Jack Higgins - Akcja o połnocy.doc

(649 KB) Pobierz
JACK HIGGII1S

JACK HIGGINS

 

 

AKCJA O PÓŁNOCY

 

Musiał umrzeć w nocy, ale ja zdałem sobie z tego sprawę dopiero w gorączce dnia.

Nawet nie śmierdział zgnilizną, co i tak nie miało znaczenia. W tym miejscu umierało wszystko - tylko nie ja, Stacey Wyatt, mistrz sztuki przetrwania. Kiedyś powitałbym śmierć jak przyjaciela i byłbym skłonny do współpracy, ale to było dawno temu - zbyt dawno. Teraz czekałem w otchłani własnej wyobraźni, uodporniony na wszystko, co mogli mi zrobić.

Od trzech dni byłem w Dziurze, nazywanej tak zarówno przez więźniów, jak i strażników: w miejscu ciemności i piekielnej gorączki, gdzie zapuszczasz korzenie we własnych odchodach i umierasz z braku powietrza.

Odkąd znalazłem się w obozie pracy w Fuad, po raz czwarty posłano mnie na dół i za każdym razem zbiegało się to w czasie z inspekcją majora Husseiniego. W wojnie czerwcowej był jednym z tysięcy pokonanych na Synaju i wypuszczonych do domu, do którego powlekli się przez jedną z najgorszych pustyń na Ziemi. Widział, jak ginie jego oddział, jak wokół niego ludzie setkami umierają

z pragnienia, jak słońce wypala im mózgi, w gorączce nie do zniesienia. Po tych wydarzeniach pozostała mu nienawiść do Izraela, która rozwinęła się w jakąś paranoję.

Zdawało mu się, że wszędzie widzi Żydów, nieustanne zagrożenie bezpieczeństwa Egiptu. A skoro ja byłem wrogiem jego kraju, osądzonym i skazanym za działalność wywrotową, to także musiałem być Żydem, tylko jakoś zdołałem ukryć ten fakt przed sądem.

W lipcu poprzedniego roku niedużą łodzią motorową przywiozłem z Krety ładunek złota dla dżentelmena z Kairu, który miał spotkać się ze mną na plaży w Ras el Kanayis. Była to część złożonego procesu wymiany, który gdzieś komuś miał przynieść fortunę. Nigdy właściwie się nie dowiedziałem, co zawiodło, ale nagle na wodzie pojawiło się kilka ścigaczy straży przybrzeżnej, a na plaży pół kompanii piechoty. Była to dla nas duża niedogodność. Gospodarka państwa wzbogaciła się o pół tony złota, a John Smith, nieznany amerykański obywatel, poszedł siedzieć na siedem lat.

Po sześciu miesiącach spędzonych w więzieniu miejskim zostałem przeniesiony do Fuad, wioski rybackiej położonej dziewięćdziesiąt mil od Aleksandrii. Było nas tam około trzydziestu, większość politycznych skazanych na roboty drogowe w kajdanach, chociaż my akurat budowaliśmy nową przystań. Pilnowało nas kilku rekrutów i cywilny nadzorca, niejaki Tufik, wielki, tłusty facet, który mocno się pocił i wciąż się uśmiechał. Miał dwie żony i ośmioro dzieci i traktował nas z nadzwyczajną -zważywszy na okoliczności - delikatnością, chociaż myślę, że po prostu obiecano mu premię, jeśli skończymy w lipcu. To zaś znaczyło, że potrzebował wszystkich robotników i nie chciał, żeby mu ktokolwiek umarł.

Mężczyzna, który tej nocy odszedł do lepszego świata, był przypadkiem szczególnym, Beduinem z południa kraju. Wciąż próbował uciekać; dzikie, dumne zwierzę, które wszystkie noce swego życia spędziło pod gołym niebem. Dla niego każde więzienie oznaczało wyrok śmierci i wszyscy - nawet Tufik - zdawali sobie z tego sprawę. Liczyła się jednak ogólna dyscyplina i Beduin trafił dla przykładu do Dziury. Był już tam tydzień, kiedy do niego dołączyłem.

Wokół szyi miałem coś w rodzaju zamkniętej na kłódkę drewnianej uździenicy, do której na wysokości ramion łańcuchem przykuto moje nadgarstki. W wąskim pomieszczeniu nie można było się w tym ani położyć, ani nawet stać, bo uździenica klinowała się między chropowatymi ścianami, boleśnie szarpiąc moją szyję. Siedziałem więc w gorączce, unosząc się w swojej otchłani. Czytałem ulubioną książkę strona po stronie, a kiedy to przestawało wystarczać, powracałem do kursu samoanalizy. Zaczynałem od dzieciństwa, od najwcześniejszych wspomnień -Przystani Wyatta dziesięć mil od Cape Cod i rodziny mojego ojca, która nigdy mnie nie lubiła, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki on sam nie zginął w Korei w 1953, kiedy miałem dziesięć lat. Dopiero wtedy stało się dla mnie jasne, że płynąca we mnie krew Wyattów została splamiona, ponieważ moja matka jest Sycylijką. Przenieśliśmy się więc na Sycylię, do wielkiej, zimnej willi na klifie ponad morzem, na przedmieściach Palermo, do mojego dziadka, Vita Barbaccii, przed którym mężczyźni uchylali kapeluszy i który rozstawiał policję jak figury szachowe, rzucał gniewne spojrzenia i przyprawiał polityków o drżenie.

Vito Barbaccia, capo mafia, Pan Życia i Śmierci...

Właśnie analizowałem studenckie lata na Harvardzie,

kiedy nad moją głową rozległ się huk, szczęknął łańcuch i ze zgrzytem rozsunięto kamienie. Gdy podniesiono drewnianą klapę, do środka wpłynęło słoneczne światło, oślepiając mnie na chwilę. Zamknąłem oczy, a potem uchyliłem lekko powieki i patrzyłem przez delikatną, złotą mgiełkę, która powiedziała mi, że jest już późne popołudnie.

Na skraju Dziury kucał major Husseini o oliwkowej dziobatej twarzy, mały i pomarszczony, wysuszony przez słońce Synaju, które doprowadziło go do obłędu. Za nim stało kilku żołnierzy, a wśród nich Tufik, sprawiający wrażenie bardzo nieszczęśliwego.

-  No, Żydzie - powiedział major po angielsku, bo chociaż mój arabski w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy stał się nawet zrozumiały, Husseini uważał za dyshonor używanie języka swoich ojców w rozmowie z kimś takim jak ja. Wstał i roześmiał się pogardliwie. - Patrzcie na niego - machnął ręką na pozostałych. - Siedzi w swoich własnych odchodach, jak zwierzę. - Znowu spojrzał w dół. - Lubisz to, Żydzie? Lubisz siedzieć umazany własnym gównem?

-  Nie jest tak źle, majorze - odparłem po arabsku. -Gdy małpa spytała kiedyś Bodidharmę, czym jest Budda, mistrz odpowiedział, że wysuszonym łajnem.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Był tak oszołomiony, że również zaczął mówić po arabsku.

-  O czym ty gadasz? - wykrztusił.

-  Żeby to pojąć, musiałbyś mieć mózg.

Problem w tym, że mówiłem po arabsku i wszyscy mnie zrozumieli. Skóra na jego policzkach napięła się, a oczy zwęziły. Odwrócił się do Tufika.

-  Wyciągnij go. Powieś go na jakiś czas na słońcu. Zajmę się nim, jak wrócę.

10

- Jest na co czekać - oświadczyłem i nie wiedzieć czemu zaśmiałem się słabo.

Fuad było niewielkie; przy szerokim placu stało czterdzieści czy pięćdziesiąt małych domów o płaskich dachach i rozsypujący się meczet, a w tym wszystkim niespełna setka mieszkańców. Było bardzo biedne, podobnie jak większość takich egipskich miasteczek, chociaż nowa przystań mogła to zmienić. Morze było odległe o jakieś czterysta jardów, niebieskie Morze Śródziemne. Fajnie je podziwiać, leżąc na plaży w Antibes. Zanim usunęli moje dyby i przywiązali mnie za nadgarstki do drewnianej szubienicy ustawionej na środku placu, rzuciłem na nie okiem.

To pewnie miało boleć i bolałoby w normalnych okolicznościach, ale przez ostatnie miesiące tyle przeszedłem, że ból sam w sobie niewiele już dla mnie znaczył. W największym żarze dnia byłby dokuczliwy, ale nie teraz, późnym popołudniem. Odkryłem kiedyś, że koncentrując się na jakimś niezbyt odległym przedmiocie, można wprowadzić się w coś w rodzaju hipnozy, która sprawia, że czas znacznie się skraca.

Za posterunkiem strażników z pomalowanego na biało masztu spłynęła flaga Zjednoczonej Republiki Arabskiej, nieco dalej trzej mężczyźni i chłopiec spędzali z pustyni stado owiec liczące kilkaset sztuk. Gęsta chmura pyłu wzbita spod ich racic niosła się w stronę miasta jak kłąb dymu i flaga na maszcie załopotała.

Wszystko to było bardzo biblijne, bardzo starotestamen-towe - poza tym, że pastuszkowie nieśli broń automatyczną, co zapewne o czymś świadczyło, chociaż nie byłem pewien o czym. Boże, ależ ja byłem wyczerpany. Zamkną-

11

łem oczy i przez chwilę oddychałem głęboko. Kiedy znowu je otworzyłem, nic się nie zmieniło. Ten sam plac, te same brudne małe domki, ten sam niesamowity brak ludzi. Woleli siedzieć w domach, kiedy Husseini był w pobliżu.

Ze swojego biura wyłonił się Tufik z manierką wody i skierował się w moją stronę. Z każdego pora jego skóry wypływał pot. Wdrapanie się na starą skrzynkę, na której wcześniej stali dwaj strażnicy, którzy mnie wieszali, wymagało od niego ogromnego wysiłku, ale zrobił to i wcisnął szyjkę manierki między moje zęby. Pozwolił mi wypić mały łyk, a resztę wylał na moją głowę.

- Niech pan będzie rozsądny, panie Smith, kiedy on wróci. Proszę mi to obiecać. Jeśli dalej będzie go pan denerwował, źle się to dla pana skończy.

Patrzył na mnie niespokojnie, ocierając twarz wilgotną chusteczką. Ciekawe. Zwracał się do mnie per pan, co zdarzyło mu się po raz pierwszy, i martwił się o mnie -za bardzo się martwił. To nie miało za grosz sensu, ale zanim zdołałem się nad tym zastanowić, wrócił Husseini.

Jego land-rover rozpędził owce, odległe teraz o sto jardów, i zatrzymał się gwałtownie przed posterunkiem. Major wysiadł i skierował się w moją stronę. Stanął jakieś dziesięć jardów ode mnie, podniósł na mnie pełen nienawiści wzrok, a potem odwrócił się i wszedł na posterunek.

Owce wpłynęły między domy i przeszły przez plac, kierując się do sadzawki z drugiej strony miasteczka. Chłopiec, którego zauważyłem wcześniej, dziesięcio- lub jedenastoletni, mały, ciemny i pełen energii, biegał tam i z powrotem, gwiżdżąc i klaszcząc w dłonie, by pogonić stado. Jego trzej towarzysze byli typowymi Beduinami w wyświechtanych szatach i burnusach, chroniących przed ciężkim kurzem wzbijanym przez owce.

12

Przeszli obok ze zwieszonymi głowami, poganiając energicznie stado, skupieni na swoich sprawach. Owcze dzwonki pobrzękiwały w stojącym nieruchomo powietrzu. Było bardzo cicho, a słońce chyliło się nad horyzontem. Za pół godziny cała ta zgraja zakończy swój dzień pracy i wróci z przystani.

Owce walczyły o najlepsze miejsca przy wodopoju, a pastuchowie przykucnęli pod ścianą, przyglądając się im. Po chwili otworzyły się drzwi posterunku i pojawił się w nich Husseini. Ruszył ku mnie z dwoma żołnierzami depczącymi mu po piętach. Kiedy mnie odcięli, spadłem na ziemię, zwinięty w kłębek. Husseini coś powiedział, ale nie zrozumiałem co. Żołnierze podnieśli mnie i poprowadzili między sobą przez plac do domu Tufika.

Tłuścioch mieszkał sam, jeśli nie liczyć starej kobiety, która przychodziła mu gotować i prać. Mieszkanie służyło jednocześnie za biuro. Stało tu biurko z żaluzjowym zamknięciem, dwa drewniane krzesła i stół. Major rzucił jakiś rozkaz i żołnierze posadzili mnie na jednym z krzeseł, mocno związując moje ramiona.

Wtedy zobaczyłem jego bicz - sądząc z wyglądu, był to prawdziwy bicz ze skóry nosorożca, gwarantujący zdarcie skóry do kości. Husseini zdjął kurtkę munduru i zaczął powoli zakasywać rękawy. Tufik patrzył na to przerażony i pocił się jeszcze mocniej niż zwykle. Dwaj żołnierze stanęli pod ścianą, a major podniósł bicz.

-  No, Żydzie - wycedził, oburącz zginając go w kab-łąk. - Na początek tuzinek, a potem zobaczymy.

-  Majorze Husseini - powiedział jakiś głos po angielsku.

Husseini odwrócił się gwałtownie, a ja podniosłem głowę. W drzwiach stał jeden z pastuchów. Prawą ręką

13

sięgnął do burnusa i ściągnął go, odsłaniając ogorzałą twarz i usta, które zawsze wyglądały, jakby za chwilę miały rozjaśnić się w uśmiechu, ale rzadko to czyniły, i szare oczy, zimne jak woda w górskim strumieniu.

-  Sean? - wykrztusiłem zaskoczony. - Sean Burke? Czy to naprawdę ty?

-  A któż by inny, Stacey?

Spod szaty wynurzyła się jego lewa ręka, uzbrojona w browning. Pierwsza kula trafiła Husseiniego w ramię, obracając go. Mogłem spojrzeć mu w twarz, kiedy umierał. Druga odstrzeliła tył jego głowy i rzuciła go o ścianę.

Dwaj żołnierze gapili się na Burke'a głupkowato, coraz szerzej otwierając oczy, automaty wciąż zwisały im z ramion. I tak umarli, kiedy karabin maszynowy ściął ich dwiema długimi seriami.

Zapadła cisza, którą przerwał Tufik, z trudem wypowiadając słowa:

-  Martwiłem się, okropnie się martwiłem. Myślałem, że nie przyjdziecie, że może coś się nie udało.

Burke go zignorował. Podszedł powoli do mnie i pochylił się.

-  Stacey? - powiedział cicho i lewą ręką delikatnie dotknął mojego policzka. - Stacey?

Na jego twarzy odmalował się ból - coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem, a potem ten straszliwy, zabójczy gniew, z którego tak słynął.

-  Co mu zrobiłeś? - zapytał Tufika. Nadzorca szeroko otworzył oczy.

-  Co ja mu zrobiłem, effendi? Ależ to dzięki mnie jego uwolnienie było możliwe.

-  Właśnie doszedłem do wniosku, że nie podobają mi się twoje warunki finansowe.

Browning wysunął się do przodu. Tufik krzyknął

14

z przerażenia i schował się w kącie. Pokręciłem głową i powiedziałem słabym głosem:

- Zostaw go w spokoju, Sean, mogłem wyglądać gorzej. Zabierz mnie tylko stąd.

Browning ponownie zniknął w fałdach szaty. Tufik opadł na kolana i rozpłakał się.

Domyśliłem się, kim byli pozostali dwaj pastuchowie. Pięt Jaeger, Południowoafrykańczyk, jeden z niewielu ocalałych z naszej kampanii w Katandze, i Legrande, były człowiek O AS, którego Burke zrekrutował w Stan-leyyille, gdzie odtwarzaliśmy naszą formację. Jaeger usiadł za kierownicą land-rovera Husseiniego, a Legrande pomógł Burke'owi wsadzić mnie na tylne siedzenie. Nikt nie mówił zbyt wiele - najwyraźniej operacja trzymała się jakiegoś grafiku czasowego.

Fuad nadal było ciche jak grób. Wyjechaliśmy na drogę, mijając kolumnę więźniów wracających do obozu.

-  Szybko wam poszło - wymamrotałem. Burke skinął głową.

-  Czas nas ponagla. Ale o nic się nie martw.

Milę dalej Jaeger zjechał z drogi i przez piaszczyste wydmy dojechał na skraj szerokiej, płaskiej plaży. Gdy zatrzymał samochód, dobiegł nas dźwięk jakiegoś innego silnika i znad morza wyłonił się samolot, lecący jakieś dwieście-trzysta stóp nad wodą. Legrande wyciągnął rakietnicę i wystrzelił flarę, a samolot skręcił ostro i wykonał precyzyjne lądowanie.

Kiedy maszyna podkołowała ku nam, stwierdziłem, że to cessna. Nie było czasu, żeby stać po próżnicy. Gdy otworzyły się drzwi kabiny, natychmiast pociągnęli mnie do przodu i wepchnęli do środka. Za mną wsiadła reszta

15

i kiedy Legrande zabezpieczał drzwi, cessna skręcała już na wiatr.

Burke przystawił mi flaszkę do ust, a ja zakrztusiłem się, kiedy brandy rozlała się po moim przełyku. Po chwili przestałem kasłać i uśmiechnąłem się słabo.

-  Gdzie teraz, pułkowniku? - zapytałem.

-  Pierwszy przystanek to Kreta - odparł. - Będziemy tam za godzinę.

Wziąłem od niego butelkę i znowu łyknąłem, po czym odchyliłem się w siedzeniu, a ciepła i cudowna jasność zalała moje ciało. Życie znowu się zaczęło, tylko o tym byłem w stanie myśleć. Kiedy cessna podniosła się w powietrze i skręciła nad morze, słońce zgasło za horyzontem i zapadła noc.

 

Po raz pierwszy spotkałem Seana Burke'a w Lourenco Marques w portugalskim Mozambiku na początku 1962 roku, w knajpie nad wodą o nazwie "Światła Lizbony". W tym czasie grałem na fortepianie - ta umiejętność była jednym z bardziej praktycznych produktów ubocznych mojej kosztownej edukacji, i teraz go wykorzystywałem.

Z powodów, które w tej Chwili nie są istotne, w bardzo zaawansowanym wieku dziewiętnastu lat zostałem wędrowcem. Zmierzałem z Kairu do Kapsztadu w niespiesznie pokonywanych etapach. Znalazłem się w Lourenco Marques, ponieważ tylko dotąd wystarczyło mi pieniędzy na przejazd przybrzeżnym parowcem w Mombasie. Nie zmartwiło mnie to za bardzo. Byłem młody i zdolny i tak zapamiętale uciekałem od przeszłości, że zastanawiałem się jedynie nad tym, co następnego dnia odkryję za horyzontem.

Tak czy owak, Lourenco Marques dosyć mi się podobało. Miało pewien barokowy urok i - przynajmniej w tamtych czasach - zupełnie nie było tu rasowych napięć, które zauważyłem wszędzie indziej w Afryce.

Człowiek, który prowadził "Światła Lizbony", nazywał

17

się Coimbra. Był chudym, truposzowatym Portugalczy-kiem, który interesował się tylko jednym - pieniędzmi. O ile zdołałem się zorientować, maczał palce niemal we wszystkim i nie miał absolutnie żadnych skrupułów. Czegokolwiek chciałeś, Coimbra mógł to dla ciebie zdobyć za odpowiednią cenę. Miał także najlepszą kolekcję dziewcząt na wybrzeżu.

Zauważyłem Burke'a, kiedy tylko wszedł, zresztą dzięki imponującej budowie ciała zawsze chyba musiał przyciągać uwagę. Zapewne to właśnie najbardziej w nim uderzało - emanował fizyczną sprawnością i kontrolowaną siłą, która powodowała, że ludzie usuwali mu się z drogi nawet w takim miejscu jak to.

Ubrany był w filcowy kapelusz, kurtkę myśliwską, spodnie khaki i sandały. Jedna z dziewcząt, kwarteronka

0 skórze koloru miodu i ciele, które biskupa rzuciłoby na kolana, przeszła obok niego, kołysząc kusząco biodrami. Ale Burke spojrzał przez nią, jakby po prostu nie istniała,

1 poprosił o drinka.

Dziewczyna miała na imię Lola i gdybyśmy byli dobrymi przyjaciółmi, powiedziałbym mu, że przepuścił cholernie dobrą okazję. Ale byłoby to tylko takie pijackie gadanie - wtedy nie byłem do tego zbytnio skory i wydawało mi się to niebezpiecznie niestosowne. Kiedy podniosłem wzrok, Burke stał ze szklanką piwa w ręku i patrzył na mnie.

-  Powinieneś to sobie odpuścić - powiedział, kiedy nalałem następnego. - To ci nie przyniesie nic dobrego, przynajmniej nie w tym klimacie.

-  Mój pogrzeb.

To chyba dobra odpowiedź, pomyślałem - na miarę twardego poszukiwacza przygód, którym w naiwności serca byłem we własnym wyobrażeniu. Przypiłem do

18

niego, jednak on odmówił mi spokojnie, z twarzą bez wyrazu. Kiedy podniosłem szklankę do ust, musiałem podjąć prawdziwy wysiłek: whisky smakowała obrzydliwie. Zacisnąłem wargi, pospiesznie odstawiłem szklankę i przycisnąłem dłoń do ust.

Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.

-  Barman powiedział mi,  że jesteś Anglikiem -oświadczył.

Ja pomyślałem o nim dokładnie to samo, być może z racji jego irlandzkiego pochodzenia, na które bardziej wskazywał styl wypowiedzi niż akcent.

Pokręciłem głową.

-  Jestem Amerykaninem.

-  Nie słychać tego.

-  Tak zwany okres słowotwórczy spędziłem w Europie. Pokiwał głową.

-  Pewnie nie umiesz grać The Lark in the Clear Airl

-  Owszem, umiem - odparłem i wyprostowałem się, oddając w ten sposób hołd tej pięknej, starej irlandzkiej pieśni ludowej.

Daleko mi było do Johna McCormacka, ale nie było tak źle, przynajmniej moim zdaniem. Kiedy skończyłem śpiewać, Burke pokiwał głową.

-  Jesteś dobry, za dobry na to miejsce - oświadczył.

-  Dzięki - mruknąłem. - Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli zapalę?

-  Powiem barmanowi, żeby przysłał ci piwo - powiedział.

Wrócił do baru i chwilę później jeden z pachołków Coimbry klepnął go w ramię. Po krótkiej wymianie zdań poszli razem na górę.

Lola podeszła do mnie, ziewając rozdzierająco. ::- Straciłaś łup - stwierdziłem.

19

- Tego Anglika? - Wzruszyła ramionami. - Widziałam już takich. Półmężczyzna. Wielki we wszystkim poza tym, co trzeba.

Odeszła, a ja zamyśliłem się nad jej słowami, grając powolnego bluesa. Wtedy byłem skłonny uznać, że powiedziała to ot tak sobie albo z zawodowej urazy, uważając, że zrobiono jej afront. Mężczyzna nie musiał być homoseksualistą tylko dlatego, że nie był szczególnie zainteresowany kobietami, chociaż ja nigdy nie uważałem za cnotę niewykorzystywania każdej okazji do tego, co -przynajmniej moim zdaniem - było największą przyjemnością w życiu. Moja sycylijska połowa bardzo wcześnie odkryła kobiety.

Dotarłem do końca utworu i zapaliłem papierosa. Z jakichś powodów zapadła chwila ciszy - ciszy, której czasami doświadcza się w tłumie. Zdawało się, że wszyscy przestali rozmawiać i wszystko stało się zadziwiająco zjawiskowe. Czułem się tak, jakbym nagle znalazł się na zewnątrz i patrzył na zatłoczone pomieszczenie, w którym wszystko porusza się w zwolnionym tempie.

Co ja tu robiłem, na skraju czarnej Afryki? Dookoła mnie wyłaniały się z dymu twarze - hebanowe, białe i w różnych odcieniach brązu. Zwykły motłoch, z którym nic mnie nie łączyło oprócz jednego - wszyscy od czegoś uciekaliśmy.

Nagle stwierdziłem, że mam dość. Jakbym w pewnej chwili zobaczył nie tyle samego siebie, którym byłem w tamtej chwili, ale tego, którym stałbym się wkrótce -i nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Byłem zgrzany i lepki, pot lał się spod moich pach, więc postanowiłem zmienić koszulę. Teraz oczywiście wiem, że szukałem tylko jakiegoś pretekstu, żeby pójść na górę.

Mój pokój znajdował się na trzecim piętrze, apartamen-

20

ty Coimbry na drugim, a pod nimi były pokoje dziewcząt. Wokół panowała cisza i gdy przystanąłem na początku korytarza, poczułem, że znowu ogarnia mnie ten sam dziwny spokój, którego doświadczyłem już wcześniej.

Kiedy usłyszałem głosy, wydawały się dość odległe. Ruszyłem w ich kierunku. Pierwsze drzwi prowadziły do jakiegoś przedpokoju. Wszedłem ostrożnie i przysunąłem się do ażurowego parawanu, przez który przebijały się tysiące promieni światła.

Coimbra siedział przy swoim biurku, a jeden z jego goryli, Gilberto, stał za nim z pistoletem. Herrara, człowiek, który przyprowadził tu Burke'a z knajpy, opierał się o drzwi ze skrzyżowanymi ramionami.

Burke stał kilka jardów od biurka, na lekko rozstawionych nogach, z dłońmi w kieszeniach myśliwskiej kurtki. Widziałem jego twarz z profilu. Była kamienna.

-  Chyba pan nie rozumie - mówił Coimbra. - Nikt nie jest zainteresowany pańską propozycją, i tyle.

-  A moje pięć tysięcy dolarów?

Coimbra wyglądał, jakby za chwilę miał stracić cierpliwość.

-  Miałem poważne wydatki w tej sprawie... poważne wydatki - wycedził.

-  Nie wątpię.

-  Chyba pan wie, majorze, że w interesach zdarzają się takie rzeczy. Zawsze, trzeba być przygotowanym do szybkiego odwrotu. A teraz musi mi pan wybaczyć. Moi ludzie odprowadzą pana. To niespokojna okolica i byłbym niepocieszony, gdyby przydarzyło się panu coś niedobrego.

-  Nie wątpię - powtórzył Burke.

Gilberto uśmiechnął się i pokołysał lugerem trzymanym w dłoni, a Burke zdjął kapelusz i otarł twarz wierzchem prawej dłoni. Wyglądał na zmęczonego.

21

Ale ja zobaczyłem to, czego oni nie mogli widzieć. Wewnątrz kapelusza tkwił banker o krótkiej lufie, przytrzymywany sprężynką. Niemal w tym samym momencie Burke strzelił do Gilberta, rzucając go o ścianę, a potem odwrócił się i wymierzył w wycofującego się Herrarę.

- Nie radzę - powiedział ostrzegawczo.

Odwrócił Herrarę przodem do ściany i przeszukał go szybko. Coimbra, do końca pełen niespodzianek, otworzył srebrne pudełko na cygara i wyczarował stamtąd mały automacik.

Miałem kiedyś przyjaciela, który nigdy nie grał w golfa, ale kiedy zaczął, w ciągu trzech miesięcy został wspaniałym zawodnikiem. Miał po prostu smykałkę do tej gry, tak jak niektórzy mają dar do języków, a inni mogą rywalizować z komputerem w liczeniu w pamięci.

Pewnego pamiętnego niedzielnego popołudnia w pierwszym miesiącu mojego pobytu na Harvardzie jakiś kolega zabrał mnie do miejscowego klubu strzeleckiego. Nigdy w życiu nie strzelałem z pistoletu, ale kiedy ten chłopak włożył mi do ręki colta Woodsmana i powiedział mi, co mam robić, doświadczyłem szczególnego uczucia. Rewolwer stał się nagle częścią mnie, a to, co wyczyniałem z nim w ciągu godziny, wprawiło wszystkich w zdumienie.

Tak więc byłem urodzonym strzelcem z jakąś niesamowitą smykałką do rewolwerów, ale nigdy nie mierzyłem do człowieka. To, co wtedy się wydarzyło, wydawało się tak naturalne, że aż przerażające. Otworzyłem nagle drzwi, padłem na kolana, chwyciłem leżącego na podłodze lugera Gilberta i niemal w tym samym momencie strzeliłem Coimbrze w rękę.

Burke odwrócił się, na ugiętych kolanach, jak tygrys gotowy do skoku, ze swoim rewolwerem w jednej dłoni

22

i pistoletem Herrary w drugiej. Chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, to, że nie zastrzelił mnie odruchowo, dobrze świadczyło o jego samokontroli.

Rzucił mi krótkie spojrzenie i pomyślałem, że zaraz się uśmiechnie. Zamiast tego jednak otworzył drzwi, przez chwilę nasłuchiwał, a potem je zamknął.

-  W tym miejscu ludzi obchodzą tylko ich własne sprawy - mruknąłem.

Burke podszedł powoli do biurka. Gilberto leżał skulony pod ścianą, przeciskając ręce do klatki piersiowej, z kącika ust sączyła mu się krew. Oczy miał otwarte, ale najwyraźniej był w głębokim szoku. Coimbra był bardzo blady i trzymał prawą dłoń pod lewym ramieniem, jakby chciał powstrzymać krwawienie. Burke przyłożył lufę swojego rewolweru do jego czoła.

-  Pięć tysięcy dolarów.

Coimbra się zawahał, a ja powiedziałem szybko:

-  W orzechowym sekretarzyku za tymi drzwiami jest sejf.

Burke głośno odciągnął kurek rewolweru. Coimbra wystękał z ociąganiem:

-  Klucz jest w pudełku na cygara pod szufladą.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin