mentalnie-spakowani-polityka.pdf

(87 KB) Pobierz
Mentalnie spakowani - Archiwum tygodnika POLITYKA
Polityka - nr 32 (2768) z dnia 2010-08-07; s. 20-22
Kraj
Mariusz Janicki
Mało sfer życia jest tak zdeprawowanych przez polityków jak media publiczne. A
próby naprawy sytuacji jak dotąd tylko pogarszały stan pacjenta. Może teraz, dla
odmiany, będzie przyzwoicie. Choć pewności nie ma.
K ończy się właśnie kompletowanie składu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a potem
ruszy personalna karuzela przy Woronicza. W gmachu telewizji pojawiły się nastroje
dekadenckie, nastrój oczekiwania na nieuchronne zmiany, a wielu funkcyjnych
pracowników czuje się już mentalnie spakowanych. W najbliższym czasie ma się też
rozstrzygnąć los nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Ustawa raczej przejdzie.
Platforma rozpoczęła kolejne podejście do mediów i próbuje doprowadzić je do finału. PiS
się piekli i ogłasza koniec wolnych mediów. Wolnych, czyli pisowskich. Czy to oznacza, że
teraz będą platformerskie czy ta logika znowu zadziała?
Problemem publicznych radia i telewizji jest to, że każda próba odpolitycznienia oznaczała
upolitycznienie. Tak zwane przywracanie obiektywnego charakteru mediów jakoś zawsze
kończyło się ulokowaniem własnej ekipy na wszelkich możliwych stanowiskach. Politycy
zapewne wiedzą, że postępują nieprzyzwoicie, może nawet wstydzą się tego, ale nie
potrafią się powstrzymać. Rozumują tak: narażamy się na krytykę, wychodzimy na
cyników, co innego mówimy, co innego robimy, ale co nasze, to nasze; moralne straty
trzeba wrzucić w koszt tego, że o 19.30 w milionach domów słychać propagandę naszą,
a nie przeciwników. Rzeczywiście, można się zastanawiać, czy Jarosław Kaczyński zdobyłby
aż tyle głosów, gdyby jego główny rywal nie był tygodniami ośmieszany we flagowym
programie TVP, a Grzegorz Napieralski stałby się gwiazdą pierwszej tury bez obecności
kamer o 5 rano przed fabryką, gdzie lider SLD rozdawał jabłka.
Ale okazuje się, że ta propaganda była na tyle „subtelna”, że aż 39 proc. respondentów
w badaniu CBOS uznało, że TVP w kampanii wyborczej nie popierała żadnego
z kandydatów, a tylko 20 proc. – że Jarosława Kaczyńskiego. Dla porównania, tylko 33
proc. stwierdziło wyborczą bezstronność TVN, a 25 proc. uważa, że stacja ta popierała
Bronisława Komorowskiego. Może wynika to z tego, że jakaś część odbiorców TVP uznaje
propisowość „Wiadomości” i kilku innych sztandarowych programów za rodzaj
obiektywizmu.
Ostateczna dewastacja
Wydawało się, że po prezesurze w TVP Piotra Farfała, kiedy telewizja lansowała
efemeryczny Libertas podczas kampanii do europarlamentu, trudno będzie wymyślić coś
bardziej cynicznego. Ale medialny sojusz PiS i SLD przebił wszystko, czego symbolem stał
się natrętny, propisowski głos z offu w „Wiadomościach” i takaż tyrada Joanny Lichockiej
podczas prezydenckiej debaty. „Wiadomości” od wielu miesięcy lansują PiS i zohydzają
rząd, Platformę i jej kandydata na prezydenta, stosując czasami wyrafinowane, a częściej
prostackie metody propagandy, insynuacji, retorycznych pytań i oskarżeń.
Ostatnio daje się zauważyć nowy trend, który można nazwać propaństwowym:
dziennikarze martwią się stanem finansów państwa i zagrożeniami płynącymi z obietnic
wyborczych Bronisława Komorowskiego, choć nawet życzliwa PiS „Rzeczpospolita”
wyliczyła, że „prospołeczne” plany Jarosława Kaczyńskiego, gdyby to on wygrał wybory,
kosztowałyby podatników znacznie więcej. Mechanizm się powtarza: news zaczyna się od
jakiegoś problemu, ostatnio choćby podręczników, a kończy się z reguły widokiem sali
sejmowej i stwierdzeniem, że rzecz popsuła jak zwykle Platforma.
Ruszyła też fala smoleńska: nagłaśnianie wypowiedzi Antoniego Macierewicza, podnoszenie
podawanych przez niego wątków do rangi głównych materiałów reporterskich, stawianie
tzw. trudnych pytań, epatowanie przeżyciami rodzin ofiar, powoływanie się na coraz to
nowych ekspertów. Do tego dochodzi używanie publicznej telewizji do swego rodzaju
samoobrony zarządu TVP przed państwową władzą i Platformą.
703145018.001.png 703145018.002.png 703145018.003.png
Ale źródeł zarówno Farfała, jak i śmiesznych czy strasznych „Wiadomości” należy szukać
w końcówce 2005 r., czyli uchwaleniu „przełomowej” nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie
Radiofonii i Telewizji przez PiS, Samoobronę i LPR. Nowelizacje w realiach polskiej polityki
z reguły przeprowadza się wówczas, kiedy nie ma innej możliwości usunięcia poprzedniej
ekipy i wprowadzenia własnej. Ale PiS jak zwykle wykazał wtedy dodatkową inwencję,
gdyż partia ta nigdy nie idzie na kompromisy, zawsze dociska do ściany. Po raz pierwszy
odkąd powstała KRRiT, czyli od demokratycznego przełomu, w jej składzie nie znalazł się
nikt z opozycji, a na jej czele postawiono posłankę PiS. Wcześniej różnie bywało z Krajową
Radą, z krytyką spotykał się każdy jej przewodniczący, ale była możliwa też taka sytuacja,
kiedy Rada pod przewodnictwem Danuty Waniek spowodowała, że szefem TVP został
człowiek z zupełnie innego politycznego nadania – Jan Dworak.
I tak, za sprawą wzmożenia moralnego, media publiczne, dotąd poniewierane, doznały
ostatecznego załamania. PiS zadał im najmocniejszy cios. Dzisiaj sam Jarosław Kaczyński,
wspierany przez polityków swojej partii, tłumaczy, że całkowita wymiana polityczna Rady
była konieczna, gdyż w mediach panował „przechył lewicowo-liberalny”. Nie widziano
niczego niestosownego w zagarnięciu telewizji, finansowanej z pieniędzy państwa
i obywateli, dla propagowania treści programowych jednego politycznego ugrupowania
z żałosnymi „przystawkami” w roli paprotek. W dodatku o tym, kto zostanie prezesem
TVP, decydował jednoosobowo, bez bawienia się w konkursy i pozory demokracji, szef
rządzącej partii. Media publiczne sięgnęły dna, wobec czego każda próba ich wydźwignięcia
już z zasady powinna być poważnie brana pod uwagę.
Odbicie od dna
Jeśli spełnią się zapowiedzi Platformy, w nowym składzie Krajowej Rady znajdzie się
opozycja, co już samo w sobie będzie krokiem ku normalności. Pytanie tylko, czy cała
opozycja? PO raczej nie zgodzi się na kandydatów PiS – Jarosława Sellina i Macieja
Iłowieckiego. Można próbować zrozumieć, że po ekscesach medialnych PiS pojawia się
pokusa, aby ludzi tej partii odseparować w całości od publicznych anten, zwłaszcza że Sellin
to współautor sławetnej nowelizacji ustawy o radiofonii z 2005 r. (dzisiaj mówi, że była
robiona pod PO-PiS, a nie LPR i Samoobronę). Ale takie odseparowanie będzie kontynuacją
tego samego trendu do zawłaszczania mediów, o jakie teraz Platforma oskarża partię
Kaczyńskiego.
Nie jest też już jasne, czy SLD dostanie dwa miejsca w Radzie, czy tylko jedno (Senat
wybrał już uzgodnionego kandydata PO i PSL prof. Stefana Pastuszkę). Platforma zaczęła
się obawiać, że po oddaniu dwóch straciłaby pewną większość w tym gremium,
a nowelizację ustawy o telewizji i radiofonii ma nadzieję przeprowadzić siłami koalicji przy
pomocy prezydenta. Politycy PO twierdzą, że nie chcą prostego podziału anten według
politycznego klucza; zapewne niezręcznie byłoby zastąpić w jawny sposób układ PiS-SLD
następnym – PO-SLD. Ale jednak dogadują się tylko z Sojuszem, chcąc pokazać, że
dopuszczą opozycję do głosu, choć nie muszą tego robić. Pojawiają się głosy, że chodzi
o budowanie dobrych relacji z Sojuszem na zapas, w sytuacji kiedy PSL nie jest
stuprocentowo pewnym koalicjantem. Głównymi negocjatorami układu są Rafał Grupiński
i Jerzy Wenderlich, a inni posłowie Platformy, wcześniej zaangażowani w prace nad
mediami, czują się nieco odsunięci od tych politycznych uzgodnień.
Nowelizacja, jaką proponuje Platforma, nie jest żadnym przełomem, ale zawiera
przynajmniej zapis, że członkowie rad nadzorczych mediów będą wybierani w jawnych
konkursach, a nie na nocnych, zamkniętych posiedzeniach KRRiT. A od rady nadzorczej
zależy choćby rozstrzygnięcie, kto ma być prezesem telewizji publicznej i kto zasiądzie
w zarządzie – przy czym tu także mają być rozpisane konkursy.
Podobne konkursy przewiduje tak zwany obywatelski projekt ustawy o mediach
publicznych. Tam na czele mediów ma stać Komitet Mediów Publicznych, wyłaniany przez
losowanie z „zasobu” osób wskazanych m.in. przez organizacje pozarządowe,
stowarzyszenia twórcze i środowiska akademickie. Kontrowersyjny jest natomiast
przewidziany w projekcie wysoki, sięgający wraz z dochodami z reklam 3,5 mld zł, budżet
i zasilający go quasi-podatek ściągany od każdego obywatela.
Gdyby wszystkie założenia projektu o odpolitycznieniu telewizji zostały idealnie
wypełnione, a TVP przybrała naprawdę misyjny charakter, może taki poziom finansowania
jakoś by się bronił, ale jeśliby te pieniądze, mimo wszelkich ustawowych zabezpieczeń,
miały wpaść w ręce jednej siły politycznej i służyć jej propagandzie, to mielibyśmy
 
powtórkę z rozrywki, tyle że już naprawdę wysokobudżetową. W Platformie słychać też
pytanie: dlaczego mamy oddawać media grupie, która się akurat ostatnio skrzyknęła.
Można też odnieść wrażenie, że obywatelski projekt pełni rolę specyficznego alibi dla
polityków walczących o utrzymanie status quo. Niedawno politycy PiS, zwalczający małą
nowelizację autorstwa Platformy, zaczęli głosić konieczność powrotu do projektu
obywatelskiego, choć stoi on w całkowitej sprzeczności z wizją i praktyką mediów, jaką PiS
do tej pory prezentował.
Wciąż jednak nie jest jasne, jaką długofalową wizję mediów publicznych ma Platforma i czy
w ogóle ją ma. Mówi się w tej partii o ograniczeniu liczby anten telewizyjnych i radiowych,
także o dwóch kanałach TVP, z których jeden byłby misyjny, bez reklam, a drugi
rozrywkowy, komercyjny. Są tam też wciąż zwolennicy prywatyzacji jednego kanału.
Bogdan Zdrojewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, powiedział ostatnio w radiu
TOK FM, że prace nad nową, kompleksową ustawą medialną rozpoczną się jesienią
i potrwają prawdopodobnie rok. Zdrojewski uważa, że ogólne założenia projektu twórców
są słuszne, ale jest to propozycja „przeregulowana”, a koncepcja dużego budżetu
publicznych mediów powinna być rozpatrywana dopiero po przeprowadzeniu gruntownej
reformy programowej. Minister uważa, że w każdym programie TVP powinny zaistnieć
„treści wysokie”. Ale nie bardzo wiadomo, jak uniknąć treści nachalnie politycznych.
Związki mniej oczywiste
W wielu krajach działają instytucje w rodzaju naszej KRRiT; ich członkowie wybierani są
przez parlamenty, a więc – z politycznego klucza. Chodzi jednak o to, aby styk polityki
z mediami odbył się tylko raz, na etapie wyboru Rady. Potem kolejne konkursy, do rad
nadzorczych i do zarządów mediów, powinny ten polityczny wpływ rozrzedzać, skłaniać do
personalnych kompromisów. Wprowadzać do treści programów – i zachowań
prowadzących te programy – polityczne umiarkowanie, powściągliwość, pożądaną
w przypadku publicznych, a więc utrzymywanych ze środków podatników, mediów.
Nie chodzi o to, aby mieć stuprocentową gwarancję, że na czele radia czy telewizji stanie
człowiek zupełnie apolityczny, wyprany z poglądów i ideologicznie sterylny, bo to
niemożliwe. Wystarczy, że nie będzie wprost posłusznym wykonawcą partyjnych poleceń,
nie będzie miał tej zaciętej determinacji, wewnętrznego przymusu kreowania jednej wizji
świata. Mała nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji daje jakąś szansę na to, że nowi
szefowie mediów nie będą wprost polityczni, że będą bardziej niezależni i odseparowani od
ośrodków decyzyjnych w rządzie czy na Wiejskiej.
Oczywiście, żadnej gwarancji niezależności nie ma. W radzie nadzorczej telewizji – według
nowelizacji – na siedmiu członków, trzech mają wyznaczyć ministrowie rządu Tuska. Jak
zwykle zadecyduje tu przyzwoitość. Grzegorz Schetyna deklaruje, że liczba „rządowych”
przedstawicieli jest do dyskusji i Platforma nie będzie się upierać, aby ich było trzech.
Prokuratoria Generalna z kolei w opinii do projektu nowelizacji zwraca uwagę na brak
sprecyzowania reguł konkursów, które są głównym novum ustawy i zaleca, aby je
umieścić „bezpośrednio w ustawie”. A konkursy to kolejne pole minowe. Trzeba się mocno
starać, aby przypadkowo nie wygrali partyjni koledzy.
Platforma proponuje więc projekt, który ma – jak można przy pewnej warunkowej
życzliwości sądzić – uruchomić nowe myślenie o publicznych mediach, chociaż Bronisław
Komorowski wskazał dwóch nowych członków KRRiT jeszcze niejako w starym rycie. Nie
chodzi nawet o to, że nie skonsultował swojej decyzji z Grzegorzem Schetyną, bo nie ma
takiego przepisu w konstytucji, ale o to, że mianował jednego swojego i drugiego bardzo
swojego. Nic nie zmusi polityków do tego, aby wysyłali do jakiejś instytucji swoich
wrogów, niemniej te związki nie muszą być takie oczywiste. Praktyka ostatnich lat
pokazuje, że więcej zależy od stylu, w jakim politycy obchodzą się z telewizją i radiem,
a mniej od szczegółowych zapisów ustawy, która zawsze może być zmieniona i nie
wyznacza sama z siebie żadnych stałych standardów.
Platforma rozpoczęła także wizerunkową grę o media, podczas której skompromitować się
nadzwyczaj łatwo. Co prawda, jest się w niezłym towarzystwie, bo w tej kwestii ośmieszyli
się już chyba wszyscy. Niemniej, ktoś musi pierwszy podjąć odważną decyzję o dalszym
niekompromitowaniu się. Może to będzie Platforma.
Mariusz Janicki
 
Polityka.pl
Prawa autorskie © S.P. Polityka. Artykuł pochodzi z archiwum internetowego www.polityka.pl
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin