Komar Michal - Meller - Swiat Wedlug Mellera - Zycie I polityka Ku przyszlosci.doc

(1130 KB) Pobierz
ŚWIATwEDŁUG MELLERA

ŚWIAT WEDŁUG MELLERA

 

Życie i polityka: ku przyszłości

Ze Stefanem Mellerem rozmawia Michał Komar

ROSNER & WSPÓLNICY

 

Edytor Andrzej Rosner

Projekt okładki Magdalena Wosik

Zdjęcia

Archiwum rodzinne, Małgorzata Kula

Wydawnictwo dziękuje Rodzinie oraz Małgorzacie i Marcinowi Kul

za nieocenioną pomoc przy wyborze zdjęć

Opracowanie redakcyjne Elżbieta Jasztal, Andrzej Rosner

Wydawnictwo dziękuje Annie i Marii Krauss

oraz Witoldowi Zakrzewskiemu za pomoc w stworzeniu tej książki

 

Stefan Meller

©

2008

© Michał Komar 2008 © for this edition by Rosner i Wspólnicy sp. z o.o.

Rosner & Wspólnicy Wydanie pierwsze Warszawa 2008

ISBN 978-83-60336-26-7

Opracowanie typograficzne, łamanie Agencja Poligraficzna Sławomir Zych

Druk i oprawa Drukarnia CIS Wiązowna

 

Kiedy rozpocząłeś pracę w MSZ?

  Wróciłem właśnie z wakacji, była jesień 1992 roku. Zadzwonili do mnie z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Pomny poprzednich doświadczeń, byłem tym razem bardzo powściągliwy. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że nikt nie będzie ze mną mówił jak z chłopcem na posyłki. Przecież nie występowałem w roli petenta, tylko czekałem na propozycję z tamtej strony.

  Doszło wreszcie do rozmowy z panem ministrem Skubiszewskim. Prawdę mówiąc - do dzisiaj nie jestem pewien, czy byłem zdecydowany na tę pracę. Nie do końca rozumiałem, czy ktoś ze mną w coś gra, czy chce, żebym naprawdę zaczął pracować na Szucha. Minister Skubiszewski powiedział, że jedyne miejsce, jakie dla mnie widzi, to stanowisko wicedyrektora departamentu Europy Zachodniej. Dyrektor był już mianowany: Staszek Komorowski, dużo młodszy ode mnie, doktor fizyki. Miałem być jego zastępcą i zajmować się Europą Zachodnią. Przychodziłem na miejsce Witka Sobkowa, który wybierał się na placówkę do Londynu, najpierw jako radca, potem zastępca ambasadora.

  Panu ministrowi odpowiedziałem, że, jak właśnie policzyłem, między tym stanowiskiem a prezydentem RP jest tylko sześć osób, więc uważam to za bardzo zaszczytną propozycję. Profesor Skubiszewski spojrzał na mnie i powiedział: -Ale trzeba wziąć pod uwagę, że pan jest profesorem i jest pan dużo starszy od swojego przełożonego; czy pan to dokładnie przemyślał? - Przemyślałem.

   No i zaczęła się praca w MSZ. Roznosiła mnie energia. Wszyscy w departamencie ciężko pracowali, chwilami ponad siły.

6

Zanim zacznę cię pytać o MSZ - powiedz, jak ułożyły się twoje relacje z facetem, który rok wcześniej usiłował cię zniechęcić do pracy w resorcie 1

  Z tym panem z MSZ-u spotykałem się wielokrotnie. On był tak dobrego zdania o sobie, że szybko wyparł z pamięci naszą rozmowę. Minęło kilka lat, byłem już ambasadorem w Paryżu; kiedyś zjawił się u mnie. Najpierw wystrzelił w moim kierunku serią komplementów - jaki to ze mnie znakomity ambasador i jaką świetną robotę wykonuję. A potem zaczął się żalić na niewdzięczność różnych znajomych; starał się właśnie o jakieś stanowisko i ci, na których liczył, nie chcieli mu pomóc...

   Zacząłem mu tłumaczyć, żeby nie był na nich zły, że trzeba wybaczać, zapominać, nawet kiedy ludzie zachowują się niezgodnie z naszymi oczekiwaniami. Opowiedziałem mu o rozmowie, jaką w 1990 roku ktoś wysoko postawiony odbył ze mną, kiedy miałem przyjść do resortu; usłyszałem wtedy, że to dla mnie za trudne, że z ulicy się nie przyjmuje, że trzeba mieć jakieś doświadczenie. Mój rozmówca się oburzył: -Jak to możliwe, że ktoś mógł panu coś takiego powiedzieć? Czy znam tego człowieka? - Świetnie go pan zna, przecież chodzi o pana...

  Właściwie historia opowiedziana przeze mnie wydaje się czarno-biała. Wszystko było jednak znacznie bardziej skomplikowane. O moim rozmówcy byłem i jestem dobrego zdania, spotykałem go jeszcze wielokrotnie. Miałem po prostu pecha: poszedłem na tę rozmowę jak pierwszy naiwny - ot, po prostu dostałem propozycję i chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Tymczasem trafiłem na moment, kiedy meblowano resort na nowo i o każde stanowisko toczyły się tytaniczne walki. Starano się tak dobrać ekipę, żeby w żadnym departamencie nie tworzyć zbyt silnej grupy znajomych. Chodziło o precyzyjne wyważenie proporcji między osobami rekomendowanymi przez różnych decydentów z nowego rozdania.

A jak wyglądał MSZ od środka?

8

  To było już po pierwszym okresie eliminacji najgorszych facetów, z którymi należało się pożegnać, bo zbyt głośno swego czasu pomstowali na światowy imperializm, NATO, Unię i byli po prostu mało wiarygodni jako dyplomaci nowej Rzeczypospolitej.

  Wśród starych pracowników MSZ można było wyodrębnić dwie grupy. Pierwsza - to zawodowi dyplomaci, często nieźle wykształceni, którzy z ulgą przyjęli rozpad ancien regime'u, bo mogli na nowo odzyskiwać swoją własną podmiotowość i suwerenność. Ci chętnie objawiali lojalność wobec nowych władz, choć oczywiście żyli plotkami (w MSZ mówiło się „towarzysz korytarz"). Ale byli w porządku.

  Druga grupa „starych" - to żałośni funkcjonariusze poprzedniej władzy, którzy ze strachu robili w gacie od rana do nocy; ci jeszcze trwali w resorcie, ale nie wiedzieli, jak się w tym wszystkim połapać, pozbierać, bo nagle okazało się, że kiedy nie mają codziennej dyrektywy z wydziału zagranicznego KC, to w ogóle nie wiedzą, jak się mają zachowywać.

   Placówek na początku nie znałem, ale stopniowo, z racji mojej funkcji, musiałem nawiązywać kontakty z ambasadorami w Europie Zachodniej. Niektórzy z nich, zwłaszcza nowi, strasznie wysoko nosili głowę i zadzierali nosa, a wicedyrektor departamentu nie był dla nich w żadnym przypadku partnerem. Mało się tym przejmowałem. Zająłem się przede wszystkim nadrabianiem braków profesjonalnych. Nie w związku z wiedzą o Europie, tu nie miałem kompleksów. Trzeba było jednak podglądać „starych", uczyć się od nich sztuki urzędniczej, co wcale nie było takie łatwe. MSZ jest urzędem, i to urzędem konserwatywnym, o ustalonych od dawna regułach postępowania; nie ma tu miejsca na improwizację. Po prostu trzeba było wejść w te urzędnicze buty. Oczywiście miałem rozmaite pomysły, przede wszystkim związane z przekonaniem, że MSZ działa nieco opieszale. Przeżywałem też kłopoty z personelem - ale trzeba sprawiedliwie przyznać, że dotyczyły zarówno „starych", którzy czasem pisali notatki „pod szefa", ale i „nowych". Niektórzy z nich dostali się do resortu psim swędem, jakimiś kuchennymi drzwiami - po prostu nie nadawali się do tej pracy.

9

Na czym to polegało?

  Niektórzy z nich byli aroganccy, pewni siebie, bo uważali, że budowa polskiej polityki zagranicznej zaczęła się z chwilą ich przyjścia do MSZ-u. Lekceważyli „starych", nawet nie byli zdolni do zrozumienia, że praca w MSZ wymaga poczucia ciągłości procedur. A poza tym akurat w tym resorcie problem państwowości nie jest tylko problemem teoretycznym i wewnętrznym.

Co to znaczy?

  Kiedy pojawiłem się w resorcie, to była już wyraźna świadomość łączenia, zszywania starego z nowym. Muszę powiedzieć, że starałem się do tego przyłożyć. Uważałem, że to jest sensowne, chociaż bywało tak, że niektóre osoby wzbudzały we mnie absolutne obrzydzenie; poziom lizusostwa niektórych „starych" był po prostu ohydny, bezwstydny.

A jak ułożyły się relacje z twoim bezpośrednim przełożonym, Stanisławem Komorowskim?

  Tu na szczęście obyło się bez kłopotów. To na początku trudne było i dla niego, i dla mnie. Ja od niego dużo starszy, zresztą w MSZ wygodniej jest być historykiem niż fizykiem. Bardzo dbaliśmy o to, żeby stosunki między nami były poprawne, bez żadnych niepotrzebnych zakłóceń, takich idiotycznych, związanych z ambicjami nas obu. Dogadaliśmy się szybko, kto się czym zajmuje; to funkcjonowało bardzo dobrze, lojalnie. Skończyło się na tym, że zaprzyjaźniliśmy się blisko; najpierw on był moim przełożonym, potem, przez pewien czas, moim podwładnym, ale nasza współpraca była zawsze bardzo dobra. Chodziło o wspólną robotę.

  Ale ważne było też co innego: spotkałem kilka bardzo sensownych osób w najbliższym otoczeniu ministra Skubiszewskiego. Przede wszystkim Iwo Byczewskiego, Andrzeja Ananicza, Roberta Mroziewicza.

10

Oni wszyscy mieli stanowiska wiceministrów?

  Tak, ale nie było to przeszkodą w zaprzyjaźnieniu się. Zaakceptowali mnie, choć stałem niżej w hierarchii służbowej - czy dlatego, że byłem profesorem, czy z racji mojego wieku (tylko Robert jest z mojego pokolenia, pozostali młodsi). Roberta znałem jeszcze ze studiów, dosyć dobrze i blisko. Pozostałych dwóch nie spotkałem wcześniej. Zaczął się taki szczególny rodzaj festiwalu uczuć; wiesz, razem pracujesz od rana do nocy i albo to się opiera na stosunkach czysto służbowych, pracowniczych - wtedy relacje prywatne mogą być neutralne - albo nagle pojawia się jakaś chemia i zaczynacie się lubić. Po prostu nie tylko pracujecie razem, ale chcecie być ze sobą i pracować. Spotykaliśmy się codziennie rano, omawialiśmy, często w zawrotnym tempie, poprzedni dzień i plany na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Pamiętam, kiedy z Iwo przeszliśmy na ty. Pojechałem z nim do Portugalii załatwiać zniesienie wiz między naszymi krajami.

Trudne zadanie?

  Trudne. Pamiętaj, że nikomu się jeszcze nie śniło nasze wejście do Unii, był rok '93, ale już chcieliśmy chwytać wszystkie możliwe przyczółki unijne. Zniesienie wiz to było jednak symboliczne otwarcie drzwi do Europy.

  Po pierwsze, była olbrzymia ilość problemów czysto technicznych: co robić z kimś, kto dostał wizę na trzy miesiące i zasiedział się - poddać procedurze ekstradycji? Jak rozwiązać problem ruchu turystycznego - czy na zasadzie wzajemności? W trakcie rokowań nie musieliśmy się z nikim konsultować, natomiast nasi rozmówcy, rzecz jasna, oglądali się na inne kraje członkowskie Unii. Dla nas - i dla „nowych", co oczywiste, i dla „starych", żyjących dotąd w ambasadzkich gettach - udział w rokowaniach był fascynujący. Takie rozmowy otwierały nam świat, pokazywały, jak myślą nasi rozmówcy, jakimi drogami idzie to rozumowanie, jak nas widzą, jak sobie wyobrażają na-

szą przyszłość w nowej rodzinie europejskiej. W takich negocjacjach trzeba było mieć świetny refleks i sporą zręczność. Każdy z nas miał ambicję, zbiorową i prywatną, żeby dyplomatom zachodnim pokazać się z jak najlepszej strony, i to nie tylko pod względem intelektualnym czy politycznym. Liczyła się zręczność w doborze argumentacji, a nawet - co niezwykle ważne -sposób, w jaki się ubieraliśmy. To w ogóle w tym zawodzie jest ważne, bo, jak wiesz, to jest ten klucz do kultury i cywilizacji. Trzeba było również prowadzić rozmowy mniej oficjalne, salonowe, żeby pokazywać pewien typ europejskiej erudycji: od literatury i malarstwa czy muzyki do zabłyśnięcia dobrze dobranymi anegdotami historycznymi; krótko mówiąc, lać ich własną bronią, którą by zastosowali, gdyby mogli, wobec nas.

  Polecieliśmy więc z Iwo do Lizbony; w samolocie dochowywaliśmy wszelkich form: „panie ministrze", „panie dyrektorze" lub „panie profesorze"; tak, jakbyśmy siedzieli w kawiarni w Sukiennicach w czasach cesarsko-królewskich... Zjedliśmy kolację u ambasadora, który był też z zupełnie nowego naboru, ale powiedziałbym, że z zupełnie innej parafii niż my z Iwo. Dosyć zabawny pan, który nam zaczął pokazywać na wideo, jak jedzie złożyć list uwierzytelniający w karocy. A potem jeszcze, ponieważ Iwo narzekał na kręgosłup, pokazał nam jakąś niezwykłą maszynerię, która miała działać świetnie nie tylko na kręgosłup, ale też na sprawy męsko-damskie. Byliśmy porażeni. Po kolacji poszliśmy do gościnnego, dwupokojowego domeczku w ogrodzie przy rezydencji. Położyliśmy walizki na jednym stole i zaczęliśmy się rozpakowywać. Tak jakoś wyszło, że Iwo wyjął butelkę, ja wyjąłem butelkę... Przerwaliśmy rozpakowywanie do następnego dnia; właśnie wtedy przeszliśmy na ty. To był początek bardzo bliskiej przyjaźni, która trwa do dziś. Znałem wcześniej, gdzieś z okolic Szkoły Teatralnej, aktorkę Anię Nehrebecką, żonę Iwo; jakoś to się zaczęło wszystko zapętlać w bardzo miły sposób.

  Kiedy byliśmy z Iwo w Lizbonie, zadzwonił dobry znajomy Iwo, a jednocześnie mój przyjaciel od lat, Krzyś Śliwiński, podówczas ambasador w Rabacie. Miejscowi obchodzili akurat ra-

12

madan, co było dla Krzysia dokuczliwe, więc dopytywał się, czy go przyjmiemy do kompanii. Powitaliśmy go z radością, Krzyś był już wcześniej w Portugalii, a dla nas wszystko było egzotyczne. Wsłuchiwaliśmy się w brzmienie języka, w którym jest olbrzymia ilość prawie słowiańskich, szeleszczących sylab. Któregoś dnia postanowiliśmy się zabawić: poszliśmy do kawiarni i umówiliśmy się, że będziemy rozmawiać głośno po polsku, z jak największą ilością szelestu. Pierwsze zdanie Krzysia było następujące: - Czy szanowny pan chcesz się wyszczać?! To brzmiało naprawdę po portugalsku; myśmy w tym duchu odpowiedzieli. Po pięciu minutach przy sąsiednich stolikach zamarły rozmowy, bo wszyscy wsłuchiwali się w naszą wymianę zdań. Niby faceci dobrze ubrani, a mówią jakimś dialektem, jakby z gór zeszli, jakieś portugalskie yeti. W końcu nie wytrzymaliśmy, zaczęliśmy się dusić ze śmiechu.

   Z Andrzejem Ananiczem też zacząłem być bardzo blisko. Andrzej najchętniej mówi o konkretnych problemach, czy to politycznych, czy jakichkolwiek innych. Świetnie nam się współpracowało.

Opowiedz teraz o rozmowach z Litwą.

  Trafiłem na początek niezwykle skomplikowanych prawnie i niełatwych emocjonalnie rokowań polsko-litewskich. Profesor Skubiszewski zaproponował mi, żebym był odpowiedzialny za wszystkie historyczne uwarunkowania traktatu. Strasznie to było trudne, również psychologicznie. Zrobił mi miniwykład na temat sposobu walki o ten traktat polsko-litewski, mechanizmów jego ewentualnego powstawania, tego, co będzie ważne, co nieważne, co będzie trudne.

A co uważał za najtrudniejsze?

   Sytuację mniejszości polskiej na Litwie; możliwość odzyskiwania dóbr; pisownię nazwisk; to wszystko, co irytowało niezwykle Polaków na Litwie. W walce o te przywileje można posługi-

              13

wać się orężem urzędniczo-administracyjnym, przepisami, konwencjami międzynarodowymi itp. Natomiast naprawdę trudna wydawała się walka o świadomość historyczną i tożsamość narodową. Właśnie tym wszystkim, co powinno było zostać zawarte w introdukcji historycznej, miałem się zająć. Był to teren najeżony minami: w żadnym przypadku nie mogliśmy sięgnąć do międzywojnia i formułować jakichkolwiek oskarżeń czy przerzucać się winami, ale trzeba było walczyć o swoje.

Przypomnij te najważniejsze kontrowersyjne tematy naszej najnowszej historii.

  Wyprawa Żeligowskiego. Widziana przez nas jako uzasadniona próba przyłączania fragmentów Wielkiego Księstwa Litewskiego do Korony II Rzeczypospolitej, a przez Litwinów oceniana jako bezwzględna, brutalna agresja wobec Litwy. Wiesz, rzeczy niezwykle skomplikowane. W okresie międzywojennym funkcjonowało hasło „Wodzu, prowadź na Kowno!", czyli wezwanie do rozszerzenia polskiego terytorium w głąb Litwy, zerwanie stosunków międzypaństwowych itp. A jednocześnie sam problem Wilna. Wilna, które dla nas jest miastem arcypolskim, a dla Litwinów zabraną im stolicą. I do tego elementy wojny bratobójczej po 1939 roku.

  Same delikatne tematy i właściwie żadnych dokładnych wytycznych, jak się poruszać po tym polu minowym.

A jakie zagrożenia wiązały się z zerwaniem rozmów?

  Perspektywa była taka: jeśli się nie dogadamy w sprawie introdukcji historycznej, to nie będzie traktatu. Czyli, krótko mówiąc, objawimy światu, że nie jesteśmy w stanie przeskoczyć pewnych trudnych spraw z naszej wspólnej przeszłości. Państwa członkowskie Unii, które przeszły olbrzymią drogę od momentu założenia Wspólnoty, uznałyby nas za narody niedojrzałe. To zresztą jest problem, z którym borykamy się nadal: przez dziesięciolecia byliśmy poza głównym nurtem cywilizacyjnym Euro-

14

py. W tym czasie państwa członkowskie Unii, począwszy od tych najbardziej rozwiniętych aż po najbiedniejsze, stworzyły rozległe możliwości uczenia się nowego rodzaju współżycia między państwami, społeczeństwami i regionami.

  Możliwe fiasko rozmów polsko-litewskich byłoby więc olbrzymią komplikacją, zwłaszcza że trwała już wojna na Bałkanach, która z miejsca podzieliła Europę w sposób nieco perwersyjny: jedni wspierali Serbów, inni Chorwatów - czy to z powodów politycznych, czy czasami wyznaniowych, czy kulturowych. Każdy chciał mieć swój przyczółek. Tylko Słowenia natychmiast wycofała się z tego układu i poszła własną drogą; widać dzisiaj, jak Słoweńcy fantastycznie się odnaleźli - teraz są niewątpliwie w czołówce nowo przyjętych do Unii Europejskiej. Ale między Chorwacją, Serbią i Bośnią trwała krwawa wojna, która z jednej strony szła w kierunku Albanii, a z drugiej strony wrzała tuż obok Węgier, Włoch i Austrii, czyli Europy Środkowej. Dlatego stara Europa tak bardzo była zatroskana stanem relacji polsko--litewskich, polsko-niemieckich, polsko-ukraińskich; jeśli na Bałkanach doszło do krwawego konfliktu, to przecież zasadne były obawy o ułożenie stosunków między nami a naszymi sąsiadami. Krótko mówiąc, dla naszej polityki zagranicznej stało się jasne, że dojdzie do podpisywania ogólnoeuropejskiego traktatu o dobrosąsiedztwie, ten projekt nosił wtedy nazwę „Plan Bal-ladura". Cała Europa dyplomatyczna, polityczna przyglądała się nienawiści i nacjonalizmom przedunijnym.

Kto był w tej delegacji?

  Przewodniczył Iwo, był Tomek Lis - dyrektor departamentu konsularnego, ja, czasami Staszek Komorowski, Janusz Stańczyk - dyrektor departamentu prawno-traktatowego. To tak jak w piłce nożnej: każdy gracz po tamtej stronie miał u nas swojego odpowiednika. Pamiętam dyskusję na temat cmentarzy polskich na Litwie, przede wszystkim nekropolii wojennych. Każdy z nas miał świadomość, że w czasie wojny zdarzyły się tu, zresztą po obydwu stronach, straszne rzeczy, doszło do wielu trage-

  

              15

dii. Delegacja litewska była bardzo zróżnicowana: od światłych Europejczyków do zakompleksionych, nienawistnych nacjonalistów. I właśnie od jednego z nich usłyszeliśmy w trakcie dyskusji o opiece nad grobami akowców: - Czy wy jesteście skłonni zajmować się kultywowaniem cmentarzy, gdzie leżą gestapowcy?! Nie wytrzymałem, przerwałem obrady. Wstałem, zwróciłem się do Iwo Byczewskiego i powiedziałem: - Panie ministrze, proszę, żeby przerwać i nie słuchać podobnych wypowiedzi.

   Takie incydenty przeżywaliśmy dość często. Ale nauczyłem się przy tym czegoś, czego nie dowiesz się ani na studiach, ani w żadnej innej pracy: niezależnie od stopnia wrażliwości, a także agresji przejawianej przez naszych rozmówców- uświadomiłem sobie, że jesteśmy delegacją dużego kraju, któremu się powiodło. Który, przynajmniej od '56 roku, szedł trochę inną drogą, nie był częścią Związku Sowieckiego, a Polacy nie byli systematycznie prześladowani. Tymczasem nasi rozmówcy tkwili w poczuciu historycznej krzywdy: najpierw trafili na Polaków, potem byli Niemcy, potem chwila niepodległości, później Sowieci, Niemcy i znów Sowieci...

   Musieliśmy więc walczyć o swoje postulaty: o pisownię polskich nazwisk, o prawa polskiej mniejszości, o możliwość odzyskiwania dóbr; ale staraliśmy się, mimo wszystkich incydentów, rozmawiać z pozycji mądrego, silniejszego partnera, który uważnie i z szacunkiem słucha przedstawianych argumentów i stara sieje zrozumieć.

   To doświadczenie bardzo mi zresztą pomogło w czasie mojej kadencji w Moskwie, w rozmowach z Rosjanami. Tłumaczyłem im, że ja tego typu rozmowy mam już za sobą i życzę drugiej stronie, żeby zrozumiała to jak najszybciej, bo wtedy łatwiej będzie się porozumieć.

   Na marginesie. W trakcie naszych rokowań z Litwinami ministrem spraw zagranicznych był Povilas Gylys - dosyć twardy w rozmowach, ale bez niechęci wobec nas. Spotkałem go potem w Paryżu, poszliśmy na kawę czy na wino, w każdym razie rozmawialiśmy swobodnie. Nagle okazało się, że włada świetną polszczyzną. Opowiedział mi fascynującą i tragiczną zarazem

16

historię swojej litewsko-polskiej rodziny Gylysów-Gilów, rozdartej konfliktem narodowościowym. Członkowie tej rodziny w czasie ostatniej wojny brali udział w bratobójczych walkach.

  Wracam do naszych rokowań: to były ciężkie rozmowy, zresztą do dzisiaj wiele rzeczy jest jeszcze niezałatwionych -w dalszym ciągu nie ma tych decyzji, jak by miało wyglądać odzyskiwanie dóbr przez chłopów pochodzenia polskiego, obywateli litewskich; pisownia nazwisk. To są rzeczy mocno drażniące; widać, że nikt nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za rozwiązanie tych problemów.

  Te ciągłe wyjazdy do Wilna, co tydzień lub dwa, czasem samolotem, a czasem samochodem, były urzekające; ja zresztą nigdy tu wcześniej nie byłem. Kiedy zobaczyłem Wilno po raz pierwszy, było wzruszające, pełne wspaniałych skojarzeń, ale strasznie zapuszczone. Do dzisiaj pamiętam chwilę, kiedy pierwszy raz przekraczałem most na Niemnie i zobaczyłem tę rzekę, z wielkimi drzewami rosnącymi na brzegu, dającymi taki cień, że rzeka wydawała się czarna.

  Dopiero kiedy pojechałem na uroczystości z okazji dziesięciolecia traktatu polsko-litewskiego, bodajże trzy lata temu, zobaczyłem odnowione, przepiękne Wilno. Jakoś nie mogłem wtedy znaleźć miejsca w samolocie do Warszawy i ruszyłem w olśniewającą wędrówkę po Wileńszczyźnie, mając za przewodnika nieodżałowanego Marka Karpa, który znał tu każdy najmniejszy i najbardziej ukryty w lasach dworek.

  Powoli zbliżaliśmy się do końca rozmów. Litwini naciskali na mnie i na całą delegację, żeby potępić akcję generała Żeligowskiego. Ja chciałem tego uniknąć z dwóch powodów. Po pierwsze, nie byłem przekonany, czy warto robić z Żeligowskiego element polityki państwa, bo to jednak była akcja trochę partyzancka. Po wtóre, logika spraw prowadziłaby mnie do tego, że gdybym hipotetycznie zgodził się na Żeligowskiego, to musiałbym znaleźć inny jakiś moment w historii, gdzie z kolei oni by się nie zgadzali. To by się ciągnęło w nieskończoność.

  Kiedy wszystko było już właściwie gotowe do podpisania traktatu, zimą 1994 roku do Polski przyjechała delegacja litew-

17

ska na najwyższym szczeblu; na czele stał chyba marszałek sejmu Ceslovas Jursenas, prywatnie bardzo miły człowiek. Minister Skubiszewski siedział u siebie w gabinecie z kierownictwem resortu. Ja byłem z Litwinami, towarzyszyła mi spora grupa osób z naszej strony. Dochodzi do momentu kluczowego, kiedy Jursenas nagle powiada, trochę zażenowany, że w preambule powinna się znaleźć wzmianka o Wilnie.

Próbowałeś dowiedzieć się, o co właściwie chodziło?

  Tak - dość szczera odpowiedź Jursenasa wprawiła mnie w osłupienie. Oni naprawdę bali się, że w Polsce zapanują nastroje wojownicze i że niepowstrzymywani już dłużej przez Rosjan wkroczymy na Litwę i wyciągniemy ręce po Wilno. Tak sądziła duża część litewskiej opinii publicznej, przez dziesięciolecia żyjącej w oderwaniu od historii, karmionej sowiecką papką, ale bardzo podatnej na hasła nacjonalistyczne. To był, rzecz jasna, absurd: istniały wprawdzie małe grupki działające w duchu ziomkostw, ale Polacy sami zbyt dużo przeszli - ze zmianą granic, z całym doświadczeniem pojałtańskim, powojennym, żeby takie rzeczy ktokolwiek rozpatrywał na serio.

Polityka sowiecka była nastawiona na rozbudzanie takich emocji.

  Niewykluczone. Nie mam na ten temat żadnej wiedzy, ale przecież wiemy, jak manipulowano niektórymi działaczami środowisk polskich, którzy byli po prostu głęboko skorumpowanymi aparatczykami sowieckimi; pracowali w pocie czoła, aby siać niezgodę między mniejszością polską a Litwinami.

  Trudno mi jednak było przypuszczać, żeby tego typu argumentów używał Jursenas, człowiek światły i mało skłonny do instrumentalnego traktowania takich problemów. On wyrażał prawdziwe obawy dużej części swoich rodaków. Nie wiedziałem, co zrobić: moi szefowie byli w gabinecie ministra Skubiszewskiego. To jeden z takich momentów, kiedy trzeba wziąć na sie-

18

bie ciężar odpowiedzialności - przecież nie mogłem zostawić gościa samego i lecieć z pytaniem „co robić?" do zwierzchności.

   Pomyślałem wtedy, żepowinienem zdobyć się na otwartość. Zacząłem mu tłumaczyć, że słuchałem jego argumentacji ze zdumieniem, bo jestem przekonany, że w Polsce nie ma takich nastrojów, ale rozumiem jego stanowisko. Mam świadomość, że tę sprawę trzeba jakoś załatwić, bo inaczej z trudem wynegocjowany traktat zamieni się w kupę makulatury. Ale nie mogłem przecież zaproponować wpisania do preambuły gwarancji, że Polska nigdy nie napadnie na Litwę i nie odbierze Wilna. Powiedziałem Jursenasowi, że -jeśli w preambule znajdzie się cokolwiek na temat Wilna - to takie sformułowanie musi mieć swoją wewnętrzną symetrię. Krótko mówiąc, w pewnym momencie pojawiła mi się w głowie formuła, która w ostatecznym kształcie brzmiała następująco:

   „...uroczyście potwierdzając wzajemnie integralność, dziś i w przyszłości, swoich aktualnych terytoriów ze stolicami w Warszawie i w Wilnie, niezależnie od procesu kształtowania się ich granic w przyszłości..."2.

  W rozumieniu prawa międzynarodowego było to sformułowanie aberracyjne, wyłącznie ideowo-propagandowe, ale nasz gość zareagował z entuzjazmem. Wyszedł na chwilę, aby skontaktować się z Wilnem, ja zresztą także zastrzegłem, że muszę mieć akceptację mojego kierownictwa.

  Kiedy Jursenas wrócił pogodny i zakomunikował mi, że jego strona akceptuje to sformułowanie, z duszą na ramieniu poszedłem do ministra Skubiszewskiego. Szef, jeden z wybitniejszych specjalistów z dziedziny prawa międzynarodowego w Polsce, przeczytał, spojrzał na mnie jak na wariata i spytał z niedowierzaniem: - Czy pan wie, co oznacza takie sformułowanie? - Wiem - odpowiedziałem - nie zamierzam pana przekonywać, że to sensowne, ale przecież tu nie chodzi o aspekt prawny. Oni mówią, że bez tego w ogóle nie dojdzie do podpisania traktatu!

              19

  Zapadła cisza, minister Skubiszewski po jakimś czasie wziął słuchawkę (a była już głęboka noc) i zadzwonił do pani premier Suchockiej. Czekałem w napięciu na koniec tej rozmowy. Był zaskakujący. - Czy jest pan bardzo zmęczony? - spytał szef. - Boja tak. Chyba przydałaby się nam lampka koniaku...

  Jeszcze nigdy koniak nie smakował mi tak bardzo. Czułem, że kupił pomysł. To znaczy, że idzie w szaleństwo, niezgodne z jego świadomością zawodową. Powiedział: -Jeszcze jutro muszę odbyć kilka rozmów (chyba chodziło o Wałęsę), może im pan wstępnie powiedzieć, że jutro będą decyzje. Wróciłem do gości.

  Czas na puentę. Minęło kilkanaście miesięcy, byłem już wiceministrem. Jechałem do Wilna, prezydent Wałęsa dał mi list do prezydenta Algirdasa Brazauskasa, wiozłem jeszcze korespondencję do premiera Adolfasa Śleżevićiusa. Okazało się, że obydwaj są właśnie w Pałandze. Pojechałem więc do nich. Podróż była przepiękna, po świetnych szosach (to były przecież wojenne szlaki sowieckie). Niestety, z racji mojej funkcji Litwini dołożyli mi asystę dwóch policyjnych motocyklistów, którzy bardzo brutalnie torowali drogę naszemu samochodowi. Podobne zachowanie policji widziałem tylko we Francji, w wydaniu CRS3. Musiałem interweniować, żeby przestali kopać w drzwi tych samochodów, które nie dość szybko ustępowały nam miejsca.

  Po oficjalnym wręczeniu listów siedliśmy sobie, już mniej oficjalnie, nawet nie przy wódeczce, tylko przy pysznej litewskiej nalewce „999". Brazauskas wrócił w rozmowie do traktatu; wiedział, że to ja wymyśliłem formułę o Wilnie i Warszawie. - Panie prezydencie - powiedziałem; czy ma pan świadomość, że to jest wstawka o charakterze ideologicznym, która miała uspokoić waszą opinię publiczną, ale w sensie prawnym jest to gniot? Gdyby pójść tropem tego sformułowania, to mogłoby się okazać, że teoretycznie przeniesienie przez was stolicy w Wilna do Trok wymagałoby zgody polskiego sejmu. Mamy tu zresztą sy-

20

metrię, bo podobny pomysł zrodzony w Polsce (np. powrót ze stolicą do Krakowa) wymagałby również waszej zgody. Nasza sytuacja jest łatwiejsza, bo akurat w sprawie Warszawy nie mamy z wami żadnych kłopotów... Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział: - No, no, to się jeszcze okaże.

  Ta historyjka ładnie pokazuje to, co ważne w dyplomacji: splot spraw oficjalnych, załatwianych zazwyczaj wedle sztywnego kanonu obowiązującego na całym świecie, i najzupełniej prywatnych sympatii. W tej pracy spotyka się ludzi takich sobie, ale równie często trafia się na fascynujących rozmówców, z którymi można przegadać całe godziny nie tylko o sprawach czysto służbowych.

Wracając do Litwinów: w naszych kontaktach z sąsiadami nie byliśmy chyba najgorsi?

   W tej sprawie możemy być dumni z naszych dokonań. Kiedy w 1993 roku Eduard Balladur wystąpił z koncepcją uregulowania problemu granic i mniejszości narodowych w Europie Środkowej i Wschodniej, okazało się, że byliśmy najbardziej zaawansowani w rozmowach ze wszystkimi sąsiadami, co w dobie odradzających się nacjonalizmów wcale nie było takie proste. Kiedy w 1995 roku pojechaliśmy z Władysławem Bartoszewskim do Paryża (do naszej wyprawy jeszcze powrócę) na konferencję pokojową związaną z tym planem, okazało się, że tylko my mamy już rozwiązane wszystkie sprawy z tej dziedziny. Inni byli jeszcze w lesie: negocjowali Słowacy z Węgrami, Węgrzy z Rumunami...

To chyba na ten temat posprzeczałeś się kiedyś z Jerzym Giedroyciem?

  Może trudno to nazwać sprzeczką, ale była dość burzliwa wymiana zdań, już w trakcie mojej kadencji ambasadorskiej w Paryżu. Redaktor, jak wiadomo, źle oceniał realia odrodzonej Rzeczypospolitej i jakość polskiej klasy politycznej. W trakcie jednej

              21

z rozmów w tonie mocno sarkastycznym mówił o stosunkach polsko-ukraińskich i polsko-litewskich. Zebrałem się wtedy na odwagę i powiedziałem: - Panie Redaktorze, nie do końca rozumiem pański tok rozumowania. Owszem, mamy napięcia polsko-ukraińskie w Przemyślu czy polsko-litewskie w Puńsku, mieliśmy chwilowe napięcia polsko-niemieckie w 1995 roku, ale niech pan to oceni we właściwych proporcjach. Te wszystkie sprawy zostały opanowane - i to nie poprzez zarządzenia władz, tylko w drodze spontanicznej reakcji społecznej. Ludzie po prostu nie byli zainteresowani podgrzewaniem tych konfliktów, objawili więc dużą dojrzałość. To bardzo cenne - taka dojrzałość w części świata tak poranionej przez historię i na dodatek w naszym kraju, który tych ran zaliczył bodajże najwięcej.

  Redaktor trochę się żachnął, ale stanowczego sprzeciwu nie usłyszałem.

W gruncie rzeczy można powiedzieć, że nie sprawdziły się obawy Europy Zachodniej, związane z naszą częścią kontynentu.

  Ależ oczywiście: nie chcę tego idealizować - prawie we wszystkich krajach naszego regionu mieliśmy wybuchy populizmu i nacjonalizmu, ale generalnie można powiedzieć, że osiągnęliśmy nadzwyczajny sukces. Przez okres transformacji udało się przejść właściwie bez poważnych konfliktów sąsiedzkich. A przecież to wszystko mogło pójść w stronę sytuacji bałkańskiej. Stara Europa mogła odetchnąć spokojnie.

  W tym kontekście teraz dopiero widać, jak świetnym wyborem była nominacja profesora Skubiszewskiego. Ten nieznany szerzej - poza grupą ekspertów, którzy zdawali sobie sprawę z jego rangi - prawnik, specjalista w dziedzinie prawa międzynarodowego, miał jasno określoną hierarchię wartości. Dla niego najważniejsze było uregulowanie stosunków z sąsiadami Rzeczypospolitej. Dzięki swojemu uporowi i konsekwencji doprowadził do fantastycznych efektów. Pokazaliśmy Europie, na co nas stać.

22

A skąd w zakresie twoich obowiązków wziął się traktat z Litwą? Przecież miałeś zajmować się Europą Zachodnią?

  To był dodatek; premia za magisterium, doktorat i habilitację z historii.

Pomówmy jeszcze o dwóch ważnych dla ówczesnej Polski problemach. Jeden - to starania o odwrócenie sojuszy: rozmowy o wyjściu wojsk sowieckich z Polski; drugi - koncepcja NATO 2, Partnerstwa dla Pokoju, pierwsze pomysły na wstąpienie Polski do Unii Europejskiej.

  Wiesz, dzisiaj zapominamyjuż o atmosferze tamtych miesięcy. To był bezustanny wir - nie w codziennej robocie urzędniczej, ale wir intelektualny i polityczny.

  O polskiej polityce zagranicznej, zwłaszcza ojej wschodnim kierunku, powstało niewiele tekstów, utrzymanych zresztą zazwyczaj w duchu dychotomicznym, podziału na realistów i radykałów. Sytuacja była bardziej skomplikowana. Wszyscy ci, którzy zaczęli tym się zajmować i realizowali politykę zagraniczną, mieli świadomość, że uczestniczą w tańcu na linie albo, może lepiej, na polu minowym. Armia Sowiecka jeszcze była w Polsce. Relacja sił wewnątrz kraju - bardzo zagmatwana, choć już z nowym parlamentem. Mieliśmy do czynienia z istniejącym jeszcze układem związanym ze starymi służbami i odchodzącym aparatem władzy, a z drugiej strony- zaczynały się już, może jeszcze nie tak namiętne jak później, dyskusje o Okrągłym Stole i Magdalence. W każdym z nas, zajmujących się polityką zagraniczną, w tym zwłaszcza skierowaną na wschód, były więc elementy schizofrenii: emocjonalnie chcieliśmy być radykalni, a zdrowy rozsądek podpowiadał, że trzeba jeszcze używać hamulców.

Tam u nich też nie było łatwo, transformacja ich świadomości była chyba boleśniejsza...

23

  Jasne, tam też gruchnęło porządnie, oni także budowali na nowo swój system wartości i również mieli schizofrenię. Z jednej strony chcieli być krajem, który wkracza na drogę demokracji, a z drugiej strony czuli się dziedzicami Związku Sowieckiego, idei imperialnej. Wreszcie, z trzeciej strony, wszystko u nich się waliło i kraj się rozpadał.

A na czym polegały podstawowe kłopoty z naszej strony?

  Na trudnościach w znalezieniu nowego języka do prowadzenia dialogu i z Rosją, i z Europą na temat Rosji. Jednocześnie napięcia i oczekiwania związane z NATO były gigantyczne. Wiedzieliśmy, że do NATO łatwiej wejść, że to będzie szybciej. Unia wydawała się czymś niebywale odległym.

  Było nerwowo, politycy mieli różne, nie zawsze trafne, pomysły. Na przykład NATO bis: tu nie chodziło wcale o wyszukiwanie rozwiązań, które miałyby oddalić perspektywę wejścia do NATO, tylko o próbę postawienia stopy na suchym gruncie. Nie mieliśmy złudzeń, że Zachód nie przejawia takiego entuzjazmu wobec Polski, jak w okresie pierwszego karnawału czy choćby w 1989 roku. Było już więcej chętnych do łask starej Europy: choćby Wyszehrad 4 wraz z pomysłem Vladimira Mećiara, żeby zrobić stały sekretariat do spraw gospodarczych w Bratysławie, czyli, de facto, wejść w koncepcję RWPG bis. Zwolenników takiego rozwiązania mieliśmy też w kraju. Myśmy widzieli w MSZ, kto tutaj kombinuje w tej sprawie, oczywiście poza naszym resortem.

A myślisz, że to był sowiecki pomysł?

24

  Wcale bym się nie zdziwił. Bo rzeczywiście dawał poczucie doraźnego, domniemanego bezpieczeństwa, ale w istocie oddalał wszystkie podstawowe cele - dochodzenia do Unii Europejskiej i do NATO. Co nie znaczy wcale, że ci, którzy byli orędownikami pomysłu w Polsce, musieli być prowadzeni przez Rosjan. To był okres namiętnego poszukiwania jakiejkolwiek formuły umożliwiającej pokazanie społeczeństwu, w jakim kierunku zmierzamy.

Czy to z powodu zagrożenia koncepcją RWPG bis byłeś orędownikiem zmiany zakresu działania twojego departamentu?

   Tak, myśmy zaczęli to realizować bodajże w 1994 roku. Chodziło o poszerzenie departamentu Europy Zachodniej poprzez włączenie w nasz obszar zainteresowań trzech krajów bałtyckich: Litwy, Łotwy, Estonii. Nie tylko dlatego, żeby naszym nadbałtyckim partnerom pokazać, jak my ich widzimy, ale żeby sobie uświadomić, jak widzimy siebie w zmieniającym się regionie. Było w naszym żywotnym interesie, żeby je wspierać jak najmocniej. To nie są błahe rzeczy. Struktura MSZ-u jest trochę taka, jak, nie przymierzając, struktura Watykanu. Nie ma niewinnych formuł, każda jest ewidentnym objawieniem woli politycznej.

Było oczywiste, że Rosjanie odbiorą to jako akt wrogi wobec ich kraju.

   Między nami toczyły się na ten temat ostre spory. Mieliśmy grupę radykałów, którzy traktowali wszystko, co się działo na wschodzie, jako prostą kontynuację polityki sowieckiej. Inni dostrzegali dokonującą się tam transformację.

   Po latach widzę, że niektórzy spośród ówczesnych „jastrzębi" przeszli ewolucję w kierunku stanowiska bardziej umiarkowanego. Z drugiej strony muszę jednak powiedzieć, że istnienie grupy radykałów w sprawach polsko-rosyjskich nie było złe, bo

              25

uwrażliwiało, pozwalało w porę dostrzegać różne niebezpieczeństwa, choć czasem prowadziło do niepotrzebnych zaognień w dwustronnych kontaktach między Polską a Rosją. Krótko mówiąc, moim zdaniem MSZ jest takim miejscem, gdzie w pewnym sensie masz prawie obowiązek współżycia ze schizofrenią: musisz jednocześnie wytyczać sobie pewne kierunki myślenia i działania na dzisiaj, ale powinieneś także umieć przeskoczyć nagle o ileś lat do przodu i z tej perspektywy spojrzeć na dzień dzisiejszy. To jest psi obowiązek każdego dyplomaty czy każdego ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin