Asimov Isaac-Fantastyczna podróż.pdf

(962 KB) Pobierz
Asimov Isaac-Fantastyczna podroz
Isaac Asimov - Fantastyczna podróż
Isaac Asimov
Fantastyczna Podróż
Przekład Danuta korziuk
Tytuł Oryginału The Fantastic Voyage
Słowo wstępne
Ta historia została wydana w formie książki, na podstawie której nakręcono film. Ma ona kilku autorów, a każdy z
nich na swój sposób przyczynił się do powstania jej w obecnej formie. Dla nas wszystkich było to długie i żmudne za-
danie oraz wielkie wyzwanie, które przyniosło głęboką satysfakcję i sprawiło wielką przyjemność. Kiedy wraz z Jayem
L Bixby napisaliśmy naszą opowieść, nie wiedzieliśmy, do czego to doprowadzi, co się z nią stanie w rękach ludzi o
wielkiej wyobraźni i wspaniałym mistrzostwie — Saula Davida, producenta filmowego, Richarda Reischera, reżysera i
natchnionego twórcę pełnego fantazji, Harry’ego Kleinera, który napisał scenariusz, Dale’a Henessy’ego, kierownika
artystycznego i artysty o głębokim wnętrzu, oraz lekarzy i naukowców, którzy ofiarowali nam wiele swego czasu i po-
mysłów. I wreszcie Isaaca Asimova, który użyczył swego pióra i wielkiego talentu, by nadać formę i urealnić tę fantas-
magorię faktów i fantazji.
Otto Klement
Rozdział l
Samolot
To był stary samolot. Czterosilnikowy plazmowy odrzutowiec wycofany z czynnej służby. Odbywał być może swój
ostatni lot, który nie był ani łatwy, ani bezpieczny. Z trudem przebijał się przez kłęby chmur. Podróż miała zająć dwa-
naście godzin. Odrzutowiec o napędzie rakietowym potrzebowałby tylko pięć. Do celu pozostała jeszcze godzina, może
trochę więcej.
W ogromnej kabinie pasażerskiej znajdowało się tylko dwóch mężczyzn. Jednym był agent, który wiedział, że jego
odpowiedzialność za drugiego pasażera skończy się, gdy wylądują. Za godzinę. Najdłuższą godzinę w jego życiu. Dru-
gim był niepozorny, drzemiący mężczyzna. Ale w tej chwili to właśnie on był najważniejszym człowiekiem na świecie.
*
Generał Alan Carter podniósł posępny wzrok na wchodzącego pułkownika. Miał zmęczoną twarz, worki pod oc-
zami i obwisłe kąciki ust. Spinaczowi, którym manipulował, próbował nadać pierwotny kształt, ale ten wyskoczył mu z
ręki.
— Tym razem prawie mnie trafiłeś — powiedział pułkownik Donald Reid.
Włosy w kolorze piasku miał gładko zaczesane do tyłu, a krótkie, siwiejące wąsy sterczały jak szczecina. Obaj .
zostali przydzieleni do superspecjalnego zadania. Na kieszonkach mundurów mieli naszywki z literami CMDF. Każda
litera znajdowała się w sześciokącie, z których dwa były umieszczone wyżej, a trzy poniżej. Środkowy sześciokąt w
dolnym rzędzie zawierał symbol, który dodatkowo klasyfikował człowieka. W przypadku Reida był to kaduceusz,
oznaka personelu medycznego.
— Zgadnij, co robię? — spytał generał.
— Pstrykasz spinaczami.
— No właśnie. A także liczę godziny. Jak dureń! — Jego głos podniósł się o ton. — Siedzę tu, ręce mam wilgotne,
włosy zlepione, serce mi wali i liczę godziny. A teraz już tylko minuty. Siedemdziesiąt dwie minuty, Don. Siedemdzie-
siąt dwie minuty i wylądują na lotnisku.
— W porządku. Po co wobec tego te nerwy? Czy dzieje się coś złego?
— Nie. Nic. Żadnych problemów. Jak dotąd. Wydostaliśmy go z ich rąk, jeśli mi wiadomo, bez przeszkód. Bezpiec-
znie dotarł do samolotu,’ do tego starego…
— Tak. Wiem.
Carter potrząsnął głową. Nie interesowało go, czy mówi coś nowego, interesowała go sama rozmowa.
— Sądziliśmy, że oni założą, że czas to dla nas sprawa najwyższej wagi, więc wsadzimy go do X–52 i wystrzelimy
poprzez wewnętrzną przestrzeń. Tylko że my doszliśmy do wniosku, że oni tak będą sądzić i przygotują szczelny sys-
tem antyrakietowy…
— Paranoja, tak to się nazywa w moim zawodzie — powiedział Reid. — To, że ktoś mógłby uwierzyć, że oni by tak
zrobili. Ryzykowaliby wojnę i unicestwienie?
— Właśnie mogliby zaryzykować, żeby zatrzymać naszą akcję. Gdyby sytuacja była odwrotna, byłbym za
podjęciem takiego ryzyka. Jak wiesz, wzięliśmy samolot transportowy, czterosilnikowy, plazmowy odrzutowiec.
Ciekaw byłem, czy da radę wystartować. Jest taki stary.
— Przecież dał radę?
— Co, dał radę? — generał otrząsnął się z zamyślenia.
— Wystartować.
— Tak, tak. Lot przebiega normalnie. Dostaję raporty od Granta.
— Kto to taki?
— Agent ochrony. Znam go. Jeszcze nigdy nie zawiódł. Powinienem być spokojny, ale nie mogę opanować nerwów.
To Grant przeprowadził całą operację. Wyłuskał Benesa z ich rąk niczym pestkę.
1 / 72
415011815.004.png
 
Isaac Asimov - Fantastyczna podróż
— Więc o co chodzi?
— Wciąż się martwię. Powiadam ci, Reid, że bezpieczeństwo można zachować tylko przez równowagę sił. Oni są
tak samo sprytni jak my. Na każdego naszego człowieka umieszczonego u nich, przypada ich człowiek umieszczony u
nas. Na każdy nasz fortel odpowiadają fortelem. To trwa już od lat. Musieliśmy porwać Benesa, bo inaczej równowaga
zostałaby zachwiana. A to mogłoby się skończyć… sam wiesz jak.
— Nie przejmuj się, Al.
— Jak mam się nie przejmować? To, co odkrył Benes, to nowa wiedza, może raz na zawsze położyć kres rywali-
zacji. Będziemy zwycięzcami.
— Mam nadzieję, że tamci nie myślą tak samo — odrzekł Reid.
— A jeśli myślą… Wiesz, Al, dotychczas istniały reguły tej gry. Żadna ze stron nie dawała drugiej powodu do uży-
cia broni. Ale teraz kiedy szala przechyliła się na naszą stronę, niebezpieczeństwo wzrasta. Nie możemy go za mocno
naciskać. Musimy pozostawić sobie jakiś margines… jakieś wyjście. Jeśli on tu dotrze.
— Masz wątpliwości?
Carter podniósł się, jakby chciał rozpocząć spacer bez celu, tam i z powrotem. Wytrzeszczył oczy, po czym rap-
townie usiadł.
— W porządku, po co się denerwować? Widzę po twoich oczach, doktorze, że chciałbyś dać mi coś na uspokojenie.
Nie potrzebuję żadnych uspokajających pigułek. Ale przypuśćmy, że on dotrze tu za siedemdziesiąt dwie… za sześćdzi-
esiąt sześć minut. Przypuśćmy, że wyląduje bezpiecznie na lotnisku. Ale jeszcze trzeba go tutaj przewieźć. Wszystko
może się zdarzyć…
— …między ustami a brzegiem pucharu — wyrecytował Reid. — Na miłość Boską, generale, czy nie powinniśmy
być praktyczni i porozmawiać o następstwach? Chodzi mi o to, co się stanie po jego przybyciu tutaj?
— Ależ, Don, poczekajmy z tym, dopóki się tu nie zjawi.
— Ależ, Al — powiedział z przekąsem pułkownik, okazując w ten sposób zdenerwowanie — to nie może czekać, aż
on się tu znajdzie. Wtedy będzie za późno.
Będziesz zbyt zajęty, a ja nie uzyskam dostępu do niego. Rzucą się na Benesa spece z Pentagonu. Musimy teraz coś
postanowić.
— Obiecuję… — gest generała był niezdecydowany. Reid zignorował to.
— Nie. Nie będziesz w stanie dotrzymać żadnej obietnicy i dobrze o tym wiesz. Dzwoń do szefa, dobra? Teraz!
Możesz się z nim połączyć. Jesteś jedyną osobą, która potrafi dodzwonić się do niego. Zmuś go, żeby zrozumiał, że
CMDF nie służy tylko obronie. Lub, jeśli nie możesz, skontaktuj się z komisarzem Furnaldem. On jest po naszej stro-
nie. Powiedz mu, że odkrycia Benesa są ważne dla nauk biologicznych i medycznych. Przypomnij, że są na to ustawy.
Słuchaj, Al, musimy zdobyć te informacje. Wiesz, że mogą one uratować życie wielu ludzi. Skoro Benes tu się znajdzie
i obskoczą go prawdziwi generałowie, niech ich diabli wezmą, my zostaniemy na lodzie.
— Nie mogę, Don. I nie zrobię tego. Jeśli chcesz usłyszeć prawdę, nie zrobię nic w tej cholernej sprawie, dopóki nie
będzie tu Benesa. I nie podoba mi się, że próbujesz w takiej chwili coś ode mnie uzyskać.
Usta Reida zbielały.
— Co mam robić, generale?
— Czekać, tak jak ja czekam. Liczyć minuty.
Reid odwrócił się, by odejść. Doskonale panował nad złością.
— Gdybym był tobą, generale, ponownie rozważyłbym, czy wziąć środek na uspokojenie.
Carter patrzył na wychodzącego. Spojrzał na zegarek.
— Sześćdziesiąt jeden minut! —wymamrotał i machinalnie szukał spinacza.
*
Po wyjściu od generała Reid wstąpił do gabinetu doktora Michaelsa, cywilnego szefa Sekcji Medycznej. Wyraz sze-
rokiej twarzy Michaelsa wahał się zawsze w określonych granicach. Z jednej strony łagodna wesołość połączona z
suchym chichotem, z drugiej — chwilowa powaga, która, jak się zdawało, nigdy sama siebie nie brała poważnie.
Michaels trzymał w ręku mapę czy coś w tym rodzaju. Dla pułkownika Reida wszystkie te mapy były jednakowe,
wszystkie były pogmatwanymi labiryntami, a razem wzięte stanowiły ogromną gmatwaninę, której nie potrafił odczy-
tać.
Od czasu do czasu Michaels próbował objaśniać te mapy każdemu, kto przekroczył próg jego gabinetu — był
chętny do rozmów na ich temat.
— Do krwiobiegu dodajemy śladowe ilości promieniotwórczych substancji, a organizm, może to być człowiek albo
mysz, robi własną fotografię na zasadzie laserowej, która tworzy obraz trójwymiarowy. Proszę spojrzeć — mówił Mi-
chaels — dostajemy obraz kompletnego układu krążenia w trzech wymiarach, który może być zapisany dwuwymia-
rowo w tak wielkiej liczbie przekrojów i rzutów, jakiej wymaga dana praca. Można uzyskać przekrój najmniejszej kap-
ilary, jeśli odpowiednio powiększymy obraz. Jestem jak geograf — kontynuował. — Geograf ludzkiego ciała, który
nanosi na mapę jego rzeki, zatoki, zatoczki i strumyki, o wiele bardziej skomplikowane niż cokolwiek na Ziemi. Reid
spojrzał na mapę i spytał:
— Czyje to, Max?
— Nikogo, kogo znasz — Michaels odrzucił wykres. — Czekam, to wszystko. Gdy ktoś inny czeka, czyta książkę.
Ja czytam układ krwionośny.
— Ty także czekasz, co? Tak jak on. — Reid wskazał głową w kierunku gabinetu Cartera. — Czekasz na to samo?
— Na przybycie Benesa. Oczywiście. Wiesz, jeszcze tak zupełnie w to nie wierzę.
— W co nie wierzysz?
2 / 72
415011815.005.png
 
Isaac Asimov - Fantastyczna podróż
— Nie jestem pewien, czy ten człowiek wie to, o czym mówi, że wie. Jestem fizjologiem a nie fizykiem — Mi-
chaels wzruszył ramionami — wierzę ekspertom. Oni twierdzą że to niemożliwe, mówią że zasada nieoznaczoności
czyni to możliwe tylko w bardzo ściśle określonym przedziale czasu. Czy można zakwestionować zasadę nieoznaczo-
ności?
— Ja nie jestem ekspertem, Max, ale ci sami eksperci mówią, że Benes jest w tej dziedzinie najlepszy z nich. Po
tamtej stronie właśnie on stanowił przeciwwagę dla naszych uczonych. Teraz nie mają nikogo lepszego, podczas gdy
my mamy Zaletsky’ego, Kramera, Richtheima, Lindsaya i całą resztę. I ci nasi najwięksi wierzą że on musiał coś od-
kryć, jeśli twierdzi, że to zrobił.
— Naprawdę? A może po prostu myślą, że nie możemy pozwolić sobie na nieskorzystanie z takiej szansy? Nawet
jeśli okaże się, że on nic nie odkrył wygramy, po prostu przez jego dezercję. Tamci nie będą już korzystać z jego usług.
— Dlaczego miałby kłamać?
— A czemu nie? — rzekł Michaels. — To jego atut. To spowodowało naszą akcję. Myślę, że on chce być tutaj u nas.
Jeżeli się okaże, że nie ma niczego nowego, nie odeślemy go z powrotem, prawda? Poza tym, może on rzeczywiście nie
kłamie. Może po prostu się myli.
— Hm. — Reid przechylił swoje krzesło do tyłu i położył nogi na biurku. — Trafiłeś w sedno. Jeśli wystrychnie nas
na dudka, dobrze tak Carterowi. Dobrze tak nam wszystkim. Przeklęci głupcy!
— Nie uzyskałeś nic od Cartera, co?
— Nic. Niczego nie zrobi do przybycia Benesa. Liczy minuty. Teraz ja też to zrobię. Jeszcze czterdzieści dwie.
— Do czego?
— Do lądowania samolotu, którym leci Benes. A nauki biologiczne nie dostaną nic. Jeżeli Benes mówi to po to, aby
uciec z tamtej strony, nie mamy nic, lecz jeśli rzeczywiście ma powody, jakie podał, nadal nic nie mamy. Armia
zachowa wszystkie informacje dla siebie, nie uroni ani kropli. Nie będzie żadnych przecieków.
— Nonsens. Być może na początku naprawdę będą tego strzec, lecz my także mamy swoje sposoby nacisku.
Możemy napuścić na nich Duvala, uczciwego bogobojnego Petera.
Wyraz niechęci przemknął przez twarz Reida.
— Z przyjemnością napuściłbym go na wojskowych. Z chęcią napuściłbym go także na Cartera. Jeśli Duval byłby
naładowany ujemnie, a Carter dodatnio, i mógłbym ich ze sobą zetknąć, i pozwolić, zęby wytworzyło się między nimi
śmiertelne krótkie spięcie…
— Nie bądź taki krwiożerczy, Don. Bierzesz Duvala zbyt serio. Jako chirurg jest artystą, rzeźbiarzem żywej tkanki.
Wielki chirurg jest wielkim artystą i posiada temperament wielkiego artysty.
— Dobra, ja też mam temperament, a nie obnoszę się z nim jak z jajkiem. Co daje Duvalowi prawo bycia agresy-
wnym, aroganckim sukinsynem?
— Gdyby tylko miał na to wyłączność, mój pułkowniku, byłbym zachwycony. Kłopot w tym, że na tym świecie jest
wielu agresywnych, aroganckich sukinsynów.
— Masz rację. Masz rację — mruknął Reid, ale nie dał się ułagodzić. — Trzydzieści siedem minut.
*
Gdyby ktoś powtórzył doktorowi Peterowi Lawrence’owi Duvalowi jego charakterystykę sformułowaną przez
Reida, usłyszałby tylko krótkie mruknięcie. Taką samą odpowiedź usłyszałby na pochlebstwa czy miłosne wyznania.
Nie dlatego, żeby Duval był niewrażliwy na obelgę i na uwielbienie, on tylko reagował na nie, gdy miał czas, a czas
miewał rzadko. To, co zwykle widniało na jego twarzy, nie było nachmurzoną miną, było to raczej ściągnięcie mięśni
pod wpływem myśli, ich koncentracja. Przypuszczalnie wszyscy ludzie mają swoje sposoby ucieczki od świata;
ucieczką Duvala było skoncentrowanie się na pracy. Ta droga doprowadziła go w czterdziestym piątym roku życia do
międzynarodowej sławy chirurga mózgu i sprawiła, że pozostał w stanie . starokawalerskim. Nie miał czasu na
założenie rodziny. Nawet nie podniósł wzroku znad pomiarów, których dokonywał na leżących przed nim trójwymia-
rowych zdjęciach rentgenowskich, kiedy otworzyły się drzwi. Jego asystentka weszła bezszelestnie, jak zwykle.
— O co chodzi, panno Peterson? — spytał i jeszcze uważniej wpatrywał się w fotografie. Percepcja głębi była dla
oka dość jasna, lecz mierzenie głębi rzeczywistej wymagało subtelnego uwzględnienia kątów i wiedzy o tym, czym ta
głębia jest.
Cora Peterson czekała, aż minie chwila dodatkowej koncentracji. Miała lat dwadzieścia pięć, była dokładnie o
dwadzieścia lat młodsza od Duvala. Stopień naukowy posiadała dopiero od roku. Poświęciła się pracy z Duvalem. W
każdym liście do domu tłumaczyła, że dzień pracy z Duvalem to jak kurs college’u. Studiowanie jego metod, jego tech-
nik diagnostycznych, jego posługiwania się fachowym sprzętem, jest ogromnie pouczające. A jego poświęcenie dla
pracy i sprawie leczenia mogło być określone jako inspirujące. Była świadoma, zawodową świadomością fizjologa,
przyspieszonego bicia serca, kiedy chłonęła wzrokiem płaszczyzny i krzywizny jego twarzy pochylonej nad robotą.
Zauważała szybki, pewny, niezachwiany ruch jego ręki. Jej twarz pozostawała kamienna. Cora nie chciała
uzewnętrzniać swoich uczuć. Była świadoma swojej urody. Miała ciemne, szczere, szeroko rozstawione oczy, usta
skłonne do śmiechu i nienaganną figurę. Musiała przyznać, że wyrazy uznania dla jej wyglądu sprawiały przyjemność.
Chociaż wolała, żeby bardziej ceniono jej intelekt niż figurę. Duval doceniał jej umiejętności i wydawał się nie-
poruszony jej atrakcyjnością, za co jeszcze bardziej go uwielbiała. Odezwała się wreszcie:
— Benes będzie lądował za niecałe trzydzieści minut, doktorze.
— Hmm… — Podniósł wzrok. — Co pani tu jeszcze robi? Pani dzień pracy się skończył.
Cora mogłaby odpowiedzieć, że jego również, ale dobrze wiedziała, że jego dzień pracy kończył się dopiero wtedy,
gdy robota była skończona. Dosyć często pracowali po szesnaście godzin. Miała wrażenie, że on nie uświadamiał sobie
upływu czasu.
— Chcę go zobaczyć — powiedziała.
3 / 72
415011815.001.png
 
Isaac Asimov - Fantastyczna podróż
— Kogo?
— Benesa. Czy pana to nie ekscytuje, doktorze?
— Nie. Dlaczego miałoby ekscytować?
— On jest wielkim uczonym. Chodzą słuchy, że posiada ważną informację, która zrewolucjonizuje to, nad czym
pracujemy.
— Doprawdy? — Duval podniósł zdjęcie leżące na wierzchu stosu, odłożył je na bok i sięgnął po następne. — Czy
ta informacja pomoże pani w pracy z laserem?
— Może ułatwić trafienie w obiekt.
— To już zostało opracowane. Z tego co doda Benes, tylko wojskowi będą mieli jakiś pożytek. Wszystko, co zrobi
Benes, przyczyni się do wzrostu prawdopodobieństwa zagłady świata.
— Ależ, doktorze Duval, pan mówił, że rozwój tej techniki może być bardzo ważny dla neurofizjologa.
— Tak mówiłem? No wiec dobrze, mówiłem. Teraz wolałbym, aby pani przyzwoicie wypoczęła, panno Peterson. —
Znów podniósł wzrok. Czyżby jego głos zmiękł troszeczkę? — Wygląda pani na zmęczoną.
Ręka Cory uniosła się ku włosom. Dziewczyna zrozumiała słowo „zmęczona” jako „rozczochrana” — typowo ko-
bieca reakcja.
— Skoro przyjedzie Benes — powiedziała — zrobię to. Obiecuję. Nawiasem mówiąc…
— Tak?
— Będzie pan jutro używał lasera?
— Właśnie usiłuję podjąć decyzję, jeśli mi pani pozwoli, panno Peterson.
— Model sześćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt jeden nie może być używany.
Duval odłożył zdjęcie, przechylił się do tyłu.
— Dlaczego nie?
— Nie jest dostatecznie sprawny. Nie mogę go należycie zogniskować. Podejrzewam, że jedna z diod tunelowych
jest wadliwa, lecz jeszcze nie zlokalizowałam jej.
— Dobrze. Proszę nastawić taki, który dobrze działa na wypadek, gdybyśmy go potrzebowali i zrobi to pani, zanim
pani wyjdzie. Z kolei jutro…
— Z kolei jutro sprawdzę, co jest nie w porządku z 6951.
— Dobrze.
Odwróciła się, by odejść, spojrzała szybko na zegarek i powiedziała:
— Dwadzieścia jeden minut. Mówią, że samolot leci i według rozkładu.
Wydał nieokreślony dźwięk, wiedziała, że nie usłyszał. Wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.
*
Kapitan William Owens zagłębił się w miękko wyściełane siedzenie limuzyny. Ze znużeniem potarł swój spiczasty
nos i zacisnął szerokie szczęki. Poczuł, że samochód unosi się dzięki silnemu odrzutowi sprężonego powietrza i sunie
naprzód z doskonałą równowagą. Nie usłyszał głosu turbosilnika, chociaż za jego plecami gryzło wędzidła pięćset koni
mechanicznych.
Przez kuloodporne szyby z prawej i lewej strony widział eskortę na motocyklach. Inne samochody jechały przed
nim i za nim, ożywiając noc światłami reflektorów. Ta armia strażników sprawiła, że przez chwilę poczuł się ważny, ale
to nie było dla niego. Nawet dla człowieka, na którego spotkanie wyjechali. Nie dla człowieka jako istoty ludzkiej. Je-
dynie dla zawartości wielkiego umysłu.
Szef tajnej służby siedział po lewej ręce Owensa. Zasady bezpieczeństwa w tym resorcie polegały na tym, że Owens
nie znał nazwiska tego nieokreślonego człowieka, który, od okularów po skromne obuwie, sprawiał wrażenie profesora
college’u lub sprzedawcy ze sklepu z galanterią.
— Pułkowniku Gander — powiedział Owens, gdy ściskali sobie dłonie przy powitaniu.
— Gonder — zabrzmiała cicha odpowiedź. — Dobry wieczór, kapitanie Owens.
Byli już na skraju lotniska. Gdzieś w górze, przed nimi, w odległości z pewnością nie większej niż parę mil,
znajdował się samolot przygotowujący się do lądowania.
— Wielki dzień, co? — rzekł Gonder cicho. Wszystko, co wiązało się z tym człowiekiem, zdawało się szeptać,
nawet nie rzucający się w oczy fason jego cywilnego ubrania.
— Tak — powiedział Owens, usiłując mówić spokojnie. W jego głosie zawsze „brzmiało napięcie, które pasowało
do jego wąskiego, ściągniętego nosa, jego oczu i wysokich, wystających kości policzkowych. Czasami mu to przesz-
kadzało. Ludzie sądzili, że jest nerwusem, ale on taki nie był. W każdym razie nie bardziej niż inni. Z drugiej strony,
czasem ludzie ustępowali mu z drogi z powodu brzmienia jego głosu, nawet nie musiał podnosić ręki. Czasami było to
użyteczne.
— Dostarczenie go tutaj to prawdziwie mistrzowskie posunięcie — odezwał się Owens. — Trzeba pogratulować
służbie.
— To zasługa naszego agenta. To najlepszy człowiek, jakiego mamy. Jego sekret, jak sądzę, polega na tym, że wy-
gląda jak agent.
— Jak wygląda?
— Wysoki. Grał w futbol w college’u. Przystojny. Prostolinijny. Jedno spojrzenie i każdy wróg powiada: tak pow-
inien wyglądać jeden z ich tajnych agentów, więc ten z pewnością nim nie jest. I lekceważą go, zbyt późno stwierdzają,
że on jednak jest agentem.
Owens zmarszczył brwi. Czy on mówi serio, czy żartuje? A może chce rozładować napięcie?
— Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że pański udział w tym wszystkim nie jest przypadkowy? — odezwał się
Gonder. — Rozpozna go pan, prawda?
4 / 72
415011815.002.png
 
Isaac Asimov - Fantastyczna podróż
— Tak — odrzekł Owens i zaśmiał się krótkim, nerwowym, śmiechem. — Spotkałem go kilka razy na konfer-
encjach naukowych po tamtej stronie. Pewnej nocy upiłem się z nim, no, nie upiłem się naprawdę.
Byłem na lekkim rauszu.
— Mówił coś na temat swojej pracy?
— Nie upiłem go po to, żeby go skłonić do zwierzeń na tematy zawodowe. Ale, tak czy owak, nie mówił. Był z
nami ktoś jeszcze. Ich naukowcy zawsze są w towarzystwie opiekunów.
— A pan? — Pytanie było beztroskie, intencja nie.
Owens zaśmiał się.
— Proszę mi wierzyć pułkowniku, wiem na czym polega moja służba. Mógłbym rozmawiać z nim cały dzień i to
raczej ja wyciągnąłbym coś z niego.
— Mam nadzieję. Podziwiam was, naukowców, kapitanie. Mamy do czynienia z genialnym umysłem zdolnym
zmienić oblicze świata i tylko garstka ludzi potrafi to zrozumieć. Jego umysł jest wspaniały. Wielki naukowiec. — W
rzeczywistości nie jest tak źle — powiedział Owens. — Jest nas wielu. Oczywiście, istnieje tylko jeden Benes, a mnie
całe mile dzielą od jego klasy. Właściwie nie wiem wiele więcej nad to, co potrzeba, by zastosować tę technikę do kon-
strukcji moich okrętów. To wszystko.
— Ale Benesa pan rozpozna? — szef tajnej służby chciał się upewnić jeszcze raz.
— Nawet gdyby miał brata bliźniaka, a jestem pewien, że go nie ma, poznałbym go.
— To bardzo istotne. Nasz agent, Grant, jest jak powiedziałem dobry, lecz mimo to jestem trochę zaskoczony, że tak
gładko dał sobie radę. Zadaję sobie pytanie: czy nie wchodzi tu w grę podwójne przechytrzenie? Czy oni nie
Spodziewali się, że spróbujemy wydostać Benesa i nie spreparowali Benesa fałszywego?
— Potrafię zorientować się w różnicy — powiedział Owens.
— Nie wie pan, co można dziś zrobić za pomocą chirurgii plastycznej i narkohipnozy.
— Wszystko jedno. Twarz może mnie okpić, ale nie rozmowa. Albo zna technikę — szept Owensa wyraźnie
podkreślił to słowo — lepiej niż ja, albo nie jest Benesem, chociaż ma jego wygląd. Możliwe, że oni potrafią podrobić
ciało Benesa, lecz nie jego umysł.
Przybyli na lotnisko. Pułkownik Gonder spojrzał na zegarek.
— Słyszę samolot. Będzie lądował za parę minut, punktualnie.
Uzbrojeni ludzie i opancerzone pojazdy rozproszyły się, by dołączyć do tych, które już okrążyły lotnisko i zmieniły
je w teren szczelnie zamknięty dla wszystkiego, prócz upoważnionego personelu. Ostatnie światła miasta zgasły,
sprawiając, że horyzont po lewej stronie stawał się nieco zamazany.
Owens odetchnął z ulgą. Za chwilę zobaczy Benesa. Szczęśliwe zakończenie? Zmarszczył brwi. Czy może być
inne? „Szczęśliwe zakończenie!”
Rozdział 2
Samochód
Grant z ulgą obserwował zbliżające się światła miasta. Samolot rozpoczął długie podchodzenie do lądowania. Nikt
nie powiedział mu, dlaczego profesor Benes jest taki ważny z wyjątkiem oczywistego faktu, że jest naukowcem i posi-
ada ważną informację. Powiedzieli, że jest to najważniejszy człowiek na świecie, ale nie wyjaśnili dlaczego. Właściwie
nie nalegał. Ta informacja musiała mieć rzeczywiście ogromną wagę. Uświadomiono mu, że od powodzenia jego zada-
nia zależy dużo; bardzo dużo: bezpieczeństwo jego ojczyzny, a może nawet ludzkości. Wykonał zadanie. Nie udałoby
mu się, gdyby nie to, że oni bali się zabić Benesa. W momencie kiedy zdali sobie sprawę, że śmierć naukowca to je-
dyny sposób, żeby utrzymać dotychczasową równowagę sił między mocarstwami było już za późno. Benes zniknął. A
Granta zranił pocisk, dobrze że tylko powierzchownie. Opatrzył ranę na pokładzie samolotu. Pomógł mu w tym Benes.
Teraz gdy opadło napięcie, poczuł się zmęczony, cholernie zmęczony. Dziesięć lat temu, gdy uczęszczał do colle-
ge’u nazywano go Granitowym Grantem, a on starał się jak głupol zasłużyć na to miano na boisku futbolowym. Rezul-
tatem było złamane ramię. Ale miał przynajmniej dość szczęścia, że zęby i nos pozostały nie uszkodzone. Zachował
przez to swoją męską urodę. Uśmiechnął się sam do siebie.
Od tego czasu był przeciwnikiem używania swojego imienia. Przedstawiał się krótkim mruknięciem: Grant. Było to
męskie i bardzo mocne. Do diabła z tym. Przekroczył niedawno trzydziestkę. Chyba nadszedł czas, by wrócić do swego
imienia. Charles Grant. A może Charlie Grant. Dobry, stary Charlie Grant. Skrzywił się. Musi tak być. Dobry, stary
Charlie. To jest to. Dobry, stary, łagodny Charlie, który lubi siedzieć i kołysać się w bujanym fotelu. Cześć, Charlie, jaki
ładny dzień. Hej tam, Charlie, wygląda na to, że pada deszcz. Znajdź sobie spokojne zajęcie, dobry, stary Charlie, i
zdrzemnij się po drodze do emerytury. Grant spojrzał z ukosa na Jana Benesa. Znalazł nawet coś znajomego w zmierz-
wionej czuprynie posiwiałych włosów, w twarzy, w solidnym, mięsistym nosie, w tych niechlujnych wąsach, także po-
siwiałych. Karykaturzystom wystarczył jedynie nos i wąsy, lecz były także jego oczy, otoczone delikatnymi
zmarszczkami, i pomarszczone czoło. Ubranie Beneśa leżało nie najlepiej, nie było w najlepszym gatunku, ale nie było
czasu na zmianę. Uczony dobiegał pięćdziesiątki, ale wyglądał starzej.
Benes, pochylony do przodu, obserwował zbliżające się światła miasta.
— Był pan już tu kiedyś, profesorze? — spytał Grant.
— Nie byłem nigdy w pańskim kraju, czy to miało być podchwytliwe pytanie? — W jego mowie brzmiał obcy ak-
cent.
— Nie, po prostu chciałem nawiązać rozmowę. To nasze drugie co do wielkości miasto. Może je pan sobie obejrzeć.
Ja pochodzę z drugiego końca kraju.
— Dla mnie to bez różnicy. Jeden koniec. Drugi koniec. Dopóki tu jestem. To będzie… — nie dokończył zdania, w
oczach miał smutek.
Trudno jest się oderwać, pomyślał Grant, nawet kiedy już się podjęło decyzję.
— Nasza w tym głowa, żeby nie miał pan czasu na nostalgiczne rozmyślania, profesorze. Czeka na pana dużo pracy.
5 / 72
415011815.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin