Wiśniewski_Janusz_-_Martyna[1].doc

(391 KB) Pobierz
Wiśniewski Janusz Leon

Wiśniewski Janusz Leon

martyna

Przedmowa

Tak naprawdę „Martyna” to nic innego jak literacki zapis rozmowy.

O rzeczach ważnych i najważniejszych. Takich jak miłość, uczciwość, godność, odpowiedzialność lub prawo do szczęścia. To także rozmowa  o konieczności wyboru między obietnicą spełnienia „tu i teraz” a strachem przed konsekwencjami odrzucenia w przyszłości.

„Martyna” to historia młodych kobiet - nie tylko tytułowej Martyny - które uwikłane w codzienność poszukują własnej drogi do samorealizacji, często dokonując dramatycznych wyborów. Ich listy, a także ich miłości to często tylko pretekst, aby opowiedzieć prawdę o polskiej współczesnej codzienności. Opowiedzieć ją szczerze, otwarcie, bez tematów tabu. Pójść w jej poszukiwaniu  z tymi kobietami do kościoła, ale także wejść do ich łóżek.

Nigdy nie udałoby mi się opowiedzieć prawdziwie tej współczesności, gdyby nie ludzie, którzy pisali ze mną tę książkę. Mam na myśli nie tylko współautorów, Renatę Palka - Smagorzewską i Mariusza Makowskiego. I chociaż ich udział w tym literackim przedsięwzięciu jest niewątpliwie na większy, trudno mi pominąć wszystkich, którzy swoimi historiami także współtworzyli - interaktywnie w sieci - tę książkę. Miałem dużo szczęścia. Wokół „projektu Martyna” zebrało się grono wrażliwych ludzi. Pisanie dla nich i z nimi, które zaczęło się jako obowiązek, przerodziło się w pewny sensie w wyzwanie. Jeśli czytają i oceniają to tacy ludzie jak „grupa przyjaciół z Martyny”, to zmusza to do największego wysiłku, i dużej odwagi. Bo przyjaciół nie chce się zawieść. „Projekt Martyna” okazał się - moim zdaniem - nie tylko literackim sukcesem. Nie wiem, co powiedzieliby o ty socjologowie, ale dla mnie jest to fenomen socjologiczny. Zawiązać i utrzymać przyjaźnie ludzi, którzy zebrali się jako przypadkowa grupa, aby czytać i pisać wspólnie książkę, jest dla mnie fenomenem. Okazało się, że wbrew alarmującym i mrocznym statystykom dotyczącym upadku czytelnictwa w Polsce książka nie straciła swojej magii. Ludzie czytają i często także znajdują w sobie odwagi aby pisać. Bo pisanie zawsze wymaga odwagi. Poddać ocenie innych swoje teksty, napisać je lub wyciągnąć  z ukrycia, „z szuflady” to odwaga poddania się ocenie innych. Mam nadzieję, że „Martyna” dowiodła, iż warto zdobyć się na taką odwagę.

 

Janusz Leon Wiśniewski,

2003, Frankfurt nad Menem

część pierwsza

D

o dzisiaj nie wie, dlaczego wrócił tamtego wieczoru. Wszedł cicho, bez słowa zsunął na podłogę książki leżące za nią na wersalce, usiadł za jej plecami, podniósł włosy z karku i zaczął dotykać ustami szyi. Siedziała bez ruchu, wpatrując się w odbicie jego głowy w szkle monitora stojącego na stoliku naprzeciwko. Ręce, aby jej choćby przypadkiem nie dotknąć, oparł obok ud; oddychał niespokojnie, ogrzewając wydychanym powietrzem miejsca, które całował. Zesztywniała jak ktoś, kto oczekuje ciosu. Dłonie zacisnęła w pięści. Zbliżył usta do jej ucha, zamknął kolczyk z kawałkiem ciała pomiędzy wargami. Drżał.

Martynko moja - wyszeptał.

Wyprostował się. Poprawił jej włosy, pocałował sweter na ramieniu. Wstał  i wyszedł. Siedziała dalej bez ruchu. W pewnym momencie podniosła rękę, dotknęła ucha, które on miał przed chwilą w ustach, i przesunęła palce do warg.

Andrzej...

Od pierwszej chwili byt dla niej, gdy go potrzebowała. I zawsze znikał, gdy czuła do niego wdzięczność. Już tam, na dworcu, dwa lata temu, gdy przybiegła w ostatniej chwili na autobus do Szczytna i kierowca powiedział jej drwiąco, że „to nie autobus na działki” i że „już jutro jest następny”. Miała łzy w oczach, bo „jutro” to było o całą wieczność za późno. Bo to dzisiaj ojciec czeka na nią  w domu pełnym jej zdjęć. Bo zrobił dla niej jej ulubioną zupę grzybową; opowiadał od kilku dni psu, że przyjeżdża do nich Martynka; będzie stał na progu dwie godziny przed czasem i czekał, aby wnieść walizki, których nigdy nie miała; pomalował jej pokój, przesunął łóżko do okna i zmienił firanki na krótsze, żeby zaraz po przebudzeniu mogła spojrzeć na jezioro.

Proszę pana, ja mogę siedzieć na podłodze, mogę stać... ja muszę dojechać dzisiaj do Szczytna, proszę...

W tym momencie chłopak w zielonej kurtce stanął przy kierowcy i, podając mu swój bilet, powiedział:

To może ja pojadę dzisiaj na działki, a pan weźmie tę panią. Niech pan otworzy bagażnik, żebym mógł zabrać bagaż. Kierowca spojrzał na niego rozdrażniony i, nie wyjmując papierosa z ust, podniesionym głosem skomentował:

Panie, trzeba wiedzieć, co się chce. Ja muszę teraz przewalać cały bagaż, żeby wyciągnąć pana towar. Cholera, dżentelmen się znalazł... Chłopak odwrócił się plecami do kierowcy i, patrząc jej w oczy, powiedział cicho:

Nie zwracaj na niego uwagi. Masz miejsce przy środkowym wejściu. Ja mogę pojechać jutro. Na mnie nikt nie czeka.

Ale... Dlaczego? Ile kosztował bilet? Proszę, powiedz. Zaczekaj!

Nie słuchał. Odwrócił się i odszedł.

Spotkała go dwa miesiące później. Zupełnie przypadkowo. Ojciec dał jej pieniądze na komputer. Dwa razy więcej niż potrzebowała. Odkąd wyprowadziła się z domu -  jeszcze na długo przed rozwodem rodziców -   miała uczucie, że chciał wynagrodzić jej to, że nie ma go pod tym samym adresem. Że ją „zostawił”. Jak gdyby chciał zmazać winę, której tak naprawdę wcale nie było. Nigdy nie uważała, że ją zostawił. Był dla niej zawsze. Pod „tym samym adresem” i pod wszystkimi innymi. Jeśli wyjeżdżał na dłużej niż jeden dzień, natychmiast dzwonił, aby podać jej numer telefonu, pod którym będzie osiągalny.

Czasami rozmawiała o tym z Magdą, przyjaciółką ze stancji. Starsza od niej  o sześć lat, „emerytowana studentka”, jak się czasami nazywała, rozpoczęta studia, gdy jej rówieśnicy je kończyli. Magda tak naprawdę nie miała ojca. Umarł przed jej urodzeniem i znała go tylko z fotografii. I ta Magda, której stówo „wzruszenie” było tak obce jak plaża Eskimosom, potrafiła zamilknąć  i słuchać, patrząc jej w oczy. Magda uwielbiała ojca Martyny. Jego wizyta na stancji była zawsze wydarzeniem. Magda potrafiła bez wahania zmienić wszystkie plany, odwołać nawet randkę, aby tylko móc usiąść z nimi przy świecach i słuchać, jak on opowiada. Pewnego razu, gdy zostały wieczorem same po jednej z takich wizyt, Magda wyciągnęła z metalowej kasety, którą trzymała w nocnej szafce, zapisaną drobnym pismem kartkę. Napełniła winem szklankę po herbacie, wypita duszkiem, usiadła na podłodze i zaczęta czytać. Nie, wcale nie czytała. Zamknęła oczy i recytowała. List, który ojciec napisał do niej przed jej urodzeniem. List do nienarodzonego jeszcze dziecka, na które czeka i za którym tęskni. Spały razem tej nocy. Tak naprawdę zaprzyjaźniły się właśnie wtedy, wtulone w siebie.

Dwa miesiące po wizycie w Szczytnie wzięła pieniądze, które dostała od ojca,  i weszła w sobotni wieczór do pierwszego sklepu, na którego wystawie stały komputery. Przechodziła powoli wzdłuż półek, czytając opisy stojące przy szarych metalowych skrzynkach. Nie rozumiała zbyt wiele; tak naprawdę podobał się jej tylko jeden. Był zupełnie inny. Wyglądał jak futurystyczny telewizor z fioletowego pleksiglasu. Po prostu śliczny. Chciała taki mieć, nawet jeśli nie byt komputerem. Nachyliła się, aby zobaczyć cenę, i w tym momencie usłyszała cichy głos:

Czy nad jeziorami była mgła, kiedy byłaś w Szczytnie?

Odwróciła się gwałtownie. Stał za nią, uśmiechając się przyjaźnie. W zielonym fartuchu, z plakietką sprzedawcy na prawej piersi i ołówkiem za uchem. Wydał się jej o wiele wyższy niż wtedy, przy tym autobusie. Ciemne włosy, zaczesane do góry odsłaniały szeroką bliznę na czole. Dłonią dotykał nerwowo prawego ucha i wydawał się zawstydzony, choć to on ją zagadnął. Uśmiechnęła się.

Wieczorem była tylko nad Małym, ale rano była i nad Małym, i nad Dużym. Gdy przechodziłam mostkiem, znikłam we mgle.

Byłem tam w zeszłym tygodniu. Było dokładnie tak samo.

Tak poznała Andrzeja.

Studiował telekomunikację na politechnice. Przyjechał, tak jak ona, ze Szczytna, znał najbardziej wzruszające wiersze Poświatowskiej na pamięć, wiedział wszystko o komputerach i byt „przystojny do bólu ud”, jak określiła to Magda. Kiedy pierwszy raz przyprowadziła go na stancję, Magda bezwstydnie go uwodziła, a jak tylko zamknął drzwi wychodząc, powiedziała podekscytowana:

Słuchaj, jak na niego patrzyłam, to mi się stringi z tyłu do przodu przesuwały  i robiłam się wilgotna. Gdzie ty go znalazłaś?!

Podeszła do okna i, patrząc za Andrzejem idącym do przystanku autobusowego, zapytała poważnym głosem:

Martyna, słuchaj, chcesz go mieć?

Wtedy jeszcze nie wiedziała, czy chce. I tego wieczoru, gdy wrócił i całował jej szyję, także nie. Chociaż chciała go mieć - na chwilę. Tak, żeby zdjął jej sweter i dotykał pleców ustami, i chociaż raz musnął piersi. I żeby wychodząc do domu natychmiast o tym zapomniał. Ale on nie zapomniałby tego nigdy i dlatego też nie zdjął jej swetra. A tak bardzo chciała, żeby to zrobił. I to pragnienie wynikało głównie z podziwu. To idiotyczne - myślała - czy można kogoś pragnąć „na chwilę”, i to tylko z podziwu?

Wstała z wersalki, podeszła do ławy zastawionej przepełnionymi popielniczkami, szklankami z resztkami herbaty i kieliszkami po winie. Schyliła się, szukając butelki, w której byłoby jeszcze cokolwiek. Piwo, wino. Obojętne. Potrzebowała etanolu. Uruchomiła komputer i włączyła modem. Chciała rozmawiać. Z kimkolwiek. To zawsze pomagało. Nawet jeśli była to rozmowa  z sobą. Kiedyś pisała pamiętnik. W niebieskich zeszytach obłożonych dla kamuflażu w okładki z napisem „Zadania z fizyki”; chowała je między sprężynami a materacem łóżka. Zupełny bezsens. Nikt przecież nie chowa „Zadań z fizyki” w łóżku.

Ale to było dawno. Wtedy ciągle było tak... tak bezpiecznie. Tak cudownie bezpiecznie, kiedy zawstydzona przyłapywała rodziców w kuchni, gdy całowali się, myśląc, że ona już dawno śpi. Teraz nie chcą nawet wejść razem do kuchni.

Kiedyś Magda zawołała ją do komputera. Czytała na głos, poruszona, publikowany w Internecie pamiętnik jakiejś alkoholiczki. szczegółowo, dzień po dniu opisującej walkę z uzależnieniem. Tak dowiedziała się o blogu. Dwa tygodnie później założyła własny. Zeszyty spod sprężyn dane do przeczytania całej elektronicznej wiosce. Po co czekać, aż ktoś w końcu znajdzie - na co tak naprawdę liczy każda mała dziewczynka - ten pamiętnik. Można go przecież samemu podrzucić światu.

Dzisiaj, po wieczorze pełnym ludzi, winie, cieple oddechu Andrzeja na jej szyi  i jego nagłym wyjściu, czuła się osamotniona. Opuszczona. Blog pomagał na to. Szczególnie gdy nie było w pobliżu Magdy Na blogu można było wyrzucić  z siebie cały zgiełk rozterek, myśli i wątpliwości. Wyspowiadać się, wymyślić sobie pokutę i nie musieć przyrzekać poprawy, trochę usprawiedliwić, trochę się pożalić, ale przede wszystkim przekonać się, że to nieprawda, iż ona jest  z Księżyca, a cala reszta z Jupitera. Zaczęła pisać.

 

 

12.10.2002

(Nie) odwzajemnienie

 

Mam wrażenie, że zatrzaskuję przed nosem drzwi komuś, kto przyniósł torby z moimi zakupami i kogo sama zaprosiłam, aby je ze mną zrobił. Był stoicko cierpliwy, doradzał, odradzał, wystawał przed przymierzalniami, stał ze mną we wszystkich kolejkach do kasy we wszystkich sklepach tego miasta, oglądał ze mną wszystkie książki we wszystkich księgarniach, potem niósł wszystkie ciężkie torby, a gdy podeszliśmy pod drzwi mojego mieszkania, wzięłam te torby od niego i zatrzasnęłam drzwi przed nosem. Już nie był mi potrzebny. I nawet mu nie podziękowałam, głównie ze strachu, że moją wdzięczność mógłby pomylić z przyzwoleniem i mieć nadzieję na następne zakupy. Tak się teraz czuję. Wrednie, okropnie. Cuchnę na odległość egoizmem i obłudą, l przy tym wszystkim wiem, że on dołożył do tych  toreb swoje serce i teraz bez niego jedzie autobusem do domu. Ale jutro będzie miał nowe. Po to, aby mi je dać, gdybym kiedyś po zakupach zechciała wpuścić go do środka.

 

 

Nieodwzajemnienie

 

Nie potrafię sobie z nim poradzić. Z tym nieodwzajemnieniem. Pewnie dlatego, że zapraszam go na te zakupy, robiąc nadzieję. Ale to akurat jest uczciwe. Odwzajemnione. Bo ja też robię sobie nadzieję. Na to, że go pokocham. Zapragnę. Zatęsknię. Że któregoś dnia, stojąc w przymierzalni, stwierdzę, że chcę, aby on wszedł tam za mną i powiedział mi, czy ten stanik jest dobry i czy taki właśnie najbardziej chciałby ze mnie zdjąć. Że wypłaczę się z tego grzesznego zadurzenia, także zupełnie nieodwzajemnionego, w mężczyźnie, który darowuje mi czasami  w pośpiechu pięć minut, chodzi na zakupy z zupełnie inną kobietą i także robi mi nadzieję.

 

 

Sceny z życia stancyjnego

 

Magda, pseudo Madame, moja przyjaciółka ze stancji z przerażeniem ostatnio stwierdziła, że nasz adres jest dla wielu w „zakładzie” (tak Magda nazywa uniwersytet) adresem „bezpłatnego centrum pomocy upośledzonym językowo”, l że to jest wprawdzie lepiej, niż bycie kojarzonym z adresem agencji towarzyskiej, ale mimo to jest rozczarowana, bo myślała, że ci wszyscy faceci przychodzą do nas, aby się „napatrzeć, podniecić i przeżyć coś chemicznego”, a oni tymczasem przychodzą tak naprawdę na korepetycje i na dodatek wypijają nasze wino.

Oczywiście Magda przesadza, ale coś w tym jest. Ja studiuję anglistykę. Magda romanistykę, a Teo, Hiszpan, który mieszka dwa piętra pod nami, tak naprawdę, gdy tylko nie jest u swojej Ani, którą kocha, odkąd zobaczył ją na plaży w Loret de Mar, wychodzi od nas dopiero gdy na pytanie, czy ma sobie już pójść, Magda, trzepocząc rzęsami i oblizując prowokująco językiem wargi, mówi: - Si, quiero. To znaczy: -  Tak, chcę - i znane jest hiszpańskich ceremonii ślubnych.

Teo śmieje się wtedy serdecznie i wychodzi. Teo jest przykładem mężczyzny, który zostawił bez wahania cały swój wygodny i dekadencki dobrobyt, jakiego doświadczał, Jako syn bogatego wydawcy, w Madrycie, i przyjechał do Polski za miłością swojego życia. Zatrudnił się w prywatnej szkole językowej za psie pieniądze, zamieszkał  w wynajętym pokoju i uczy się polskiego, aby w przyszłości móc po polsku opowiadać bajki na dobranoc swoim dzieciom. Zarówno Magda, jak i ja mamy na studiach hiszpański jako drugi język, więc często tłumaczymy Teo nasze rozmowy  z gośćmi. Gdy nie wystarczy nam hiszpański, przechodzę z Teo na angielski. Ponadto Magda perwersyjnie kokietuje nowych gości, odbierając telefony po francusku, nawet od dziadka, który wynajmuje nam te dwa po koje na poddaszu, i nie dosłyszy polskiego, nie mówiąc o znajomości francuskiego. Poza tym na standardowe pytanie, co studiuje, odpowiada, że „bardzo lubi po francusku”, więc romanistykę. Zwłaszcza, dodaje, przydaje się to w barze hotelu Mercure, gdzie, aby móc zapłacić swoją część czynszu i utrzymać się na powierzchni, jest barmanką  i gdzie tak naprawdę ma „najważniejsze wykłady w swoim życiu. I ćwiczenia czasami także”.

 

 

Mężczyźni

 

Ostatnio rozmawiałyśmy z Magdą o Teo. Dla mnie jest on zjawiskowy w tej swojej determinacji, aby pójść na całość za swoim uczuciem. Jest wierny sobie, romantyczny, czuły, dobry i w tym uznaniu miłości za coś świętego i najważniejszego przypomina mi bohaterów książek Remarque'a. Magda uważa, że Teo jest po prostu non stop na rauszu, na jakiejś chemii, i że to wszystko przez te blond włosy Ani, jej duże, ciężkie i sterczące piersi, i że to mu minie prędzej niż ważność paszportu. Przyspawają się do siebie obrączkami i gdy skończy się im ta chemia, będą szukali piłki do metalu.

Nie wiem, skąd ten sarkazm u Magdy. Ona nie wierzy w miłość. Nawet tę do Boga. Uważa, że ludzie religijni to ci niepogodzeni z koniecznością odejścia z tego świata  i pełni lęku przed karą za grzechy. Dlatego udają uwielbienie dla Sądu Najwyższego już za życia. Kłócę się z nią o to nieustannie. Ale nieskutecznie. Ona uważa, że nie ma takich mężczyzn, dla których zechciałaby zmienić makijaż, a co dopiero kraj. I że Teo to naćpany miłością przystojny kosmita, l że zupełnie nie pasuje do tych czasów. Bo teraz są nie tylko dobre czasy na preparaty typu wash'n'go, ale także na męskie preparaty typu fuck'n'go. Wie to zarówno od „proli z kasą” ze swojego baru, jak i od „mądrali bez kasy” z uniwersyteckiego pubu. A ona się po prostu dostosowuje do świata. I do preparatów także.

Ale to nie jest prawdziwa Magda. Gdy nie „fazuje”, jest wrażliwa i wsysa jak gąbka wszystkie nieszczęścia tego świata, i pochyla się nad każdym chudym kotem. Całkowicie wyzbyta cynizmu, którego używa tak, jak Diogenes używał swojej beczki.

Potem doszłyśmy do wspólnego wniosku, że kręci nas u facetów głównie mądrość, bo tylko mądry facet potrafi być interesujący, nawet gdy utyje i wyłysieje. Najgorzej gdy ma bardziej pomarszczony brzuch niż mózg. Jest wtedy jeszcze gorszy niż te panienki, które przychodzą czasami do klubów studenckich, aby pokazać nową biżuterię w pępku i opaleniznę z solarium. One są o tyle mądrzejsze, że nie udają, że chodzi im o coś innego.

Poza tym mężczyzna powinien mieć pewien minimalny poziom czułości. Tyle, żeby chciało się z nim popłakać w ciemnym kinie. Albo chociaż chcieć nazwać wszystkie kolory mijanych na spacerze kwiatów lub kupować czekoladowe bzdety na Wielkanoc. Albo słuchać Mozarta.

Gdy to mówiłam, Magda wychodziła powoli ze swojej beczki, cały czas potakując głową. A na końcu powiedziała:

Wiesz co, Martyna, weź ty kiedyś idź w tym swoim Szczytnie nad jedno z tych jezior i złap sobie złotą rybkę. Przekonasz się, że nawet ona nie załatwi ci takiego faceta.

 

 

Czy kiedyś polski dziekanat wejdzie do zjednoczonej Europy?

 

Jeśli rację ma Reymont, który napisał, że siłę człowieka mierzy się liczbą jego nieprzyjaciół, to panie z dziekanatu są supermocarstwem. Mój ojciec uważa, że nie wiem, co mówię, bo nie muszę jeszcze chodzić do Urzędu Skarbowego.

Byłam wczoraj w supermocarstwie. Przyszłam bez wizy, to znaczy dokładnie wtedy, gdy panie z dziekanatu miały poranną kawę i granice miały być zamknięte. Musiałam przyjść. W nagrodę za esej o twórczości Oskara Wilde'a, który napisałam na konkurs rozpisany przez British CounciI, dostałam trzymiesięczne stypendium na Wydziale Filologicznym University of Kent w Canterbury w Anglii. Sam dziekan mi gratulował.  l rektor także, a Magda opowiadała o tym na mieście jak o najważniejszym wydarzeniu kulturalnym w Polsce od czasu Nobla Szymborskiej. Tylko panie  z dziekanatu nic o tym nie wiedziały. Miałam tylko wydostać niepozorne zaświadczenie o zgodzie mojego uniwersytetu na wyjazd. Miało być po angielsku  i miały być wszystkie potrzebne pieczątki.

Najpierw, stojąc za drewnianą ladą przez 15 minut, dowiedziałam się  o najważniejszych wątkach trzech polskich seriali aktualnie emitowanych w telewizji. Potem panie przeszły płynnie na reality show. Dowiedziałam się, że w „Barze” Ewelina wyraża się „jak dziwka”, że naprawdę ładna jest tylko niejaka Dobrosława  i że „one swoich córek nigdy i w ogóle”. Gdy przeszły do omawiania długości spódnicy nowej asystentki rektora, zaczęłam chrząkać. Nic to nie zmieniło. Nie byłam nawet powietrzem. Co najwyżej próżnią, l to bez wizy. Uratował mnie dziekan, który wyszedł nieoczekiwanie ze swojego gabinetu. Zobaczywszy mnie uśmiechnął się  i wykrzyknął:

O, nasza literatka.

I wyszedł.

Panie odwróciły się jak na komendę. Jedna nawet poczuła się zobowiązana zapytać, czego chcę. Chciałam o wiele za dużo. Pani powiedziała, że mam napisać podanie do dziekana. Przynieść zaświadczenie z British CounciI i opinię opiekuna roku. Przetłumaczyć zgodę na wyjazd na angielski i przyjść we wtorek lub w czwartek. Ale nie w następny czwartek, bo mają obronę doktoratu. Po czym bezceremonialnie wróciła do rozmowy o spódnicy asystentki. Byłam znowu próżnią.

 

Wyłączyła komputer. Wcale nie czuła się lepiej. Wzięta szklankę z winem, włączyła Grechutę, usiadła na wersalce i otulona kocem oparta się o poduszki. Myślała o Andrzeju.

Umówili się z potową grupy u niej w domu na cały wieczór, aby przygotować się do seminarium u Bon Jovi. Tak nazywali młodego Amerykanina, prowadzącego wykłady z literatury amerykańskiej. Anglistyka zatrudniała kilku takich nawiedzonych wędrowców, którzy porzucali swoje wygodne życie  w Stanach, w Australii, w Zjednoczonym Królestwie lub Irlandii i przyjeżdżali do Polski, aby „podjąć nowy oryginalny projekt” ich życia, jak to nazywali. Mieszkali w blokach, jedli w stołówkach, spali z polskimi kobietami  i zakochiwali się w polskiej mentalności. Bon Jovi nie sprawiał wrażenia, że wie coś o tym projekcie. Może nie wiedział nawet, że jest w Polsce. Ktoś z jej grupy powiedział kiedyś, że Jovi tak naprawdę olewa, gdzie mieszka, ważne, aby była tam biblioteka. Ze swoją chłopięcą czupryną wyglądał lepiej niż prawdziwy Bon Jovi - grał nawet na gitarze - i sprawiał wrażenie, że obudzony w środku nocy zacznie rozważać analogie między literaturą Faulknera a filozofią Junga. Magda, skuszona opowiadaniami o nim, wybrała się kiedyś na jeden z jego wykładów, który tak naprawdę był rozmową z salą. Siedziała oniemiała, a po wykładzie, gdy jechały autobusem do domu, powiedziała, śmiejąc się lubieżnie:

Słuchaj Martyna, krótko mówiąc, chciałabym ssać jego mózg. To znaczy, jego mózg także.

Seminarium Jovi było jak wyzwanie, dlatego wieczorem przyszli do niej na stancję bez wyjątku wszyscy. Magda odmeldowała się na ca - tą noc, zostawiając pokój do dyspozycji.

Andrzej zjawił się przypadkiem. Odkąd fioletowy futurystyczny telewizor ze sklepu, w którym dorabiał do stypendium jako sprzedawca, okazał się „najbardziej seksownym komputerem od czasu wynalezienia liczydła”, Andrzej przejął opiekę nad nim i regularnie przychodził coś „instalować” lub „aktualizować”. Dzięki niemu jej iMac miał najpełniejsze oprogramowanie  w mieście. Zupełnie nie interesowało ją to, co on robi. Wystarczyło  w zupełności, gdy zapraszał ją po wszystkim do komputera i opowiadał podniecony o tym, gdzie ma kliknąć, co otworzyć i co może „uruchomić w tle”.

Tego wieczoru coś jak zwykle „aktualizował” w drugim pokoju, podczas gdy oni przygotowywali referat na temat „Ewolucji pojęcia duszy w literaturze amerykańskiej”. Czasami przechodził przez ich pokój, aby zabrać coś z plecaka, który zostawił w przedpokoju. Nie mogła nie zauważyć, jak patrzyły na niego koleżanki z grupy, zgodnie poprawiające włosy, gdy tylko wchodził do pokoju. Pili wino, żartowali. Ale i pracowali. Zadymiony pokój i płomienie świec - tak właśnie wyobrażała sobie studia. O takich opowiadał jej ojciec.

W pewnym momencie doszli do ściany. Nikt nie potrafił zacytować czegokolwiek na temat duszy ze współczesnej literatury amerykańskiej. Wiedzieli, że Jovi im tego nie przepuści. W tym momencie z drugiego pokoju dotarł glos Andrzeja:

Moore, Thomas Moore, ten mnich z dwójką dzieci i doktoratem  z muzykologii. Pisał o intymności jako spotkaniu dusz, a rozmowę traktował jako ich akt seksualny. On jest w wieku ojca Martyny.

Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na nią.

Andrzej, chodź tutaj na chwilę! - krzyknęła.

Chcesz wina? - wstała z krzesła i podała mu kieliszek. - Powiesz coś i o nim?

Stał oparty o framugę drzwi, zawstydzony jak mały chłopiec, którego przyłapano na podsłuchiwaniu dorosłych.

Dwanaście lat był mnichem katolickim. Napisał rozprawę o duszy. O tym, że przywiązuje się do ludzi i wydarzeń, że jest jak winogrono zamieniające się  w wino, że listonosz jest, jak Hermes, jej posłańcem, a Merkury, opiekun korespondencji, dba, aby słowa docierały do jej najgłębszych zakamarków. I że na duszę nie można patrzeć z punktu widzenia inżyniera.

W tym momencie cofnął się do pokoju z komputerem. Po chwili wrócił  i podając jej kilka kartek papieru, powiedział:

Zassałem z sieci. Może się wam przydać...

I wtedy właśnie poczuła ten podziw, z którego powodu pozwoliłaby sobie dzisiaj zdjąć stanik - pod warunkiem, że zaraz za drzwiami zapomniałby o tym.

On jednak nie zapomniałby o tym. Dlatego przez dwa lata byt w pobliżu, ale nigdy blisko. Magda nie mogła tego pojąć. „Słuchaj - mówiła -  ten facet ma wszystkie współczynniki. Zjedz z nim spaghetti, umyj rano z nim zęby przy jednej umywalce i przekonasz się, że to ten. On dotyka twojego komputera, jak gdyby dotykał twoich piersi. Sama widziałam. On cię ubóstwia, chociaż jesteście z jednej wioski”. A gdy wpadła w ten swój lubieżny nastrój po winie, potrafiła wstać z łóżka, przyjść do jej pokoju i powiedzieć: „Głupia jesteś jak sanki i na dodatek zdejmujesz z rynku naprawdę dobry towar”.

Ale Magda taka była. Jak mówił Andrzej: „wrażliwość z odkrytym brzuchem zaraz za Firewallem”. Niedostępna i niebezpieczna. Potrafiła na tydzień wyjechać z jakimś facetem w góry i słać jej SMS - y, takie jak ten: „Słuchaj, on ma algorytm w mózgu, Leśmiana w duszy i Cohe - na w sercu. I prześlicznego penisa”. Potem wracała i stwierdzała po mniej niż miesiącu, że „odciął jej skrzydła, uśpił motyle i potłukł duszę”; płakała, nie odbierała telefonów. Potem się nagie podnosiła i, jak to sama określała, zaczynała znowu „łapać karpia, czyli carpe dżem”. Bywała jej absolutnym przeciwieństwem. Tylko raz potłukła swoją duszę; motyle miała do dzisiaj.

Miał trzydzieści dziewięć lat, gdy go poznała. Wie to dokładnie, bo sama wpisywała dane z karty jego zameldowania. Miał trzydziestoletnią żonę  i pięcioletnią córkę Monikę. Ich karty zameldowania także wprowadzała do komputera. Przyjechał jako wykładowca z Gdańska na Letnią Szkołę Języka do Torunia. Ona także tam była. Ich koło naukowe było współorganizatorem. Poza tym, że płacili nieźle, można było jeszcze posłuchać najlepszych językoznawców z Polski. Mieszkała w akademiku na terenie miasteczka, przy rektoracie.

Gdyby miała wierzyć w zbiegi okoliczności, to tam, w Toruniu, uwierzyłaby bez wahania. On to do dzisiaj tłumaczy inaczej, ale dla niej to były przypadki. Meldując się, przez nieuwagę zostawił okulary. Szukała go, ale zniknął w tłumie gości. Wywiesiła kartkę na tablicy ogłoszeń, a gdy nie zgłosił się do czasu zamknięcia recepcji, wzięła okulary do akademika. Krótko przed północą ktoś zapukał do drzwi. Nie było jej w pokoju. Brała akurat prysznic w łazience. Gdy wróciła, okryta krótkim ręcznikiem, z mokrymi włosami, siedział w fotelu. Zamarła na chwilę.

Strasznie panią przepraszam - zerwał się z fotela. - Nie mogę czytać, a mam jutro wykład. Powiedziano mi, że pani ma moje okulary. Bardzo przepraszam, nie powinienem wchodzić. Sądziłem, że wyszła pani na chwilę...

Stała półnaga, oparta o drzwi. Schylił głowę, starając się nie patrzeć.

I tak nie widzę pani bez okularów... Proszę mi wybaczyć.

Był taki bezradny. Rozczulający nawet. Nie czulą wstydu. Zresztą do dzisiaj nie czuje przy nim.

Proszę zaczekać. Zaraz je panu dam. Roześmiał się. Tak serdecznie, jak tylko on potrafi.

No tak... Abym lepiej widział.

Schyliła się do torby stojącej pod lawą, przy której przed chwilą siedział. Ręcznik opadł na podłogę. Zupełnie naga schyliła się, aby wyjąć jego okulary  z torby On też się schylił. Podniósł ręcznik z podłogi. I wcale jej nim nie okrył. Narzucił go sobie na głowę. Stała zupełnie naga i śmiała się głośno, porażona komicznością tego widoku.

Sięgnęła po jego dłoń i wcisnęła mu te okulary. Wyszedł po omacku,  z ręcznikiem na głowie. Gdy znalazł się za drzwiami, zapukał i oddał jej ręcznik.

Od tego wieczoru nagle byt wszędzie. I zawsze przekraczał jakieś granice.

Następnego dnia rano przygotowywała z Kariną, koleżanką z roku, salę do wykładu inauguracyjnego szkoły. Po raz pierwszy w życiu przeklinała, że świeci słońce i istnieje jasność. Organizatorzy przeznaczyli na wykład salę, która wprawdzie miała żaluzje, ale nie pomyśleli o tym, aby sprawdzić, czy można nimi cokolwiek zaciemnić. A ciemno być musiało, prowadzący wykład miał bowiem prezentację z PowerPointa i wyraźnie w liście do organizatorów prosił o zaciemnioną salę. Tymczasem żaluzje, nieużywane prawdopodobnie od lat, nie dawały się opuścić. Najpierw Karina przybiegła z olejem z pobliskiej stołówki. Myślały, że gdy nasmarują nim pordzewiałe mechanizmy, żaluzje puszczą. Nie puszczały. Potem zaczęły tłuc w nie żeliwną podstawą stojaka od mikrofonu, bo byt to jedyny twardy przedmiot, który znajdował się w sali. Potem w krańcowej desperacji ona wspięła się po parapecie i dosłownie uwiesiła na listwie żaluzji, Ucząc, że własnym ciężarem ściągnie ją na dół. To, co stało się w tym momencie, przypomina jej do dzisiaj scenę z kiczowatego filmu akcji. Gdyby nie ewentualny scenariusz tego, co mogło się stać, śmiałaby się sama z siebie. Listwa, na której wisiała, trzasnęła i zaczęła powoli odrywać się od reszty mechanizmu, a jej nogi obsunęły się poza wysoki parapet. Karina wrzasnęła histerycznie. W tym momencie poczuła silny uścisk na obu pośladkach i po chwili jakieś ramię objęto ją wpół, podnosząc spódnicę do góry i rozrywając zapinki tak nieszczęśliwie, że spódnica zsunęła się i opadła na podłogę przy kaloryferze.

Niech pani natychmiast puści tę listwę - usłyszała jego głos.

Puściła. Postawił ją na podłodze. Odwróciła się, on zaś odsunął się i stanął przy Karinie. Oparta o parapet, stała przed nimi w swoich czarnych koronkowych majtkach i białej koszulowej bluzce bez wyrwanych przed chwilą guzików, otwartej na całej szerokości. Karina zakryta usta obiema rękami i patrzyła na nią przerażona. On stał i przyglądał się jej rozbawiony. Gdy schyliła się po spódnicę leżącą na podłodze, powiedział:

Dzisiaj ma pani chociaż majtki na sobie.

Okazał się tym wykładowcą, dla którego Karina uderzyła się żeliwnym stojakiem w stopę, a ona wspięta pod sufit i omal nie spadła. Przyszedł sprawdzić przed wykładem, jak wygląda sala, zobaczył ją wiszącą na listwie  i rzucił się na ratunek.

Wykład odbył się w innej sali. Zadzwonił do rektora i zażądał drugiej. Słuchały tego wykładu razem z Kariną. Ona przebrana w sukienkę, koleżanka  w sportowych butach. Przebierając się przed wykładem poczuta, że bardzo chce mu się podobać. Nie zabrała wiele ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin