DARY LOSU.rtf

(2739 KB) Pobierz
JUDITH MCNAUGHT

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

JUDITH McNAUGHT

CUD

DARY LOSU

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Świętemu Judzie,

patronowi spraw beznadziejnych

nad tą bardzo się napracował

Dziękuję

1

Muzyka i gwar rozmów pozostawały w tyle i cichły, gdy Julianna Skeffington zbiegała schodami z tarasu ogromnego pałacu, do którego niemal sześćset osób z towarzystwa przybyło na bal kostiumowy Tuż przed nią rozpościerały się ogrody oświetlone tysiącami pochodni, pełne gości i uwijających się wokółużących ubranych w odświętne liberie. Za ogrodami majaczył labirynt z wysokich krzewów, idealne miejsce, by skryć się przed ludzkimi oczami. I tam też skierowała swe kroki Julianna.

Zgarnęła szerokie spódnice kostiumu Marii Antoniny i przeciskała sięd tłumu, spiesznie przemykając obok rycerzy w zbrojach, trefnisiów, rozbójników, rozmaitych postaci ze sztuk Szekspira, niezliczonych królowych i księżniczek, a także wszelkiej maści zwierząt zarówno dzikich, jak i domowych.

Po chwili zauważa szeroką ścież i wbiegła w nią szybko, zaraz jednak musiała odskoczyć na bok, aby się nie zderzyć z rozłystym „drzewem”, obwieszonym czerwonymi jabłkami. Drzewo skłoniło się szarmancko Juliannie, jedną ze swoich „gałęzi” obejmując w pasie damę przebraną za dojarkę i trzymają nawet wiadro w dłoni.

Potem nie musiała już zwalniać kroku aż do chwili, gdy znalazła się w centrum ogrodów, gdzie obok dwóch rzymskich fontann ustawiono podium dla przygrywającej do tańca orkiestry. Mamrocząc słowa przeprosin, przepchnęła się obok mężczyzny przebranego za czarnego kota, który włnie szeptał coś do różowego ucha drobnej, szarej myszce. „Kocur”ugim, pełnym zachwytu spojrzeniem powió po dekolcie Julianny, a potem śmiało spojrzał jej w oczy i mrugnął, by po chwili znów poświęcić całą uwagę uroczej myszce o absurdalnie długich wąsach.

Oszołomiona wyuzdanym zachowaniem przybyłych, jakiego była świadkiem tego wieczoru - szczególnie tu, w ogrodach - Julianna nerwowo odwróciła się przez ramię i wówczas ujrzała matkę wychodzą z sali balowej. Matka stanęła na stopniach tarasu, trzymając pod ramię nieznanego Juliannie mężczyznę i z wolna wodziła spojrzeniem po ogrodach. Szukała oczami córki. Wiedziona instynktem psa myśliwskiego nieomylnie spojrzała w jej stronę.

To wystarczyło, by Julianna niemal zerwała się do biegu. Przed wejściem do labiryntu czekała ją jeszcze tylko jedna przeszkoda: duża grupa wyjątkowo rozochoconych mężczyzn, stojących pod drzewami i zaśmiewających się na całe gardło na widok fałszywego trefnisia, który bezskutecznie starał się żonglować jabłkami. Julianna nie chciała przechodzić tuż przed nimi, bo wówczas znalazłaby się w polu widzenia matki, próbowała więc się przemknąć za ich plecami.

- Przepraszam, panowie - powiedziała, wciskając się między drzewa a męskie plecy. - Ale muszę przejść.

Zamiast szybko usunąć się z drogi - jak nakazywała zwykła uprzejmość - dwaj mężczyźni zerknęli przez ramię, po czym odwrócili się do niej przodem, n i e ustępując j e d n a k miejsca, by mogła ich wyminąć.

- No, no, co my tu mamy? - rzucił jeden z nich bardzo chłopięcym i bełkotliwym głosem, opierając się o pień drzewa tuż na wysokości ramienia dziewczyny. Chwycił pełny kielich, przyniesiony mu włnie przez lokaja i wsunął w dł Julianny. - Coś na pokrzepienie, madame?

W tym momencie Juliannę o wiele bardziej przeraża perspektywa spotkania z matką niż drobna utarczka z pijanym młodym lordem, ledwo trzymającym się na nogach, którego kompani na pewno powstrzymaliby od zuchwalszego zachowania niż to, jakie prezentował w tej chwili. Żeby więc nie wywoływać zamieszania, chwyciła kieliszek, zanurkowała pod ramieniem natręta i szybko minęła pozostałych, kierując się spiesznie ku miejscu, do którego zmierzała.

- Daj sobie spokój, Dickie - zdoła jeszcze usłyszeć. - Połowa tancerek z opery i cały półświatek zebrał się tu dzisiejszego wieczoru. Możesz więc mieć niemal każ kobietę, która wpadnie ci w oko. Ta najwyraźniej nie ma ochoty się zabawić.

Julianna przypomniała sobie, że elita towarzystwa nie pochwalała maskarad - szczególnie jako rozrywki dla młodych, szlachetnie urodzonych panien. Po tym, co dzisiaj zobaczyła, nie dziwiła się już, dlaczego. Bezpiecznie ukryci pod kostiumami i maseczkami, członkowie najlepszych rodzin zachowywali się jak... jak najzwyklejsze pospólstwo!

2

Julianna wpadła do labiryntu, skręciła w ścież po prawej stronie, pobiegła do pierwszego zakrętu, który też prowadził w prawo, po czym oparła się plecami o szorstkie gałęzie krzewów. Wolną starała się przygładzić warstwy koronek, którymi obszyto spódnice i dekolt - na próżno jednak. Wciąż sterczały sztywno i swą bielą ostro odbijały od mroku nocy.

Serce jej waliło - nie ze zmęczenia, lecz z emocji. Starała się wytrwać w idealnym bezruchu i pilnie nasłuchiwała. Od ścieżek ogrodu odgradzał jedynie pojedynczy szpaler wysokich krzewów, ale była ukryta za zakrętem, więc nikt, kto stanąłby u wejścia do labiryntu, nie mó jej zobaczyć. Niewidzącymi oczami wpatrywała się w kieliszek, czując jak ogarniają gniew z powodu własnej bezsilności, nie mogła bowiem nic zrobić, by zapobiec kompromitującemu zachowaniu matki, która przemieniała życie Julianny w piekło.

Próbując uciec od ponurych myśli, uniosła kieliszek i powąchała jego zawartość. Silny aromat trunku przyprawił o dreszcz. Przypomniał jej się zapach tego, co pijał papa. Nie madery, któ się raczył od śniadania do kolacji, ale złocistego napoju, który pochłaniał wieczorem -jak twierdził, w celach czysto leczniczych, by uspokoić nerwy.

A przecież teraz nerwy Julianny także były w opłakanym stanie. Ledwo o tym pomyślała, usłyszałaos matki dobiegający zza liściastej ściany i serce zabiło jej jeszcze mocniej.

-Julianno, kochanie, jesteś tam...? Przyszedł tu ze mną lord Makepeace, który wprost marzy, by cię poznać...

Juliannie natychmiast stanął przed oczami upokarzający widok nieszczęsnego lorda Makepeace'a - kimkolwiek był - ciągniętego na siłę ogrodowymi ścieżkami przez jej upartą matkę. W żadnym razie nie miała ochoty na kolejne zawstydzające spotkanie z jakimś niechętnym potencjalnym adoratorem, który miał nieszczęście wpaść w szpony lady Skeffington. Wcisnęła się więc jeszcze głębiej w krzewy, aż gałęzie rozburzyły jej jasne loki, godzinami misternie upinane przez pokojówkę.

Księżyc jak na zawołanie skrył się za chmurami i labirynt pogrąż się w gęstym mroku.

Tymczasem zaledwie kilka krokó...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin