewnością wywołałoby lawinę pełnych zdumienia pytań, gdyby ktoś go w takiej chwili zauważył. Jego skóra ma bowiem barwę ogniście czerwoną, a czoło opatrzone jest dwiema wypustkami w kształcie rogów. Na szczęście nie wydostał się z kieszeni w swojej całej krasie, jako że długi na centymetr, muskularny ogon jest jego zarówno najbardziej wydatną, jak i najbardziej odrażającą ozdobą.

Sam osobiście nie należę do gorących wielbicieli koszykówki, pozwoliłem więc. aby Azazel sam połapał się w tym, co akurat działo się na boisku. Jego inteligencja, co prawda bardziej demoniczna niż ludzka, jest całkiem spora.

Po zakończeniu gry powiedział:

- Wydaje mi się, a przynajmniej tyle mogłem zrozumieć śledząc zaciętą szamotaninę grubych, niezdarnych i zupełnie nieinteresujących osobników na tej arenie, że szczególny entuzjazm wybuchał za każdym razem, kiedy ta dziwaczna piłka przelatywała przez obręcz.

- Właśnie - przytaknąłem. - Wtedy właśnie mówi się, że zdobyłeś kosz, rozumiesz.

- A więc twój protegowany będzie bohaterem tej głupiej gry wtedy, jeżeli za każdym jego rzutem piłka przeleci przez tę obręcz?

- Dokładnie tak

 

Azazel w zamyśleniu pokręcił ogonem.

- To nie powinno być trudne. Muszę jedynie poprawić jego refleks, tak aby lepiej oceniał kąt, wysokość, siłę... - na chwilę pogrążył się w myśleniu, po czym dodał.

- Zobaczymy, podczas gry odnotowałem jego osobisty zespół koordynacji... Tak, można to zrobić. Właściwie, to już zrobione. Od tej pory ten twój Leander nie będzie miał żadnego problemu z przerzuceniem piłki przez obręcz.

 

Kolejnego meczu w rozgrywkach oczekiwałem z niejakim podnieceniem. Nie powiedziałem ani słowa małej Juniper, ponieważ nigdy jeszcze nie wykorzystywałem demonicznych mocy Azazela i nie byłem całkowicie pewien, czyjego czyny pozostaną w zgodzie ze słowami. Poza tym chciałem, aby była to dla niej niespodzianka. (Jak się później okazało, była rzeczywiście zaskoczona, tak samo zresztą jak ja).

Dzień meczu wreszcie nadszedł i miał to być Mecz. Nasz lokalny college, Nerdsville Tech, którego drużyny Leander był przygasłą gwiazdą, podejmował chudych łamignatów z Al Capone College Reformatory, powszechnie oczekiwano więc heroicznej batalii.

Jednakże nikt nie podejrzewał, jak bardzo heroicznej. Piątka z Capone wcześnie objęła prowadzenie, a ja poświęciłem się uważnemu obserwowaniu Leandra. Wydawał się mieć kłopoty z wyborem taktyki gry i początkowo jego dłonie jakby gubiły piłkę, kiedy usiłował kozłować. Jak zgadywałem, jego odruchy zostały tak bardzo zmienione, że początkowo nie był w stanie kontrolować własnych mięśni.

Ale potem było już tak, jakby przyzwyczaił się wreszcie do swego nowego ciała. Pochwycił piłkę i wydawało się, iż ta wyśliznęła się z jego rąk ale cóż to był za rzut! Piłka poszybowała wysoko w powietrze i wpadła w sam środek kosza.

Widownią wstrząsnął dziki okrzyk radości, a zdumiony Leander wpatrywał się w kosz zupełnie tak, jakby zastanawiał się jak do tego doszło.

Jednakże jakkolwiek się to stało, stało się ponownie - i jeszcze raz. Kiedy tylko Leander dotykał piłki, ta zataczała łuk i nieodmiennie lądowała w koszu. Działo się to tak szybko, że nikt nie był w stanie dostrzec czy Leander celował lub czynił jakikolwiek inny wysiłek. Interpretując to jako czyste mistrzostwo, rozentuzjazmowany tłum zaczął popadać w coraz większą histerię.

Potem jednak, oczywiście, wydarzyło się to co nieuniknione: gra przerodziła się w kompletny chaos. Spośród tłumu odzywały się gwizdy; poznaczeni bliznami i obnoszący złamane nosy alumni, którzy kibicowali drużynie Capone Reformatory jęli czynić głośne uwagi raczej obraźliwej natury, więc w wielu punktach sali poszły w ruch pięści. Widzisz, zapomniałem powiedzieć Azazelowi o czymś, co wydawało mi się oczywiste, a z czego on sam nie zdołał zdać sobie sprawy: otóż dwa kosze na sali były identyczne. Jeden był koszem gospodarzy, a drugi gości, zaś każdy z graczy musiał rzucać do kosza drużyny przeciwnej. Piłka natomiast, z całą złośliwością przedmiotu martwego, szybowała w kierunku akurat tego kosza, do którego Leander miał bliżej w chwili jej pochwycenia. W rezultacie Leander często gęsto wrzucał piłkę do niewłaściwego.

Upierał się przy takim postępowaniu pomimo łagodnych napomnień trenera drużyny Nerdsville Clawsa “Pop” McFanga, który wywrzaskiwał je poprzez pokrywającą mu usta pianę. Pop McFang wyszczerzył wreszcie zęby w pełnym smutku westchnieniu, że oto zmuszony jest zdjąć z boiska takiego zawodnika i rozpłakał się otwarcie, kiedy oderwano już jego palce od gardła Leandra, przez co usunięcie gracza mogło zostać przeprowadzone w sposób ostateczny.

Od tamtej pory mój przyjaciel Leander nigdy już nie był takim samym człowiekiem. Początkowo myślałem, naturalnie, że znajdzie ucieczkę w alkoholu i stanie się nałogowym smakoszem win. To mógłbym jeszcze zrozumieć. Ale okazało się, że upadł jeszcze niżej. Powrócił mianowicie na studia.

Pod pełnymi pogardy, a czasami nawet żalu spojrzeniami swoich kolegów przekradał się z wykładu na wykład, zakopał w książkach, aż ostatecznie pogrążył w mrocznych odmętach wiedzy.

Jednak, pomimo tego wszystkiego, Juniper pozostała przy nim. “On mnie potrzebuje” - mawiała choć jej oczy błyszczały od skrywanych z trudem łez. Poświęcając wszystko, wyszła za niego za mąż zaraz po ukończeniu studiów. Trwała przy nim nawet wtedy, kiedy upadł już na samo dno, dając się napiętnować tytułem doktora fizyki.

On i Juniper mieszkają teraz w jakimś mieszkaniu spółdzielczym gdzieś na zachodzie. Uczy fizyki i prowadzi prace badawcze z zakresu kosmogonii, o ile dobrze zrozumiałem. Zarabia 60.000 dolarów rocznie i mówi się o nim pełnym wzburzenia szeptem - szczególnie czynią to ci, którzy znali go jako godnego poważania atletę - iż jest prawdopodobnym kandydatem do Nagrody Nobla.

Juniper nigdy nie narzeka, pozostając wierną swemu upadłemu idolowi. Żadnym słowem ani czynem nie wyraziła jakiegokolwiek uczucia zawodu, nie może jednak tego ukryć przed swoim starym ojcem chrzestnym. Doskonale wiem, iż czasami powraca tęsknymi myślami do oplecionego dzikim winem dworku, którego nigdy nie będzie miała, oraz do falujących wzgórz i odległych horyzontów jej małej, wyśnionej posiadłości.

 

 

 

- I to już koniec tej historii - powiedział George zgarniając skwapliwie przyniesioną przez kelnera resztę i przepisując łączną sumę z potwierdzonego rachunku kredytowego. (Zapewne po to, aby później odpisać ją od początku, jak przypuszczam.)

- Na twoim miejscu - dodał. - Zostawiłbym suty napiwek.

 

Zrobiłem tak, raczej oszołomiony, kiedy George pożegnał się już i wyszedł. Tak naprawdę wcale nie przejmowałem się utratą reszty. Uświadomiłem sobie, iż George otrzymał jedynie posiłek, ja zaś miałem gotowe opowiadanie, które mogłem sprzedać jako swoje własne i zarobić na nim wielokrotnie więcej, niż wydałem w tej restauracji.

Postanowiłem więc od czasu do czasu kontynuować wspólne kolacje z moim nowym znajomym.

 

 

 

 

JEDNA NOC PIEŚNI

 

 

 

Tak się składa, że mam przyjaciela, który czasami daje mi do zrozumienia, iż z bezmiaru otchłani potrafi przywołać duchy.

A przynajmniej jednego ducha - niewielkiego, o ściśle ograniczonej mocy. Mówi o nim czasami, ale jak już to tylko wtedy, gdy dobrnął już do swojej czwartej szkockiej z wodą sodową. To delikatny punkt równowagi - trzy szkockie i nie wie nic o żadnych duchach (z gatunku tych nadprzyrodzonych); pięć szkockich i zasypia.

Pomyślałem, że tego wieczoru osiągnął już odpowiedni poziom równowagi, więc zapytałem:

- Czy pamiętasz tego swojego ducha, George?

- Eh? - mruknął George spoglądając na drinka zupełnie jakby zastanawiał się, dlaczego wymaga on przypomnienia.[ Gra słów: spirits - wódka, napój alkoholowy; spirit - duch]

- Nie chodzi mi o twojego drinka - powiedziałem. - Ale o tego małego ducha dwucentymetrowej wysokości, o którym raz mi opowiadałeś, że udało ci się go przywołać z jakiegoś innego miejsca egzystencji. No wiesz, tego o niezwykłych umiejętnościach.

- Ach - ponownie mruknął George, - Azazel. To nie jest jego imię, oczywiście. Jego prawdziwego imienia nie potrafiłbym wymówić, jak sądzę, więc nazywam go po prostu Azazel. Tak, pamiętam go.

- Czy często go wykorzystujesz....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin