Updike_John_-_Farma.rtf

(400 KB) Pobierz
John Updike

John Updike

 

 

 

Farma

(Przekład Maria Skibniewska)


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Toteż gdy uczciwie uznałem, że czło­wiek jest istotą, której egzystencja po­przedza esencje, że jest wolną istotą, która w rozmaitych okolicznościach może pragnąć jedynie własnej wolności, uznałem jednocześnie, że mogę jedynie pragnąć wolności dla innych.

Sartre


Z autostrady skręciliśmy na zwykłą szosę, a z niej na czerwonawą polną drogę. Krótką ostrą stromizną wjechaliśmy na płaski grzbiet w miejscu, gdzie zniszczona skrzynka na listy Schoelkopfów stoi po kolana zanurzo­na w kapryfolium i sumaku, z daszkiem krzywym jak kapelusz włożony na bakier, i stąd moja żona po raz pierwszy zobaczyła farmę. Z niepokojem wychyliła się obok mnie naprzód i poczułem na ramieniu ciężki łokieć jej syna, który siedział w głębi samochodu. Znajomy budynek czekał na na­stępnym odległym wzgórzu, oddzielonym wklęsłą zieloną łąką.

— To nasza stodoła — powiedziałem. — Matka kazała wreszcie usu­nąć wielki wystający nad nią strych na siano, bo zawsze uważała, że to jest brzydkie. Domu nie widać za stodołą. Łąka należy do nas. Posiadłość Schoelkopfa kończy się na tej linii sumaków.

Stoczyliśmy się w dół drogą wymytą przez erozję aż do piaskowcowe­go kośćca i prowadzącą na nasze terytorium.

— A więc do was należy ziemia po obu stronach drogi? — spytał Richard. Miał jedenaście lat i wyrażał się bardzo ściśle, tonem trochę agre­sywnym.

— Oczywiście — odpowiedziałem. — Pierwotnie farma Schoelkop­fów stanowiła część naszej, ale mój dziadek sprzedał ją przed przepro­wadzką do Olinger. Około czterdziestu akrów.

— Ile zostało?

— Osiemdziesiąt. Jak okiem sięgniesz stąd, cała ziemia należy do na­szej farmy. To chyba największy wolny jeszcze od zabudowy obszar w tak bliskim sąsiedztwie Alton.

— Nie macie żywego inwentarza — stwierdził Richard. Chociaż sam mu o tym powiedziałem, jego słowa zabrzmiały jak oskarżenie.

— Tylko parę psów — odparłem — a w stodole jest mnóstwo jaskółek i na łąkach dużo bekasów. Za życia mego ojca matka hodowała kury.

— Po co trzymać farmę, na której nic się nie produkuje? — spytał Ri­chard.

— O to musisz zapytać moją matkę. — Umilkł na długą chwilę, jak gdyby wyczuł w tej odpowiedzi naganę, ale ja nie miałem tej intencji. — Sam tego nigdy nie mogłem pojąć — dodałem. — Byłem w twoim wieku, kiedy się przeprowadziliśmy tutaj. Nie... Byłem starszy. Miałem czterna­ście lat. Zawsze czułem się młodszy, niżby wypadało z metryki.

Wtedy Richard spytał:

— Czyje są te wszystkie lasy?

Zrozumiałem, że przewiduje odpowiedź i chce, bym jej udzielił z du­mą.

— Nasze — powiedziałem. — Z wyjątkiem prawa przejazdu, które sprzedaliśmy elektrowni dwadzieścia lat temu. Wyrąbali drogę, ale nigdy z niej nie korzystali. Można stąd zobaczyć przesiekę, to ten pas młodszych drzew, widzisz? Las wyrósł na nowo. Ale wyrąbali dęby, a wyrosły klony i sasafrasy.

— Po co kupowali prawo przejazdu, jeżeli nigdy z niego nie korzysta­li? — spytał. Roześmiał się niezręcznie i to mnie wzruszyło, bo zażartował sam z siebie, może próbując naśladować mój sposób bycia i usiłując od­uczyć się przedwczesnej powagi, którą mu narzuciły lata przeżyte bez ojca.

— Tak to już tutaj jest — powiedziałem. — We wszystkim rozrzut­ność. Masz szczęście, że mieszkasz w Nowym Jorku, gdzie przestrzeń jest skąpo odmierzana.

Teraz odezwała się Peggy.

— Rzeczywiście tutaj wydaje się wszystkiego za dużo — powiedziała oceniając farmę, która rozpościerała się wokół nas, i odgarniając włosy z czoła i policzków. Tym gestem zwykle kończyła wypowiedź, gdy spodziewała się, że wywoła ona sprzeciw; mężczyzna w podobnej sytuacji zakasałby rękawy.

To prawda, ilekroć wracałem do tej ziemi, choćby po nie wiem jak dłu­giej przerwie, pola rozbiegały się promieniście wokół mnie niby szczegól­na forma samochwalstwa. Moja żona to wyczuła, a była od tak niedawna moją żoną, że uznała za wskazane zganić mnie. Ceniłem w niej instynkt, który skłaniał ją do robienia mi takich uwag (pierwsza moja żona, Joan, nigdy mnie nie krytykowała, co samo już wystarczało za najsurowszą kry­tykę), lecz obawiałem się starcia między nią a moją matką. Joan w swej naiwności zauważyła kiedyś grzecznie, że matce przydałaby się pralka. Nigdy jej tego nie wybaczono. Instynkt radził mi teraz, w ostatnich chwi­lach przed spotkaniem z matką, mówić o niej głośno, jak gdybym chciał wyładować to wszystko, co później będzie trzeba zostawić nie dopowie­dziane.

— Wiesz, Richard — powiedziałem — na farmie jest traktor. Ciągnie za sobą wał z obracającymi się ostrzami, które tną trawę. W Pensylwanii obowiązuje ustawa, że jeśli farma ugoruje, trzeba koniecznie dwa razy do roku kosić chwasty.

— Co to znaczy ugoruje?

— Sam dokładnie nie wiem. Farma jest nie uprawiana.

— A kto jeździ na traktorze?

— Moja matka.

— To dla niej zabójstwo — powiedziała ostro Peggy.

— Dobrze zdaje sobie z tego sprawę — odparłem równie ostro.

— A ja mógłbym pojeździć? — spytał Richard.

— Chyba nie. Co prawda, tutejsze dzieci to robią, ale zdarza się, że traktor je... — Połknąłem słowo “miażdży"; pewnemu mojemu rówieśni­kowi traktor zgruchotał miednicę i przypomniał mi się dziwaczny, rozchybotany chód kaleki. — ...od czasu do czasu kaleczy.

Oczekiwałem, że Richard będzie nalegał, ale już się zainteresował czymś innym.

— Co to?

Wśród bujnej zieleni mignęła różowa ruina.

Fundamenty starej szopy na tytoń.

— Można by je nakryć dachem i byłby garaż.

— Szopa spaliła się przed czterdziestu laty, kiedy farma należała do kogoś innego.

— Zanim matka was tutaj ściągnęła z powrotem? — spytała Peggy.

— Nie trzeba tego tak określać. Ona teraz wierzy, że ojciec również pragnął odzyskać farmę.

— Boję się, Joey!

Jej okrzyk zabrzmiał w chwili, gdy na oślep brałem zakręt pod górę, by okrążyć stodołę. Wóz pędzący nieostrożnie z góry byłby niewidoczny do ostatniego momentu, w tym miejscu łatwo było o zderzenie. Ale ryzyko­wałem to już tysiąc razy i zawsze z powodzeniem, chociaż miejscowi chłopcy na swoich rozklekotanych samochodach lubili przemykać naszą drogą, żeby drażnić psy i dokuczyć matce. Wieczorami włóczyli się czasem po polach małymi ciężarówkami i płoszyli światłem reflektorów sarny. Te­raz już zapadał zmierzch. Szczęśliwie zajechałem przed stodołę i zatrzyma­łem wóz na placyku, nie używanym od lat i zarośniętym trawą.

— Nie bój się — powiedziałem do Peggy. — Nie mam nadziei, żeby­ście się z sobą zaprzyjaźniły. Liczyłem, że polubi Joan, ale się zawiodłem.

— Jeszcze mniej ma powodów, żeby mnie polubić.

— Nie myśl o tym. Bądź po prostu sobą. Ja cię kocham.

Ale wyznałem swoją miłość w pośpiechu i prędkim, szorstkim gestem klepnąłem udo Peggy, bo sylwetka matki, ciemna plama, już wyłoniła się z domu i posuwała w szafirowym cieniu kanadyjskiego świerka strzegące­go ścieżki. To drzewo właśnie sprowadzało do domu przedwczesne wie­czory i nieraz w dzieciństwie o tej porze, gdy wyglądałem przez okno, przekonany, że jest już noc, zdumiewał mnie blask słońca jak ruda złota spiętrzony jeszcze na górnej połowie muru stodoły. Ze skwapliwością wi­nowajcy otworzyłem drzwiczki samochodu i machając ręką zawołałem:

— Hej!

— Witajcie, pielgrzymi! — odpowiedziała tonem, w którym brzmiała lekka nuta ironii, prawie niedosłyszalna w osobliwej ciszy, jaka zapadła po umilknięciu silnika, bo nasz citroen już opadł z sykiem na poduszki po­wietrza.

Byłem wstrząśnięty powolnością, z jaką matka zbliżała się ku nam ścieżką. Pamiętałem, jak dawniej prześcigała ojca biegnąc pod deszczem ze stodoły do domu. Cierpiała na angina pectoris i — mimo że nigdy nie paliła — na rozedmę płuc. Największym wyczynem jej życia było kupno tej farmy, ale miała płuca zasiedziałej mieszkanki miasta, jak powiedział jej lekarz. Dla ochrony przed sierpniową wilgocią włożyła męski sweter, stary sweter dziadka, zrobiony żłobkowanym ściegiem z szarej wełny, za­pięty z przodu na starej różowej bluzce, która przypominała mi wielkanoc­ne święta z lat mojego dzieciństwa. Szczeniak collie, jedyny pies nie za­mykany w budzie, doskakiwał do nas, zatrzymywał się na parę stóp przed rybim pyskiem citroena, ujadając i jeżąc sierść, a potem wracał pędem do mojej matki. Niecierpliwiła go straszliwa powolność jej kroków; jasna pierś i koniec ogona migały na ciemnym trawniku. Trawnik wybujał ziel­skiem i żałośnie domagał się strzyżenia.

Richard i ja wynosiliśmy z wozu walizki, ale Peggy z nerwowym po­śpiechem poszła ścieżką na spotkanie mojej matki, irytując ją, jak się oba­wiałem, tym bezwiednym popisem zwinnego zdrowia. Zdawało się, że jej wysokie obcasy chwieją się trochę na regularnie rozmieszczonych pia­skowcowych płytach. Miałem wrażenie, że widzę ją oczyma mojej matki, wysoką, umalowaną kobietę, zbliżającą się ku mnie, a jednocześnie wła­snymi oczyma, od tyłu, oddalającą się białą spódnicę, której połyskliwa rozpiętość była ośrodkiem i siedzibą mojego życia. Moja żona, chociaż nieotyła, jest po kobiecemu rozłożysta, ma spadziste, rozkołysane ramiona, a szerokie biodra wydają mi się jak gdyby radosne i sprawiają, że chód jej ma jakiś krzepiący rozmach, przypominając o przestrzeni zamkniętej jej udami.

Dwie kobiety przywitały się pocałunkiem. Spotkały się przedtem raz tylko, na ślubie, chociaż usilnie prosiłem matkę, żeby nie przyjeżdżała na tę uroczystość. Odbyło się to w tydzień po moim rozwodzie z Joan w pry­watnym biurze sędziego magistrackiego, którego syn był moim znajomym. Gmach, rzadki zabytek przeszłości, miał klatkowe windy i korytarze wyło­żone brązowym linoleum, wzdłuż których drzwi biurowych pokoi, przesło­nięte matowymi szybami, wyglądały jak wejścia do rzędu toalet. Był czer­wiec, upał. Okna staroświecką modą otwarto i do pokoju wdzierały się ha­łasy z East River. Sanktuarium sędziowskie było obszerne, zgodnie z prze­starzałymi pojęciami o właściwych rozmiarach biurowych pomieszczeń, a umeblowanie, obejmujące drewnianą ławkę, na której siedziała moja matka, wyglądało skąpo i obco, jakby te martwe przeżytki minionej ery gmachów sądowych podlegały na równi ze śmiertelnymi ludźmi niepojęte­mu przerzedzeniu. Matka ustawicznie zwijała, rozwijała i wygładzała na ko­lanach maleńką batystową chusteczkę, podnosząc ją co chwila i przyciska­jąc do szyi gestem tak gwałtownym, jakby ją coś ukłuło. Pomyślałem, że beznadziejnie nie pasuje do tej ceremonii, ale właściwie wszyscy tu byli­śmy nie na miejscu: duży już syn panny młodej, sztywna para z Park Avenue, której piękniejsza połowa, kobieta o wyłupiastych oczach, pełniła funkcję druhny ze strony Peggy; piegowaty eks-kochanek Joan i eks-mistrz olimpijski narciarstwa, zarazem mój kolega po fachu, zaproszony na druż­bę z braku kogoś odpowiedniejszego, ojciec Peggy, czerstwy wdowiec, dy­rektor domu towarowego w Omaha; wreszcie, najmniej oczekiwany, sio­strzeniec mojej poprzedniej żony, cierpiący na nadczynność tarczycy stu­dent teologii, unionista, reprezentujący niejako Joan i moje dzieci, które wraz z nią schroniły się u jej rodziców nad pewnym kanadyjskim jeziorem. W tak niedobranym gronie matka już nie mogła razić. Sędzia, łagodny sta­ry albinos w ubraniu z bawełnianej tkaniny, potraktował ją z uroczą uprzej­mością. Jak gdyby odkładał do registratora gruby plik akt sądowych, usado­wił ją ostrożnie na ławce sękatymi brunatnymi dłońmi, których palce stu­lał w sposób typowy dla pracowników fizycznych. Siadłszy przygładziła fał­dy i sapała cichymi, szybkimi westchnieniami jak odpoczywający pies. Jej przyjazd (autobusem, z godzinnym czekaniem w Filadelfii), chociaż przeciw niemu oponowałem, teraz wydawał się niezwykłym wysiłkiem, który podjęła dla mnie i za który byłem wdzięczny. Czułem jej obecność nawet w szczytowym momencie obrzędu, gdy kątem oka widziałem, jak stanow­cza broda Peggy czerwienieje, czarna gwiazda rzęs przesuwa się, a cały pro­fil schyla ku drżącemu bukietowi fiołków, przyciśniętemu do boku. Prze­czytała gdzieś, że pannie młodej, która już raz była zamężna, nie wypada mieć białych kwiatów, spędziła więc ranek przy telefonie, szukając po ca­łym mieście fiołków w czerwcu. W tej chwili mimo wstydliwej młodzień­czości profilu wydała mi się niemłoda już, tak samo jak ja; oboje wkracza­liśmy w wiek średni, staliśmy w niepewnej pozie na krawędzi, na skraju ja­kiegoś wielkiego terenu pośredniego, nad rzeką szerszą niż oba jej brzegi. Przez otwarte okna ponad okrytym togą ramieniem sędziego widziałem rzekę, z tej wysokości nachyloną ukośnie, a na niej mało ożywiony ruch, trochę miniaturowych barek, a poprzez blask tego niezwykłego popołu­dnia, w którym Brooklyn lśnił niby zorza przetykana dźwigami budowlany­mi, wzniósł się powiew wiatru i zaszeleścił papierami na niewzruszonym jak prawo dębowym stole. Samotna mucha okrążyła zasupłaną linię światła. Wreszcie śluby zostały zaprzysiężone i wydało mi się, że runąłem, wpadłem w końcu w twardą głębinę faktu, którego dokonanie zbyt długo i zbyt bo­leśnie odwlekałem. Gdy odwróciłem się, żeby przyjąć powinszowania i wy­mienić uściski z garstką osób, które wraz ze mną wznosiły się na te wyży­ny, zaskoczyła mnie obcość w gniewnych oczach matki i chłód jej policzka, niespodziewany wobec skwaru tego dnia.

 

 

Teraz w chłodny dzień pocałowałem ją i twarz matki wydała mi się rozpa­lona od gorączki. Jesień, wcześniejsza w głębi lądu, była wyczuwalna wła­ściwie nie tyle w zapachu opadłych owoców w sadzie, ile w lawendowym odcieniu zmierzchu, w atmosferze zamierania. Łąkę przesłaniało pasemko mgły tam, gdzie płynęła wzdychając rzeczka, nikła struga zaduszona przez zielsko i rzęsę. Nietoperz jak plama smutku szamotał się to tu, to tam w błoniastej purpurze między czubami drzew. Matka ledwie dotknęła Peggy i jak gdyby podkreślając kontrast zatrzymała długo ręce na mnie — jedną na moim ramieniu, drugą poniżej łokcia.

— Bardzo zmęczeni? — spytała. Miało to znaczyć, że wyglądam mi­zernie.

— Wcale — odparłem. — Wydostaliśmy się za most przed porą naj­gorszego tłoku i zjedliśmy coś niecoś w New Jersey.

— Och, nie miałam na myśli, że Peggy wydaje się zmęczona — po­wiedziała matka, zbyt zręcznie zmieniając ton. — Peggy zawsze wygląda świetnie. — Głos jej dobywał się z najpłytszych stref ciała, z gardła i ust ra­czej niż z płuc i nie związany z wewnętrzną głębią był, mimo że trochę zdyszany, lżejszy niż dawniej. Trochę ironii tkwiło w tej lekkości i w ru­chu, jakim ściągała ramiona, jakby starając się pogłębić oddech; była to może szczególna parodia, która w swojej przesadzie miała na celu od­wrócenie naszej uwagi od rzeczywistego stanu.

Wesołość na twarzy Peggy przygasła; uśmiechnęła się jednak dzielnie, mówiąc:

— To tylko fasada.

— Bardzo ładna fasada — powiedziała matka.

Wziąłem Peggy pod rękę, żeby ją poprowadzić do domu, lecz odsunę­ła się ode mnie i odwróciła do Richarda, który szedł za nami. Zapomnia­łem o nim. Uparł się dźwigać najcięższą walizkę z ubraniami swojej mat­ki. Przełożył ciężar do lewej ręki, a prawą wyciągnął na powitanie do mo­jej matki.

— Ma pani tutaj piękną farmę — powiedział. W krótszych wystąpie­niach zdobywał się na imponująco niski głos.

— O, dziękuję, bardzo jesteś łaskawy — odparła matka — ale nic pra­wie z mojej farmy nie zdążyłeś jeszcze zobaczyć. Miałam nadzieję, że twoi rodzice przyjadą dość wcześnie, byśmy mogli za dnia przejść się trochę.

— Zrobimy to jutro — powiedziała Peggy. — Ja też się na to cieszę.

— Co do mnie, będę musiał skosić pola — oznajmiłem zastanawiając się, czy tylko ja sam wzdrygnąłem się, gdy matka z taką nieścisłością uży­ła określenia “rodzice".

— Biedny Joey — powiedziała matka. — Zawsze sumienny.

— Podobało mi się to, co już widziałem — zapewnił ją Richard. Głos mu przeskoczył z powrotem w dziecinne rejestry. — Przejeżdżaliśmy ko­ło starych fundamentów, które łatwo można by przerobić na garaż dla dwóch samochodów.

— Richard mówi o starej szopie na tytoń — wyjaśniłem. — Zawsze myślałem, że to będzie schowek na sprzęt, jak zamienimy farmę w tereny golfowe.

Tereny golfowe stanowiły tradycyjny przedmiot rodzinnych żartów, pochodzących z czasów życia ojca; nigdy nie rozumiałem ich dokładnego sensu, ale użyłem ich teraz jako osłony dla naiwności pasierba.

Matka przyglądała mu się uważnie i z udaną rozpaczą krzyknęła:

— Ależ tam rosną najlepsze jeżyny!

Wszyscy roześmieliśmy się, wdzięczni, że choć na chwile rozproszyła chmurę, która ją osnuwała, odkąd zdrowie przestało jej dopisywać. Humor jej nabrał niepokojącego rezonansu, mrocznej subtelności, podwójnie przygnębiającej tutaj, pod gołym niebem, jak gdybyśmy stojąc tak pośród jej farmy zanurzali się w świat jej myśli.

Idąc z tą swoją — może ironiczną — powolnością matka wprowadziła nas do domu. Od mojego pierwszego powrotu z college'u, przed dwudzie­stu prawie laty, wszystkie przyjazdy do domu zbiegły się teraz w tym jed­nym momencie, który znów przeżywałem: dotknąłem stopą wytartego progu z piaskowca na kuchennym ganku, a psy zaczęły ujadać radośnie i zapalczywie w psiarni koło kalekiego krzaka ligustru, który niegdyś po­targał rogami zbiegły byk, nim go moja babka poskromiła własnym fartu­chem. Zdarzyło się to pierwszego lata naszego życia na farmie. Pewien menonita, prowadzący gospodarstwo mleczne, wydzierżawił od nas łąkę dla małego stada bydła, wśród którego znajdował się byk rdzawej maści; ten właśnie byk trafił na słabsze miejsce w ogrodzeniu za szopą koło źródła. Wpadł do naszego ogrodu, chrapnął i zaatakował kulisty jasnozie­lony krzaczek, po czym zatrzymał się potrząsając łbem, jakby próbował uciszyć szum w uszach. Moja babka machając fartuchem i przemawiając do zwierzęcia takim samym gniewnym sykiem, jakim pozbywała się zwy­kle natrętnych domokrążnych handlarzy — podczas gdy my skuleni ze strachu wrzeszczeliśmy w kuchni — broniła małego...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin