Palmer Michael - Przeblyski pamieci.doc

(1587 KB) Pobierz
Michael Palmer

Michael Palmer

 

Przebłyski pamięci

(Flashback)

 

Przełożył Zygmunt Halka


Opowieść ta jest fikcyjna. Nazwiska, postacie, tło akcji

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie

podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń, miejsc i osób,

żyjących lub zmarłych, jest jedynie przypadkowe.

 

 

Dla NMS

 

W ciągu trzech lat pisania Przebłysków pamięci wiele osób

nie szczędziło mi zachęty, służąc pomocą i opiniami, wśród

nich mój agent – Jane Rotrosen Berkey, wydawca – Linda

Grey, redaktor – Beverly Lewis, moja rodzina i przyjaciele

Billa W. Wszystkim im gorąco dziękuję

MSP

Fahnouth, Massachusetts

1988

 

Jeżeli dochowam tej przysięgi i nie złamię jej, obym

osiągnął pomyślność w życiu i pełnieniu tej sztuki,

ciesząc się uznaniem ludzi po wszystkie czasy, jeżeli

ją przekroczę i złamię, niech mnie los przeciwny

dotknie.

Zakończenie Przysięgi Hipokratesa

377? p.n.e.

 

 

 

Święty Piotrze nic wzywaj mnie,

bo nic mogę przyjść.

Zaprzedałem moją duszę firmie.

 

Merle Travis

 


Prolog

 

10 stycznia

 

Dwa... trzy... cztery...

Leżąc na plecach, Toby Nelms liczył przesuwające się nad jego głową światła. Miał osiem lat, lecz był mały jak na swój wiek; miał gęste, rudobrązowe włosy i piegi, pokrywające górną część policzków i nasadę nosa. Przez pewien czas po tym, jak jego ojciec został przeniesiony z północnej części stanu Nowy Jork do TJ Carter Paper Company w Sterling, w stanie New Hampshire, był dla swoich kolegów klasowych w Bouquette Elementary School popychadłem. Przezywali go „indyczym jajem” albo „komisem”. Sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero wówczas, gdy postawił się Jimmy’emu Barnesowi, szkolnemu tyranowi, za co zresztą dostał od niego przy okazji ciężkie lanie.

Pięć... sześć... siedem...

Toby podrapał się po guzie, który zrobił mu się obok siusiaka – u nasady nogi i był źródłem uporczywego bólu. Lekarze powiedzieli, że zastrzyk sprawi mu ulgę, lecz ból nie ustępował.

Nie pomagała również muzyka, która, jak obiecywały pielęgniarki, powinna go zrelaksować. Melodia była przyjemna, ale brakowało słów. Drżącymi rękami sięgnął do głowy i ściągnął z uszu słuchawki.

Osiem... dziewięć... Światła zmieniały barwę: białe, potem żółte, różowe, w końcu czerwone. Dziesięć... jedenaście...

W następstwie bójki z Jimmym przestał być popychadłem; po lekcjach koledzy zaczęli go zapraszać do wspólnych powrotów do domu. Wybrano go nawet na przedstawiciela klasy w radzie uczniowskiej. Przyjemnie było znów chodzić z ochotą do szkoły, po miesiącach udawania różnych dolegliwości, byle tylko zostać w domu. Teraz, z powodu guza, straci cały tydzień. To nie fair.

Dwanaście... trzynaście... Przesuwające się nad jego głową czerwone światła stawały się coraz jaśniejsze. Toby z całych sił zacisnął powieki, lecz czerwień robiła się coraz gorętsza i intensywniejsza. Spróbował przysłonić oczy ramieniem, lecz to nic nie pomogło. Palące, krwiste światło przewiercało rękę i coraz bardziej kłuło go w oczy. Zaczął cicho płakać.

– Nie płacz, Toby. Doktor zoperuje ci ten mały guzek i przestanie boleć. Nic chcesz słuchać muzyki? Większość naszych pacjentów twierdzi, że przynosi im ulgę.

Toby potrząsnął głową, następnie powoli opuścił rękę. Światła nad głową zniknęły, w ich miejscu pojawiła się twarz pielęgniarki, która uśmiechała się do niego. Była siwa, pomarszczona i stara – tak stara jak ciotka Amelia. Miała pożółkłe końce zębów, a na policzkach plamy jasnoczerwonego makijażu. Kiedy na nią patrzył, skóra na jej twarzy napięła się, policzki zapadły, zmarszczki zniknęły, a miejsca pod makijażem i powyżej, gdzie znajdowały się oczy, zrobiły się puste i czarne.

– Spokojnie, Toby, no...

Toby ponownie przysłonił oczy ręką i znów to nie pomogło. Skóra na twarzy pielęgniarki napinała się coraz bardziej, następnie zaczęła odpadać płatami, odsłaniając białe kości. Czerwień makijażu spływała jak krew po kościach policzków, a miejsca, gdzie kiedyś były oczy, promieniowały światłem.

– No, no, Toby, uspokój się...

– Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać.

Toby chciał wykrzyczeć te słowa, lecz z gardła wydobył mu się jedynie niski pomruk, jak zgrzyt, gdy po płycie przesuwa się palcem igłę adapteru.

– Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać. Okrywające go prześcieradło zostało ściągnięte i Toby zadrżał z zimna.

– Zimno mi – krzyczał bezgłośnie. – Przykryjcie mnie. Pozwólcie mi wstać, proszę. Mamo! Chcę do mamy!

Odezwał się męski głos – niski i spokojny. Toby poczuł ręce wokół swoich kostek i pod pachami, unoszące go coraz wyżej z wózka na kółkach, na którym leżał. W pokoju rozbrzmiewała ta sama muzyka. Teraz ją słyszał bez słuchawek.

– Ostrożnie, przyjacielu. Rozluźnij się!

Toby otworzył oczy. Zobaczył nad sobą zamgloną twarz. Zamrugał raz i drugi, lecz twarz poniżej niebieskiego czepka pozostała zamglona. Właściwie to nic była twarz, tylko skóra, w której powinny się znajdować oczy, nos i usta.

Krzyknął ponownie i znów odpowiedziała mu cisza. Unosił się bezsilnie w przestrzeni. Chcę do mamy!

– Kładziemy cię, przyjacielu powiedział mężczyzna bez twarzy.

Toby poczuł pod plecami zimną płytę. W poprzek jego piersi zacisnął się szeroki pas. Tylko guz, zaskowyczał bezgłośnie. Nie skaleczcie mojego siusiaka. Obiecaliście, że go nie skaleczycie.

– W porządku, Toby, teraz cię uśpimy. Odpręż się, słuchaj muzyki i zacznij liczyć od stu wstecz w następujący sposób: sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... dziewięćdziesiąt osiem...

– Sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... – Toby wypowiadał po kolei słowa, lecz zdawał sobie sprawę, że nikt ich nie słyszy. – Dziewięćdziesiąt osiem... dziewięćdziesiąt siedem... – Poczuł dotyk lodowato zimnej wody pomiędzy brzuchem a szczytem uda, w miejscu gdzie był guz, a potem na siusiaku. – Dziewięćdziesiąt sześć... dziewięćdziesiąt pięć. – Przestańcie. To mnie boli. Proszę!

– W porządku, śpi. Jesteś gotów, Jack? Zespół? – Męski głos, ten sam, który Toby już kiedyś słyszał. Ale gdzie? Gdzie? – Marie, podkręć odrobinę muzykę. Dobrze, wystarczy. W porządku, zaczynajmy. Poproszę skalpel...

Głos lekarza. Tak, to był on. Lekarz, który go badał na oddziale pogotowia. Miał łagodne oczy. Doktor, który obiecał, że nie...

Skalpel? Jaki skalpel? Po co?

W tym momencie zobaczył refleks światła w małym, srebrzystym ostrzu, które zbliżało się do guza nad jego pachwiną. Próbował się poruszyć, odepchnąć je, lecz pas zaciśnięty mocno w poprzek piersi unieruchamiał mu ręce wzdłuż boków.

Z początku nie czuł strachu, jedynie zaskoczenie i ciekawość. Obserwował cienkie ostrze, które obniżało się, a w końcu dotknęło skóry obok siusiaka. W tym momencie wstrząsnął nim ból, jakiego nigdy dotąd nic zaznał.

– Czuję go! Czuję go! – wrzasnął. – Przestańcie! Boli mnie!

Skalpel wniknął głębiej, następnie zaczął ciąć. Przeciął guz, po czym zawrócił ku nasadzie siusiaka. Z przeciętej skóry płynęła obficie krew.

Toby nie przestawał krzyczeć.

– Gotowe. Odsysaj! – usłyszał spokojny głos doktora.

– Boli mnie! Czuję wszystko! Proszę przestańcie! – błagał Toby.

Wierzgał nogami, próbując z całej siły uwolnić się od krępującego pasa.

– Mamo, tato, pomóżcie mi!

Błyszczące ostrze, teraz usmarowane krwią, wynurzyło się z przeciętego guza. Toby zobaczył, jak w miejsce noża zagłębiają się w ranie nożyce, które otwierają się, zamykają, otwierają, zamykają... zbliżając się coraz bardziej do nasady siusiaka. Każdy ich ruch sprawiał potworny ból, prawie przekraczający granicę ludzkiej wytrzymałości. Prawie...

– Nie rozumiecie? krzyczał Toby, próbując argumentować jak dorosły. – Jestem przytomny. To boli. To mnie boli!

Nożyce powędrowały dalej, obejmując nasadę jego siusiaka.

– Nie! Nie dotykajcie go! Nic dotykajcie go!

– Gazik! Prędko, gazik. Dobrze, tak jest lepiej. Teraz jest dobrze.

Nożyce posunęły się dalej. W miejscu gdzie był siusiak i jądra, Toby czuł teraz pustkę.

Nie róbcie mi tego... nie róbcie... Nie wypowiedział tych słów głośno – zabrzmiały jedynie w jego mózgu.

Zebrawszy wszystkie siły, ponownie spróbował uwolnić się od krępującego go pasa. Zobaczył nad sobą doktora, tego o łagodnych oczach, który obiecał mu, że nic poczuje bólu. Trzymał coś w ręku... coś krwawego... pokazując to wszystkim obecnym. Toby głowił się, co to jest jaka rzecz jest warta takiego zainteresowania. Naraz wszystko stało się dla niego jasne. Przerażony spojrzał na miejsce, w którym był guz. Guza nic było, ale nie było również siusiaka... ani jąder. Zamiast nich dostrzegł jedynie krwawą, ziejącą dziurę.

W tym momencie zapięcie pasa, krępującego jego pierś, puściło. Wywijając na oślep rękami i nogami, uciekł ze stołu, kopiąc po drodze lekarzy, pielęgniarki i wszystko, co mu stanęło na drodze. Roztrzaskał źródło oślepiającego światła nad głową, tace z błyszczącymi stalowymi instrumentami pospadały na podłogę.

– Złapcie go, złapcie! – usłyszał krzyk doktora.

Tłukąc pięściami i nogami, Toby wywrócił półkę z butelkami. Krew z jednej z rozbitych butelek obryzgała mu nogi. Zaczął uciekać w stronę drzwi... jak najdalej od twardego stołu... jak najdalej od pasów.

– Zatrzymać go!... Zatrzymać!

Czyjeś silne ręce złapały go za ramiona, ale paroma kopniakami zdołał się uwolnić. Po chwili ręce znów go objęły. Męskie, silne ramiona zacisnęły się wokół jego piersi i pod brodą.

– Uspokój się, Toby – powiedział doktor. – Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny. To ja, twój tata.

Toby przekręcił się, próbując z całej siły się wyśliznąć.

– Toby, przestań, proszę. Posłuchaj mnie. Przyśnił ci się koszmar. To był tylko sen, nic więcej. Po prostu zły sen.

Głos był inny niż doktora. Toby dalej walczył, choć mniej zawzięcie.

– W porządku, synu, uspokój się. Jestem twoim tatą. Nikt nie zrobi ci krzywdy.

Toby przestał się wyrywać. Ramiona opasujące mu pierś i przyciskające podbródek rozluźniły uścisk.  Ktoś bardzo powoli odwrócił go ku sobie.

Otworzywszy oczy, zobaczył zatroskaną twarz ojca.

– Toby, widzisz mnie? Jestem twoim ojcem. Poznajesz mnie?

– Ja też tu jestem. Twoja mama.

Toby Nelms spojrzał wpierw na ojca, potem na zmartwioną twarz matki. Następnie z przerażeniem, które wciąż odczuwał, pomacał ręką z przodu pidżamy. Siusiak był na swoim miejscu. Jądra także.

Czy to był sen?

Zawstydzony, zbyt słaby, żeby płakać, położył się na podłodze. W pokoju panował straszny bałagan. Wszędzie leżały porozrzucane zabawki i książki. Drzwi do biblioteczki były otwarte, a rzeczy z górnej półki wyrzucone. Radio i małe akwarium, mieszkanie złotej rybki, Benny, leżały roztrzaskane na podłodze. Wśród okruchów szkła spoczywała martwa Benny.

Bob Nelms wyciągnął ręką ku synowi, lecz chłopiec nie zareagował. Nie spuszczając oka z rodziców, sunął do tyłu po podłodze, po czym wstał i wrócił do łóżka. Znów dotknął się z przodu.

– Toby, dobrze się czujesz? – zapytała cicho matka. Chłopiec nie odpowiedział. Przetoczywszy się na drugi bok, tyłem do rodziców, zwinął się w kłębek i wbił pusty wzrok w ścianę.


Rozdział 1

 

Niedziela trzydziestego czerwca była ciepła i senna. Na krętej szosie numer szesnaście, prowadzącej z Portsmouth w New Hampshire prawie do granicy kanadyjskiej, nieliczne samochody przebijały się leniwie przez fale gorącego powietrza. Nad zachodnim horyzontem wisiał fioletowy wał chmur burzowych.

Dla Zacka Iversona jazda na północ, zwłaszcza w takie popołudnia, była odkąd sięgnął pamięcią największą przyjemnością. Jechał tą trasą już ze sto razy, lecz każdy przejazd, najpierw przez pastwiska na południu, potem przez wioski i łagodne wzgórza, w końcu przez Góry Białe, przynosił nowe widoki, nowe odczucia.

Furgonetka Zacka, zdezelowany pomarańczowy volkswagen, była wyładowana pudłami, odzieżą i różnymi dziwnymi okazami mebli. Rozparty na siedzeniu pasażera Cheapdog opierał pysk na parapecie, delektując się rzadką możliwością oglądania świata z odwianymi znad oczu kudłami.

Jego pan, nie przerywając jazdy, sięgnął ręką i podrapał zwierzę za uchem. Od czasu gdy Connie zniknęła z jego życia i sprzedał większość mebli, Cheapdog stał się dla niego opoką, wyspą na morzu niepewności i ciągłych zmian.

Niepewność i zmiany. Zack uśmiechnął się ze zdenerwowaniem. Od ilu już lat daty trzydziesty czerwca i pierwszy lipca stały się ucieleśnieniem tych słów? Wakacyjne prace w szkole średniej, cztery lata na uczelni i cztery dalsze na wydziale medycyny, osiem lat stażu najpierw na chirurgii, a potem na neurochirurgii – tyle zmian, tyle znaczących trzydziestych czerwca. Dzisiejszy będzie ostatni w tym łańcuszku – nóż, odcinający pierwszą połowę jego życia od drugiej. Ten za rok minie prawdopodobnie jako najzwyklejszy, normalny dzień.

Autostrada numer szesnaście zwęziła się i prowadząc w stronę gór, zmieniła profil na bardziej właściwy dla kolejki górskiej. Zack spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści. Frank i Sędzia byli o tej porze w klubie, prawdopodobnie przy czwartym lub piątym dołku. Obiad będzie nie wcześniej niż o szóstej. Nie widział powodu, żeby się spieszyć. Zatrzymał się na przydrożnym parkingu.

Cheapdog poruszył się niecierpliwie na siedzeniu, czując, że przerwa w podróży jest przeznaczona dla niego.

– Masz rację, kudłaty pyszczku – powiedział Zack. – Zaraz będziesz wolny. Ale przedtem...

Z przerwy między siedzeniami wydobył postrzępioną książkę w miękkiej oprawie i oparł ją na desce rozdzielczej. Pies natychmiast przestał piszczeć. Przekręcił głowę, czekając.

– Widzę, że zgadzasz się na cenę, którą musisz zapłacić za wolność, jaką niebawem otrzymasz. A teraz, psy i dziewczęta, czas na – wyjął z kieszeni na piersiach srebrną jednodolarówkę i przeczytał z książki – „klasyczny transfer palcowy, styl włoski”.

Książka Sztuczki z monetami, autorstwa Rufo, była przedrukiem z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. Zack natknął się na nią w antykwariacie w Cambridge.

Zadziwisz przyjaciół... Ubawisz swoją rodzinę... Zachwycisz przedstawicieli płci przeciwnej... Udoskonalisz własną zręczność manualną.

Każda z tych czterech obietnic, wydrukowanych spłowiałą, złotą czcionką na okładce, miała w sobie specyficzny urok, lecz tylko ostatnia zdecydowała, że kupił książkę.

– Nie rozumiesz? – próbował wytłumaczyć koledze neurochirurgowi, borykając się z ćwiczeniami z pierwszego rozdziału. – Ile czasu przebywamy w sali operacyjnej?... Najwyżej parę godzin dziennie. Powinniśmy między operacjami ćwiczyć dłonie, żeby udoskonalić sprawność manualną. Inaczej jesteśmy jak sportowcy, którzy nie trenują między kolejnymi zawodami.

Wprawdzie cel był pożyteczny, jednak osiągnięcie go graniczyło z cudem. Choć w sali operacyjnej potrafił doskonale posługiwać się swoimi rękami, do tej pory nie udało mu się opanować nawet najprostszych sztuczek Rufo, skutkiem czego pozostało mu jedynie popisywać się przed lustrem, zwierzętami lub nieświadomymi jego ambicji dziećmi.

– W porządku, piesku, przygotuj się. Oszczędzę ci opisu tej sztuczki, bo widzę, że masz na oku tamte brzozy. Popatrz, umieszczam monetę tutaj... robię taki ruch przegubem... i voilà! nie ma monety... Dziękuję, dziękuję. Teraz po prostu przesuwam drugą ręką nad pierwszą w ten sposób i...

Srebrna dolarówka wypadła mu z dłoni, odbiła się od dźwigni hamulca ręcznego i zadźwięczała pod siedzeniem. Pies odwrócił łeb w przeciwną stronę.

– Cholera – mruknął Zack. – to wina słońca. Słońce mnie oślepiło. Przepraszam, piesku. Nie pokażę ci więcej sztuczek.

Odnalazł monetę, po czym sięgnąwszy ręką, otworzył drzwi przy siedzeniu pasażera.

Cheapdog wyskoczył z furgonetki i w niecałą minutę zdążył obsikać pół tuzina drzew. Następnie pognał w dół stromego, trawiastego zbocza i zanurzył się po brzuch w górskim potoku.

Zack poszedł za nim. Był wysokim mężczyzną o zielonych oczach i surowej, męskiej urodzie. Connie powiedziała o nim kiedyś: „...wygląd zbira, ale cholernie przystojny”.

Szedł wzdłuż krawędzi pochyłości, mijała mu sztywność uszkodzonego kolana, spowodowana długą jazdą. Zobaczył, jak Cheapdog gwałtownie skacze na sójkę i chybia.

Zdajesz sobie sprawę, chłopcze, że czas treningu się skończył? – powiedział do siebie, nie mogąc w to uwierzyć. Że nie wrócisz już do miasta?

Spojrzał na Góry Białe. Od czasu gdy był nastolatkiem, z zapałem się wspinał w Górach Skalistych, Tetońskich, Dymnych, w Sierra Nevada, w północnych Appalachach. Ale tylko do Białych miał szczególny stosunek. Odnosił wrażenie, że umacniały go w przekonaniu, iż jego życie toczy się właściwą drogą.

Wymaganiom związanym ze szkoleniem w zawodzie chirurga poświęcił większość swoich życiowych pasji, najtrudniejsze jednak było rozstanie się ze wspinaczką. Teraz, mając trzydzieści sześć lat, nie mógł się doczekać, kiedy zacznie nadrabiać stracony czas.

Thin Air... Turnabout i Fair Play... Widowmaker... Carson’s Cliff... Wejście na każdy z nich będzie jak spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem.

Zamknąwszy oczy, wciągnął głęboko górskie powietrze. Od miesięcy wahał się, czy wybrać karierę naukową w medycynie, czy zdecydować się na praktykowanie w małym mieście. Spośród wszystkich życiowych decyzji, które podjął – takich jak wybór uczelni, szkoły medycznej, specjalności, programu szkolenia – ta okazała się najtrudniejsza.

A kiedy już ją podjął, rozważywszy wszystkie za i przeciw i uzyskawszy zgodę Connie i postanowił wrócić do Sterling, ta hamletowska decyzja wzbudziła w nim wątpliwości. Ledwie zdążył wyschnąć atrament na kontrakcie, który podpisał z korporacją szpitali Ultramed, gdy Connie oświadczyła mu, iż przemyślawszy ich narzeczeństwo, doszła do wniosku, że boi się człowieka, który mógł nawet przez chwilę zastanawiać się nad przeniesieniem z Back Bay do północnego New Hampshire.

Niecałe dwa tygodnie później listonosz przyniósł mu do mieszkania butelkę cold duck, z przyczepionym do niej pierścionkiem w oryginalnym pudełku.

Westchnąwszy, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Miał osobliwe palce; pulchne i tak długie, nawet przy jego metrze osiemdziesięciu wzrostu, że musiał zamówić w firmie zaopatrzenia medycznego specjalne rękawice. Takie palce przydawały się w sali operacyjnej, a dawniej na skalnych ścianach.

Spojrzał na północny zachód. W dali mignął mu odblask Mirror, ściany z niemal czystego granitu tak gęsto poprzetykanego miką, iż refleks letniego słońca przywodził na myśl rozbłysk dalekiej gwiazdy.

Lion Head... Tuckerman Ravine... Wall of Tears...

Góry miały tyle magii, tyle kryły niespodzianek, które na niego czekały. Zdawał sobie sprawę, iż choć życie w Sterling będzie z pewnością mniej ciekawe niż w mieście, to możliwość wspinania się wynagrodzi mu te straty, zapewniając wystarczająco wiele wrażeń.

No i oczywiście sama praktyka – wyzwanie, które podejmuje, będąc pierwszym neurochirurgiem na tym terenie. Za mniej niż dwadzieścia cztery godziny znajdzie się we własnym gabinecie w supernowoczesnej klinice lekarzy i chirurgów Ultramed, sąsiadującej z odnowionym szpitalem okręgowym Ultramed-Davis.

Po trzech dekadach przygotowań i poświęceń był gotów do urzeczywistnienia celu swojego życia udowodnienia światu i sobie, co potrafi. Te perspektywy rozproszyły resztki drzemiących w nim obaw, wymiatając je jak wiatr suche liście.

Z Connie czy bez niej wszystko powinno się dobrze ułożyć.

 

Chleb domowego wypieku i zupa jarzynowa; gęsi pasztet na wafelkach z ziarna sezamowego; kryształowe kieliszki i puchary do wina Waterforda; łopatka z jagnięcia w miętowej galarecie; zastawa porcelanowa Royal Doulton; pilaw ryżowy ze słodkimi kartoflami; świeża zielona fasola szparagowa z migdałami; obrusy z irlandzkiego lnu.

Potrawy były dziełem Cinnie Werson. Zack doznał znajomego uczucia, mieszaniny podziwu z zakłopotaniem, obserwując matkę w samodzielnie wyhaftowanym fartuchu, która krążyła pomiędzy kuchnią a jadalnią, podając jedno po drugim dania na wielkim stole z wiśniowego drewna, sprzątając talerze, w przerwach biorącą udział w rozmowie, nawet nalewając wodę – a przy tym grzecznie, lecz stanowczo odmawiała propozycji pomocy ze strony jego i Lisette.

Stół był nakryty na osiem osób, chociaż Cinnie rzadko siedziała na swoim miejscu. Sędzia sprawował kontrolę nad wszystkim ze swojego stałego miejsca u szczytu stołu. Jego masywne krzesło z wysokim oparciem niewiele się różniło od tego, na którym zasiadał w sali sądowej okręgu. Zackowi przydzielono honorowe miejsce po przeciwnej stronie stołu, vis–a–vis ojca. Pomiędzy nimi siedzieli Frank, starszy brat Zacka, jego żona Lisette, ich czteroletnie bliźniaczki Lucy i Marthe oraz ponadsiedemdziesięcioletnia wdowa Annie Doucette, gospodyni domowa Wersonów, która od dnia narodzin Franka stała się częścią rodziny.

Atmosfera przy stole była jak zwykle napięta, momenty ciszy oddzielały wyważone wymiany zdań. Zack uśmiechnął się w duchu na wspomnienie straszliwego rejwachu panującego w restauracji miejskiego szpitala w Bostonie, gdzie w ciągu ostatnich siedmiu lat spożywał większość posiłków. Choć urodził się w Sterling, w tym domu i z tego względu należał do tego miejsca – to jednak czuł się, jakby po spakowaniu manatków w Bostonie wylądował po siedemnastu latach na innej planecie.

Obserwując siedzących za stołem, stwierdził, iż najbardziej w ciągu tego czasu zmieniła się Lisette. Niegdyś tryskająca energią, beztroska piękność, teraz, miała krótko obcięte włosy, nie nosiła makijażu i sprawiała wrażenie, że przyzwyczaiła się do roli matki i żony. Była nadal szczupła i z pewnością pociągająca, lecz w jej oczach brakowało owej iskry fantazji, która kiedyś go fascynowała. Siedziała między bliźniaczkami, naprzeciw Franka i Annie, ograniczając się do rozmowy z dziewczynkami, uważając, by się dobrze zachowywały, i uśmiechając się aprobująco, kiedy jedna lub druga wtaczały się grzecznie do konwersacji.

Lisette, o rok młodsza od Zacka, prawie przez dwa lata – od połowy jego przedostatniej klasy w szkole średniej w Sterling, aż do jej przyjazdu w odwiedziny do niego do Yale – była jego pierwszą prawdziwą miłością. Szok i cierpienie przeżyte przez nich w trakcie spotkania na zjeździe absolwentów w New Haven, uświadomienie sobie, jak bardzo zdołało ich oddalić zaledwie sześć tygodni rozłąki, stały się punktem zwrotnym w życiu obojga.

Przez pewien okres po powrocie Lisette do Sterling jeszcze od czasu do czasu telefonowali do siebie, wymienili nawet parę listów, ale w końcu przestali się kontaktować.

W rezultacie Lisette wyjechała do Montrealu, tam zaczęła studiować, ale nie skończyła, bo wyszła za mąż – za pediatrę lub oftalmologa, jak się Zackowi zdawało. Po rozpadnięciu się małżeństwa wróciła do Sterling i w niespełna rok zaręczyła się z Frankiem. Zack był drużbą na ich weselu i ojcem chrzestnym bliźniaczek.

Annie, podobnie jak Lisette, siedziała w milczeniu, raczej dziobiąc potrawy, niż jedząc, i zabierając głos tylko po to, żeby ponarzekać na artretyzm, zawroty głowy lub puchnięcie kostek, które przeszkadzały jej być bardziej pomocną dla „pani Cinnie”. Zackowi zrobiło się przykro, kiedy przypomniał sobie ową silną, mądrą kobietę, którą była za jego dzieciństwa. Pochylona stawała w rozkroku nad piłką, a potem rzucała ją w tył do Franka, kiedy ten na polu za domem ćwiczył ze swoim małym bratem.

Jednym z przekleństw zawodu lekarza jest patrzenie na ludzi jak na przypadki chorobowe. Po każdym powrocie do domu Zack podświadomie dodawał jedną lub dwie nowe diagnozy do swojego widzenia Annie. Dziś była blada i wyglądała mizerniej niż kiedykolwiek.

Spośród wszystkich obecnych najmniej w ciągu tych lat zmienił się Frank. Miał trzydzieści osiem lat, a od czterech był dyrektorem szpitala Ultramed-Davis. Do tego był szczuplejszy oraz bardziej przystojny i pewny siebie niż kiedykolwiek.

– Jakie są możliwości, żeby dwaj bracia nie mieli wspólnych genów? – spytał kiedyś Zack specjalistę od genetyki.

Stary profesor uśmiechnął się i cierpliwie wytłumaczył, iż przy milionach genów matki i ojca, pochodzących z jajeczka i spermy i podzielonych losowo, każde rodzeństwo, brat czy siostra, są w zasadzie w pięćdziesięciu procentach...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin