Christina Dodd - Bezwstydna.doc

(744 KB) Pobierz

 

Christina Dodd

 

 

 

Bezwstydna

 

 

 

 

OD AUTORKI
Ku zmartwieniu autorki, Anglicy zawsze mieli zwyczaj nazywania swych monarchów ciągle tymi samymi imionami. Było na przykład sześciu królów Jerzych, siedmiu Edwardów, czterech Wiliamów i, co dla nas najważniejsze, ośmiu królów Henryków i pięć Elżbiet - dwie królowe i trzy małżonki królów.
Niniejsza historia dotyczy Henryka VII i jego małżonki Elżbiety York, rodziców cieszącego się złą sławą Henryka VIII, dziadków budzącej nabożną cześć Elżbiety I. Założyli oni dynastię Tudorów, która zapewniła Anglii stabilność, lecz wychowali się w burzliwych czasach wojen, morderstw, cudzołóstwa i najokropniejszych zdrad. Cudzołóstwo i zdrada stanowią tło tej opowieści z czasów Henryka VII i Elżbiety York.

 


 

Prolog
22 sierpnia 1485 roku
Pole bitwy pod Bosworth


Wymachując mieczem Griffith ap Powel siał wokół siebie śmierć. Z okrzykiem bojowym na ustach zawrócił rumaka i dobył
berdysza.  Przeciwnik padł, ale Griffith nie miał czasu, by się temu przyglądać. Miejsce zabitego zajął następny rycerz, a potem jeszcze i jeszcze jeden. Pomimo iż żaden z tych słabowitych Anglików nie dorównywał Walijczykowi biegłością, żołnierze armii króla Ryszarda nie dawali za wygraną. Griffith spiął ogiera ostrogami.
Kopyta wyczerpanego konia grzęzły w bagnistym podłożu. Dookoła unosił się fetor śmierci i rozkładu. Po pewnym czasie rumak wkroczył na twardy grunt i Griffith z brzękiem stali starł się z głównymi siłami armii Ryszarda.
Posługując się buzdyganem i berdyszem dokonywał wśród nieprzebranych szeregów wroga nie lada spustoszenia. Do jego uszu docierały krzyki rannych i jęki konających. Po twarzy spływały mu strugi potu. Czuł w ustach jego słony metaliczny smak. Otrzymał cios w biodro, lecz tylko niecierpliwie popędził konia. Nie dbał o to, że z niezliczonych drobnych ran na jego ciele sączyła się krew, która wsiąkała w podbicie zbroi.
Musiał przedostać się do Henryka. Wokoło unosiły się poranne mgły. Pomimo że otwory w hełmie zawężały pole widzenia, Griffith dostrzegł na wzgórzu proporzec z krwistoczerwoną różą Lancasterów. Tam odnajdzie Henryka Tudora, ostatnią nadzieję rodu.
Tam odnajdzie człowieka, który ma zostać królem Anglii. Walczył teraz na uboczu, siał zniszczenie, gdzie tylko mógł, ale ani na chwilę nie tracił z oczu swego celu. Przesuwał się coraz bliżej i bliżej, aż roztrąciwszy siłą swego ataku straż przyboczną Henryka, ryknął po walijska:
- Henryku! Panie mój, czas, by przybywali!
Henryk odkrzyknął mu w ich ojczystym języku:
- Myślisz, że tego nie wiem? - Wskazał jedną stronę poła bitwy, gdzie czekała część armii, a potem przeciwną, gdzie czekała druga.
- Wysłałem wiadomość do dowódców, nakazując, by zgodnie z obietnicą ruszyli do ataku. Bez skutku.
- Skurwysyny! - Griffith zsunął hełm i łapczywie napił się wody, którą podał mu przyboczny Henryka. - Przysięgali, że nam pomogą!
- Sądzę, że to samo przysięgali Ryszardowi. - Henryk rozejrzał się po polu bitwy. - Czekają, na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa.
Griffith wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu.
- Wojska Ryszarda przewyższają nas liczebnie i są bardziej zwrotne, ale wyrządziliśmy im mnóstwo szkód. Zabiliśmy ich najlepszego dowódcę i pozbawiliśmy wojsko odwagi. Lecz spójrz panie mój, by dojrzeć to, co ja widzę. - Wskazał na pole Bosworth.
- Zbliża się Ryszard York.
Henryk, patrząc na wojsko szarżujące w jego kierunku, z przerażeniem wstrzymał oddech. Był to duży oddział, prawie dwukrotnie liczniejszy niż otaczające go straże. Dowodził nim Ryszard we własnej osobie. Wiedział bowiem doskonale, że jeśli Henryk zostanie zabity, strona Lancasterów straci całą odwagę. Ryszard, świetny taktyk, zahartowany w bojach rycerz, mógłby również być dobrym władcą, ale pozbawił tronu swych bratanków. Dwóch chłopców zamordował w Bóg wie jaki sposób, a ich ciała kazał wrzucić do anonimowego grobu. Nawet w Anglii, siedlisku zdrady w rodzinie królewskiej, nie był to grzech częsty ani też akceptowany przez szlachtę.
Ryszard III zasiadał na tronie przez dwa ponure lata, a pogłoski o jego perfidii narastały. Powiadano, że otruł królową, swoją prawowitą małżonkę, i umizga się do własnej bratanicy Elżbiety. Siostra zamordowanych książąt zapewniłaby mu, gdyby ją zdołał poślubić, upragnione prawo do tronu.
A przecież prawo do tronu zostało przyobiecane Henrykowi. Byłby to doskonały wybór - czerwona róża Lancasterów i biała róża Yorków. Griffith zdecydowanie uważał, że tak właśnie powinno się stać.
Henryk nie był dobrym wojownikiem. Griffith podążył za nim nie dla jego umiejętności bitewnych, lecz dlatego, że Henryk Tudor był prawowitym następcą tronu. Dziedzic Lancasterów po kądzieli, Henryk był Walijczykiem, przepowiadanym przez starożytne legendy potomkiem Artura, który miał zjednoczyć Anglię i Walię - nadać Walii zasłużoną autonomię. Griffith walczył o Walię, o swoją ojczyznę i obietnicę lepszego jutra.
Spokojnie, jakby to on był panem, a Henryk poddanym, Griffith pouczał go:.
- Weź od przybocznego hełm i włóż go na głowę. Poluzuj miecz w pochwie. Siedź swobodnie w siodle i pamiętaj, by cały czas osłaniać się tarczą. Myśl jasno i nie zapominaj - dotknął buzdyganem naramiennika jego zbroi - nie przyjechałem tu za tobą aż z Walii po to, by przegrać.
- Twoje słowa podnoszą mnie na duchu - odparł Henryk. Griffith mówiąc wyraźnie, poprawną angielszczyzną, ustawił straże Henryka w szyku i nakazał ruszać do ataku, gdy wyda komendę.
Umieścił chorążego z tyłu i poprawił hełm na głowie.
- Bądź spokojny, panie. Osłonię cię własnym ciałem - rzekł zwracając się do Henryka.
Zdając sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, Henryk odparł z krzywym uśmieszkiem:
- Wygląda na to, że będziesz musiał.
Griffith ustawił się na skraju wzgórza, nieco przed innymi rycerzami, i czekał. Rumak pod nim drżał niecierpliwie, rwąc się do boju. Griffith czekał. Atakujący oddział Ryszarda dotarł do stóp wzgórza. Griffith czekał. Otaczający rycerze zaczęli błagać go o rozkaz do ataku. Oddział Ryszarda zwolnił na zboczu wzgórza. Griffith uniósł rękę. Jego towarzysze chwycili za broń. Opuszczając rękę krzyknął:
- Za króla Henryka!
Straż przyboczna z impetem runęła ze wzgórza jak aniołowie zagłady, wykorzystując szybkość, której nabierali na zboczu, sprzyjający kierunek wiatru i zmęczenie przeciwnika.
Lecz Ryszard starannie dobrał sobie rycerzy i byli mu oni równie oddani, jak Griffith Henrykowi. Walczyli za Ryszarda III, walczyli, by nie utracił korony. Griffith uwijał się jak szalony, atakując, odparowując razy, zadając śmierć każdym ruchem i ryzykując życie za każdym uskokiem. Każde starcie kończyło się śmiercią jednego przeciwnika; po każdym starciu pojawiał się nowy. Miażdżąc wojowników Henryka niezliczonymi uderzeniami, ludzie Ryszarda zmusili ich do odwrotu w górę zbocza, ku Henrykowi. Griffith starał się temu zapobiec, ale rycerze Ryszarda nie przestawali napierać. Siłą przytłaczającej przewagi liczebnej zmuszali przeciwnika, aby się cofał.

Griffith nieraz już spoglądał śmierci w oczy, toteż teraz rozpoznał ją bez trudu. Nie poddawał się jednak. Nie rezygnował. Jakżeby mógł! Jego marzenia były zbyt silne, potrzeby zbyt nieodparte.
- Za króla Henryka! - ryknął po raz wtóry, ale rozlegający się tuż przy jego uchu przenikliwy wrzask zagłuszył jego okrzyk.
Padł chorąży Henryka. Ludzie Ryszarda otoczyli Griffitha. Ryszard i Henryk znaleźli się naprzeciw siebie. Griffith zdążył tylko z nadzieją pomyśleć, że Henryk zapamiętał jego polecenia. I wtedy usłyszał huk podobny do grzmotu. Ziemia zadrżała i Griffith odwrócił się gotów odpierać następny atak, gotów stoczyć ostatnią w swym życiu bitwę.

Wyglądało na to, że ruszyła na nich cała armia. Do miejsca głównego starcia śpieszyli coraz to nowi i nowi rycerze z nie okrwawionymi jeszcze mieczami i w czystych zbrojach.
To ruszyły do boju oczekujące wojska. Wojownicy przekonali się, kto zwycięża, a kto przegrywa, i ruszyli, by wspomóc silnych i zniszczyć słabych. Griffith pochylił się w siodle i zmęczonymi oczami wypatrywał Henryka. Nie był w stanie przedostać się do niego, nie mógł mu pomóc. Teraz mógł mu pomóc jedynie Bóg, lecz Bóg wydawał się bardzo daleko.
Ostatkiem sił uniósł berdysz i tarczę. Nie dlatego, by sądził, że ujdzie z życiem, lecz dlatego, że poddawanie się nie leżało w jego naturze. Ale atakujący rycerze nie zwracali na niego uwagi i Griffith, z biciem serca, zrozumiał.
Te wojska stanęły po stronie Henryka. Z jakichś przyczyn - dla dobra kraju czy też z powodu wiary w słuszność sprawy Henryka
- wojownicy ruszyli na rycerzy Ryszarda. I wycinali ich w pień.
Wypoczęci rycerze z satysfakcją oddawali się swemu rzemiosłu. Zabijali ludzi Ryszarda ze śmiechem na ustach. Śmiali się zabijając konie.
Griffith pomyślał z obrzydzeniem. „To nie dla dobra kraju. Nie z powodu racji Henryka. Lecz z najstraszliwszej żądzy zemsty na znienawidzonym Ryszardzie”.
Starając się nie wchodzić im w drogę skierował konia w stronę Henryka.

- Mają go! - krzyknął Henryk głosem pozbawionym wszelkiego entuzjazmu. - Spójrz, zabijają Ryszarda!
Spośród wszystkich swoich ludzi jeden tylko Ryszard utrzymywał się w pozycji pionowej. Przeciwnicy otoczyli króla Yorków i zadawali mu ciosy. Ryszard bronił się zaciekle i nawet Griffith poczuł radość, gdy udało mu się obciąć głowę jednemu z wrogów. Ale wyczyn Ryszarda rozwścieczył ich jeszcze bardziej i popychali go jeden ku drugiemu dźgając mieczami, siekając berdyszami, miażdżąc buzdyganami.

W ostatniej próbie uwolnienia się lub po prostu, by umrzeć honorowo, Ryszard poderwał swego konia tak, że stanął dęba. Rumak podniósł się z rżeniem i wymachując przednimi kopytami zrzucił z siodeł dwóch jeźdźców. Jeden z nich zdążył przebić tors szlachetnego zwierzęcia mieczem i koń zwalił się na ziemię z purpurową raną na mlecznobiałej piersi.
Ryszard z brzękiem zbroi padł na ziemię i rycerze dopadli go. Odrzucili jego napierśnik i hełm, a potem w powietrze wytrysnęła fontanna krwi.
Żyzna angielska ziemia spływała strugami krwi. Krwią piechoty. Krwią konnicy. A teraz królewską krwią Ryszarda III.
Henryk Tudor przyglądał się rzezi. Na jego szczupłej twarzy malowało się przerażenie. Zwróciwszy się ku Griffithowi wypowiedział słowa przysięgi, zgodnie z którą miał rządzić Anglią.
- Skoro Anglicy w ten sposób traktują swoich ustępujących władców, przysięgam na gwoździe Krzyża Świętego, że nic, nikt i nigdy nie odbierze mi tronu.

 

 

 

Rozdział pierwszy
Sbropshire, Anglia, 1487 rok

Zamek Wenthayen


Brzęk stali odbił się echem wśród długich krużganków najsilniej umocnionego miejsca w zamku i Griffith ap Powel skrzywił się z niesmakiem.
- Pojedynek? - dopytywał się swego gospodarza. - Sprowadziłeś mnie tutaj, bym przyglądał się pojedynkowi?
Hrabia Wenthayen ze swymi srebrnymi, rzednącymi nad czołem włosami, arystokratycznymi rysami twarzy i sforą złocistych spanieli ujadających przy nodze, stanowił wzór dworskiej gościnności.
Podczas gdy obaj torowali sobie drogę wśród zbitej ciżby gapiów, do uszu Griffitha docierały wrzaski, śmiechy i okrzyki pozorowanej trwogi.
- W tym kraju nie szanuje się wojowników - rzekł Griffith. W Walii wałczymy na śmierć i życie dzierżąc wielki, oburęczny miecz, sam na sam z nieprzyjacielem. Nie uważamy pojedynków za widowisko.
Niedbałym, pełnym elegancji gestem Wenthayen zbył Walię i jej obyczaje.
- Prawdę powiedziawszy, zwyczaj ten przyszedł do nas z Francji, ale wielu młodzieńców czeka na sposobność, by walczyć z lada powodu. Biją się dla czystej radości walki, toteż zachęcam ich do
pojedynków. Szable są lekkie i mają stępione ostrza, a zapalczywość młodzieńców ostudzamy rozumnym treningiem. Zresztą skoro sobie życzysz rozmawiać z lady Marianną, byłą damą dworu nie koronowanej królowej, powinieneś przyjść właśnie tutaj.
Rozwścieczony niewłaściwym traktowaniem oraz lekceważeniem dla swej misji, Griffith warknął:
- Czy owa lady Marianna lubuje się w oglądaniu młodych krojących się wzajem szaleńców?
Wenthayen odparł z kpiącym uśmiechem:
- Gdybyś zechciał obejrzeć to z bliska, dowiedziałbyś się, jaką rolę odgrywa tu lady Marianna.
Słuszny wzrost Griffitha pozwalał mu spojrzeć ponad głowami zwartego kręgu podochoconych widzów. Na lśniącej kamiennej posadzce tańczyły dwie postacie z szablami w dłoniach. Ich zręczność była wprost nadzwyczajna, godna ich zdrowych ciał i młodzieńczego zapału.
Griffith przetarł oczy z niedowierzaniem.
Jednym z pojedynkujących się była kobieta. Kobieta posługująca się szablą.
Jej rude włosy wymykały się spod czepka i powiewały nad bladą twarzą jak płomień nad białą świecą. Zielone oczy spoglądały żywo, a zęby lśniły w wyzywającym uśmiechu. Jedną ręką przytrzymywała obrębek kremowej jedwabnej spódnicy i Griffith dostrzegł jej umięśnione, gładkie jak jedwab kostki i łydki. Jej lekkie ruchy odwróciły uwagę Griffitha od szabli, którą trzymała w drugiej ręce.
Na świętego Dawida, ależ była wysoka! Zuchwałym wzrokiem patrzyła swemu rosłemu, przystojnemu przeciwnikowi prosto w oczy.
Griffith nie lubił zuchwałych kobiet.
Nuciła pod nosem, jakby urągała swemu przeciwnikowi błyskając ostrzem szabli, a także brakiem powagi oraz wzrostem.
Pomimo że miał obie ręce wolne, pomimo zręczności i ruchliwości, które zmusiłyby większość przeciwników do odwrotu, młody człowiek z trudem chwytał oddech, zalewał się potem i walił na oślep z agresją, która w tej przyjacielskiej próbie sił była zupełnie nie na miejscu.
Przegrywał.
- Dobra jest, nieprawdaż? - odezwał się Wenthayen.
Griffith niechętnie przytaknął.
- Wszystkiego, co urnie, nauczyła się ode mnie.
Nie mogąc oderwać wzroku od zbyt wysokiej, zbyt zuchwałej i zbyt pięknej kobiety, Griffith rzekł:
- Pan jest szalony. Po cóż mężczyzna miałby uczyć kobietę pojedynkowania się na szable?
Wenthayen zachichotał.
- Kobieta taka jak ona musi umieć się bronić przed... jakby to powiedzieć... nie chcianymi awansami.
Zakrzywione szable szczęknęły i zgrzytnęły, gdy ich ostrza zwarły się w deszczu błękitnych iskier.
- Kobieta taka jak ona?
- O tak. - Wenthayen uradowany żywym zainteresowaniem Griffitha oznajmił: - Oto lady Marianna Wenthayen.
Griffith zwrócił się ku swemu rozmówcy, przeoczywszy ostateczny cios zadany przez Mariannę, lecz wrzawa wśród tłumu sprawiła, że znów na nią spojrzał. Wydała okrzyk tryumfu, a szabla jej przeciwnika wzleciała w powietrze. Zarumieniona z radości, że wygrała, uniosła pięść zwycięskim gestem, a Griffith zmrużył oczy.
- Ognisty temperament jest u kobiet wysoce odpychający. Wysoce odpychający.
Gdybyż tylko jego ciało wierzyło w to, co dyktował rozum.
Wenthayen klasnął językiem.
- Nie przypuszczam, by Adrian Harbottle miał jakąkolwiek szansę. To jeden z tych rycerzy bez ziemi, niewiele więcej niż zwykły cham.
Griffith spojrzał na mężczyznę, którego Wenthayen tak łatwo dyskredytował. Obdarzony złocistymi włosami, równymi, białymi zębami, zdrowym ciałem, Harbottle nie wyglądał na chama. Był tak

przystojny, że przyprawiał Griffitha o ból zębów. A na dodatek coś mu przypominał. Coś dobrze znanego. Coś kojącego.
Ach, tak, Harbottle przypominał mu złocone malowidło przedstawiające anioła w matczynym modlitewniku.
Ale Griffith mógłby pójść o zakład, że Harbottle nie był aniołem. Spoglądał na Mariannę wzrokiem pełnym wściekłości. Griffith przypatrywał mu się, nie dbając o to, że zaciska pięści zdradzając swoją wrogość.
Wenthayen ciągnął chaotycznie:
- To bałwan. Sądził, że może stawić jej czoło...
Harbottle skoczył po swoją wytrąconą szablę, chwycił ją i skierował w Mariannę.
Instynkt Griffitha popchnął go do zwady, zanim rozważył konsekwencje swego czynu. Rzucił się na Harbottle”a. Kobiety piszczały, mężczyźni ryczeli, gdy Griffith powalił na Ziemię młócącego pięściami Harbottle”a. Chrupnęły kości i ścięgna. Griffith przeturlał się i odskoczył od Harbottle”a, podczas gdy szabla prześlizgnęła się po kamiennej posadzce.
Zanim Griffith zdążył ją uchwycić, sięgnęła po nią inna dłoń, szczupła dłoń kobieca. Marianna przytknęła szablę do gardła Harbottle” a i odezwała się pogardliwym kontraltem:
- Tchórzu i łotrze, wstań i przyjmij karę za zdradę!
- Niegodna, nie okazujesz mi ani krzty kobiecego współczucia?
- Bo nie pozwoliłam ci, byś mnie zniszczył? Byś mnie zabił? Czy żeby okazać się damą, muszę zginąć z rąk jakiegoś nędznika? - Ukłuła go końcem lśniącej szabli w odsłoniętą szyję. - Wstań - powiedziałam
- i staw czoło damie, którą niewłaściwie potraktowałeś.
W swoim tryumfie była wspaniała, gniew zdobił ją niczym królewskie szaty. Griffith podszedł do niej. Skoro ognisty temperament u kobiet ma być odpychający, to dlaczego płonący w niej ogień tak bardzo go ku niej przyciągał?
Harbottle chwiejnie stanął na nogi i spojrzał na Griffitha.
- Chowasz się za plecami swego najnowszego kochanka?

Marianna spojrzała na Griffitha bez najmniejszego zainteresowania.
- Aby cię zabić, nie potrzebuję pomocy żadnego mężczyzny.
- I zamachnęła się ramieniem.
Niebieskie oczy Harbottle”a stały się ogromne. Białka zaczerwieniły się z napięcia, cała jego sztuczna odwaga prysła.
- Nie zrobisz tego... nie możesz...
- Kto mi zabroni?
Jej policzki pobladły, ale Harbottle nie zauważył tego. Był skoncentrowany wyłącznie na wymierzonym w niego czubku szabli.
- Mam pieniądze, jeśli chcesz...
Na jej policzkach znowu wykwitły rumieńce.
- Jeśli cię zabiję, świat stanie się lepszy bez takiego nędznego robaka.
Odetchnęła głęboko i Griffith pomyślał, że teraz wbije stalowe ostrze w serce Harbottle”a.
- Miej litość! - jęknął Harbottle.
Jej srogość zniknęła i Marianna wskazała szablą w kierunku drzwi.
- Idź się czołgać przed księdzem. Może on ci przebaczy. To najlepsze, czego się możesz spodziewać, bo ci szlachcice nigdy nie wybaczą.
Harbottle wycofał się w popłochu, a znalazłszy się w bezpiecznej odległości krzyknął:
- Ladacznica! Przynosisz wstyd nazwisku Wenthayen. Za twoje grzechy pokutuje twój mały bękart.
Griffith zesztywniał z oburzenia.
- Dzieciak, którego wydałaś na świat, jest idiotą!
Marianna uniosła szablę i zamachnęła się nią. Otaczający ich dworzanie odskoczyli. Griffith złapał ją za rękę, zanim zdążyła uderzyć, obrócił i przycisnął jej twarz do swojej piersi.
Bękart, pomyślał ponuro, urodziła dziecko nieślubne. Nic dziwnego, że wygnano ją z dworu królewskiego.
Bękart. Dziecko, którego ojciec nie uznał za swoje. Marianna ściągnęła na siebie potępienie i została skazana na banicję, na skutek gorszącej namiętności i niepohamowania, które okazała także podczas niepotrzebnej potyczki.
Harbottle kulejąc rzucił się do ucieczki jak na wpół rozgnieciony robak.
Marianna starała się wyswobodzić, wściekła, że ktoś ośmielił się stanąć pomiędzy nią a tą plugawą bestią, która rzucała oszczerstwa na jej syna. Usłyszała słowa wypowiedziane głębokim głosem:
- Gniew jest podobny do wiatru, który gasi światło rozumu, i ty, pani, jesteś tego dowodem. Nigdy nie groź mężczyźnie śmiercią, jeśli nie masz zamiaru wprowadzić swojej groźby w czyn. Uczyniłaś sobie z niego wroga na całe życie. Wroga, który nie pominie żadnej okazji, by cię poniżyć i unicestwić.
Oswobodziła głowę z jego uścisku i spojrzała w górę.
Mężczyzna był ogromny i nie odznaczał się urodą. Czarne, sięgające brody włosy miał zaczesane gładko do tyłu, co pozbawiało jego twarz wszelkiej miękkości i ozdoby. Jego ciemna cera była spalona przez słońce, a bitwy i doświadczenia życiowe poznaczyły ją bruzdami i bliznami, które żłobiły jego policzki i czoło. Wąski nos był wiele razy łamany, a zdradzający upór wydatny podbródek pokryty był jednodniowym zarostem. Tylko oczy o złocistym odcieniu kryły nieco piękna, ale spoglądały na nią z takim niesmakiem, że zesztywniała jeszcze bardziej.
- Wielkie dzięki, ale waszmości nic do tego.
Westchnął ze zniecierpliwieniem i jego oddech poruszył pasma włosów, które opadały na czoło Marianny. Odsunęła się i usłyszała, że mruknął.
- Gdybyż tak było w istocie...
Z tyłu odezwał się Wenthayen:
- Ten olbrzym, rodem z Walii, przyjechał do ciebie jako najnowszy posłaniec królowej.
Marianna zwróciła się ku niemu.
- Na mój honor, Wenthayen. Czemuś nie powiedział mi tego od razu?

Splatając ręce z podejrzanie niewinną miną, odparł:
- Wydawało mi się, że uczyniłem to.
Marianna prychnęła niecierpliwie i odwróciła się, aby przyjrzeć się Griffithowi, a zwłaszcza jego brązowemu niemodnemu odzieniu.
- W istocie przypomina olbrzyma. Czy ten olbrzym ma jakieś imię?
Griffith ukłonił się i jego twarz znalazła się tuż przy twarzy Marianny.
- Griffith ap Powel, do usług - powiedział spokojnie. Na dźwięk jego imienia Marianna spłonęła rumieńcem.
- Griffith ap Powel? Griffith ap Powel nie jest posłańcem od mojej pani, królowej. Griffith ap Powel służy królowi.
Griffith wyprostował się z wyrazem zadowolenia na wąskich, zaciśniętych ustach.
- Służę królowi, a tym samym także królowej, bowiem pobrali się i stali się jednością, poprzez święty sakrament Kościoła.
Marianna rozejrzała się wokoło i stwierdziła, że ciżba, która zebrała się, by radować oczy jej pojedynkiem na szable, teraz uważnie łowi każde słowo. Przywoławszy giermka oddała mu szablę i poleciła wyczyścić ją i starannie odłożyć na miejsce. Zyskała przy tym na czasie, co pozwoliło jej się nieco opanować.
- Jak się czuje Elżbieta York? Czy moja pani ma się dobrze?
Griffith również spostrzegł żywe zainteresowanie otaczających ich dworzan i podał Mariannie ramię.
- Królewska małżonka ma się dobrze, podobnie jak jej syn i dziedzic Artur.
- Dziedzic angielskiego tronu. - Marianna uśmiechnęła się ironicznie. - A Henryk Tudor jest jego ojcem.
- Król Henryk Tudor jest ojcem.
Marianna omal się nie roześmiała, słysząc te pompatyczne słowa, lecz lata spędzone na dworze nauczyły ją szacunku dla władzy królewskiej, jeśli nie dla człowieka piastującego ten tytuł. Przyjęła podsunięte jej ramię i przytaknęła.

- Oczywiście. Król Henryk, siódmy noszący to imię, jest ojcem tego dziecka. Czy król Henryk zezwolił, by jego żona została ukoronowana?
- Nie jeszcze.
- Gdy arcybiskup namaści głowę Elżbiety olejami i umieści na jej szlachetnym czole koronę w katedrze Westminster, Elżbieta zostanie wyniesiona ponad zwykłych śmiertelników. - Marianna przysunęła się bliżej, rada, że może posłużyć się Griffithem niczym rozpychającym tłum klinem. Gdy już pozostawili za sobą drepczących dworzan, rzekła:
- Król się boi. Obawia się, że wszyscy zarzucą mu, iż zawdzięcza tron swojej małżonce królowej.
- Jest ostrożny i ma rację.
- Tron nadal chwieje się pod nim.
- Chwieje się? Nie. Wcale się nie chwieje i coś podobnego może twierdzić tylko szaleniec. Ale ci sami szaleńcy, którzy twierdzą, że tron chwieje się pod nim, mogą mu również zarzucić, że bez p3parcia Yorków, krewnych Elżbiety, nie utrzymałby go.
- Z całą pewnością nie jest pan pochlebcą - rzekła Marianna z uśmiechem, bardziej rozbawiona niźli obrażona zaliczeniem jej do szaleńców.
- Robię to, czego żąda ode mnie Henryk.
- A więc jest pan jego lokajem - stwierdziła, zastanawiając się, czy zareaguje na obrazę.
- W tej chwili tak. Jestem chłopcem na posyłki, przenoszącym listy od jednej niemądrej dziewczyny do innej.
Nie pytając, jakie są jej zamiary, poprowadził Mariannę do zarośniętego bujną roślinnością ogrodu, pełnego woni rozkwitających, rozgrzanych w wiosennym słońcu róż.
- Nagrodą za wypełnienie tej misji jest wizyta u moich rodziców w Walii.
Marianna stwierdziła, że promienie słoneczne nie dodają Griffithowi urody. Jego włosy nie są, jak sądziła, czarne, lecz ciemnobrązowe i lśniące. Wyrastały ze środka czoła, nadając jego wąskiej twarzy diabelski wygląd, a potem opadały jak lwia grzywa i upodabniały go do groźnej bestii. Słońce sprawiało, że wydawał się jeszcze wyższy i potężniejszy. Marianna zastanawiała się, co skłoniło Henryka, by posłużyć się takim posłańcem.
Czyżby Henryk chciał ją onieśmielić? Co podejrzewał? Co wiedział? I czy podzielił się ową wiedzą ze swym gońcem?
Pasmo płomiennie rudych włosów przesłoniło jej oczy i bez powodzenia usiłowała wsunąć je pod obcisły czepeczek.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin