Asimov Isaac-Równi Bogom.pdf

(1376 KB) Pobierz
Asimov Isaac-Rowni Bogom
Isaac Asimov - Równi bogom
Isaac Asimov
Równi Bogom
Przełożył: Romuald Pawlikowski
Tytuł oryginału The Gods Themsehes
Copyright © by Isaac Asimov, 1972
Copyright © for the Polish translation by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1994
Wydanie I
I. Przeciw głupocie...
6.* [*Opowieść zaczyna się od rozdziału szóstego. To nie pomyłka. Mam po temu szczególne powody.
Wiec, czytelniku, nie przejmuj się, czytaj i baw się dobrze (przyp. autora).] - Nic! - powiedział ostro Lamont. - Abso-
lutnie nic z tego nie wynika. - I - jak często robił - pogrążył się w myślach. Pasowało to zresztą do jego głęboko osad-
zonych oczu i lekko asymetrycznego wydłużonego podbródka. Zaduma towarzyszyła mu więc często, nawet wtedy,
kiedy bywał w świetnym humorze. Teraz jednak daleko było mu do pogody ducha. Jego drugie oficjalne spotkanie z
Hallamem okazało się jeszcze większą klęską niż poprzednie.
- Nie dramatyzuj - uspokajał Myron Bronowski. - Nie oczekiwałeś niczego innego. Sam mi to mówiłeś. - Po-
drzucał orzeszki ziemne w powietrze i łapał je w locie swymi mięsistymi wargami. Perfekcyjnie. Każde ziarnko. Był
niewysoki i bynajmniej - nie chudy.
- To wcale nie czyni tego przyjemniejszym. Ale masz rację, to bez znaczenia. Są jeszcze inne rzeczy, które
mogę zrobić i zrobię, a poza tym - liczę na ciebie. Gdybyś tylko dowiedział się...
- Nie kończ, Pete. Słyszałem to już tyle razy. Mam poznać sposób myślenia inteligencji - nie ludzkiej.
- Nadludzkiej. Istoty z paraświata usiłują nam przekazać jakąś informację.
- Możliwe - westchnął Bronowski - ale próbują to osiągnąć korzystając z mojej inteligencji, która - jak czasami
mi się wydaje - też jest nadludzka, ale tylko troszeczkę. Niekiedy, zwykle późną nocą, leżąc w łóżku, zastanawiam się,
czy obce, różne inteligencje w ogóle mogą się porozumieć. Albo, po szczególnie złym dniu, usiłuję dociec, czy zwrot
„różne inteligencje” cokolwiek jeszcze znaczy.
- Coś na pewno - gwałtownie powiedział Lamont, zaciskając ręce w kieszeniach swego laboratoryjnego kitla. -
To Hallam i ja. Klaun-bohater, doktor Frederick Hallam, i ja. Jesteśmy istotami o odmiennych intelektach, bo kiedy
mówię do niego, nic nie rozumie. Czerwieni się coraz bardziej, oczy wyłażą mu z orbit, a uszy pozostają głuche na
wszelkie argumenty. Zaryzykowałbym twierdzenie, że jego umysł przestaje funkcjonować. Jednak brakuje dowodów na
to, iż istnieje w ogóle stan, w którym funkcjonuje.
Bronowski wyszeptał: - Oho, żeby tak się wyrażać o Ojcu Pompy Elektronowej.
- No, właśnie: Szacowny Ojciec Pompy Elektronowej. Jego dziecko to bękart, o ile w ogóle Hallam jest ojcem.
Jego wkład w prace nad Pompą był najmniej wymierny. Wiem o tym najlepiej.
- Ja też o tym wiem - powiedział Bronowski. - Tyle razy mi to już mówiłeś. - I podrzucił następny orzeszek w
powietrze. Korpulentny naukowiec nigdy nie chybiał.
1. A wszystko rozpoczęło się trzydzieści lat wcześniej, gdy Frederick Hallam został radiochemikiem.
Farba drukarska nie zdążyła jeszcze wtedy wyschnąć na jego pracy doktorskiej i nic nie wskazywało na to, że już
wkrótce Hallam zatrzęsie światem w posadach.
Powodem światowego wstrząsu okazała się stojąca na biurku Hallama zakurzona butla na odczynniki z
napisem „Wolfram”. Nie była jego własnością, nigdy jej nie używał. Był to spadek z zamierzchłych czasów po jednym
z wielu użytkowników pokoju, który potrzebował wolframu z jakiegoś dawno zapomnianego powodu. To nawet nie był
już wolfram. Butla zawierała kuleczki czegoś, co pokrywała już w tym czasie gruba warstwa tlenku - szarego i zakur-
zonego. Do niczego się to nie nadawało.
Pewnego dnia jednak - dokładnie było to 3 października 2070 roku - Hallam wszedł do laboratorium i zabrał
się do pracy. Niespodziewanie jego wzrok przykuła butla. Podniósł ją. Była od niepamiętnych czasów zakurzona i miała
wyblakłą nalepkę. On wtedy jednak ryknął: - Do jasnej cholery, kto u diabła tu grzebał!
Tak w każdym razie relacjonował to Denison, który usłyszał wściekły głos Hallama, i który pokolenie później
opowiedział o tym Lamontowi. Oficjalna wersja opowieści o odkryciu, przedstawiana w książkach, nie podaje dokład-
nie frazeologii użytej przez odkrywcę. Kreuje jednoznaczny obraz chemika, człowieka o bystrym spojrzeniu, świado-
mego zmian, wyciągającego daleko idące wnioski na podstawie wnikliwej dedukcji.
Ale nie było to tak. Rzeczywistość daleka była od ideału. Hallam bowiem do niczego nie potrzebował wol-
framu. Zawartość butli nie przedstawiała dla niego żadnej wartości i jakiekolwiek grzebanie w niej nie miało dla niego
znaczenia. Jednakże nienawidził, gdy ktoś zmieniał coś na jego biurku (nie tylko on zresztą...), a wręcz podejrzewał
innych o szczere chęci zawładnięcia jego własnością z czystej li tylko złośliwości.
Nikt w owym czasie nie przyznał się do tego przestępstwa. Jedynie Benjamin Allan Denison, którego pokój
znajdował się po drugiej stronie korytarza, tuż naprzeciw - otwartych tego dnia - drzwi Hallama, miał wątpliwą przy-
jemność usłyszeć subtelną uwagę radiochemika, a spojrzawszy znad papierów - natknąć się na jego pełen wyrzutu os-
karżycielski wzrok.
1 / 93
415145128.002.png
Isaac Asimov - Równi bogom
Nie przepadał za Hallamem, podobnie jak większość pracowników instytutu, a ponadto źle spał zeszłej nocy;
był więc raczej zadowolony - jak później wspominał - że będzie mógł na kimś wyładować swe rozdrażnienie, Hallam
nadawał się do tego doskonale.
Denison czekał więc tylko na niego, a gdy ten prawie że przycisnął mu butlę do twarzy, odsunął się z oczy-
wistym niesmakiem. - Dlaczego, u diabła, miałbym się interesować twoim wolframem? - zapytał. - Dlaczego ktokol-
wiek miałby się nim interesować? Przyjrzyj się tylko tej butelce, a zobaczysz, że nie była otwierana przez dwadzieścia
lat. Gdybyś nie położył na niej swych brudnych łap, mógłbyś się przekonać, że nikt jej nie dotykał.
Twarz Hallama poczerwieniała z wściekłości. Zaciskając zęby, wycedził: - Słuchaj, Denison, ktoś podmienił
jej zawartość. To nie jest wolfram. - Denison pozwolił sobie wtedy na leciutki, ale wyraźnie pogardliwy uśmieszek. -
Skąd TY to wiesz?
Właśnie z takich elementów, małostkowych gniewów i wymierzonych na oślep ciosów tworzy się historia.
Uwaga Denisona zabrzmiała dość szczególnie, bowiem jego dorobek naukowy, równie świeży jak Hallama,
był o wiele bardziej imponujący i dlatego właśnie Denison był nadzieją wydziału. Hallam wiedział o tym i, co gorsza,
wiedział to Denison. Nie robił zresztą z tego tajemnicy. „Skąd TY to wiesz?” Denisona z dokładnym i pewnym akcen-
tem na „ty” było więcej niż wystarczającym powodem późniejszych wydarzeń. Gdyby nie ów incydent, Hallam nigdy
nie zostałby największym i najszacowniejszym naukowcem w historii ludzkości, tak przynajmniej skomentował ten
fakt Denison, udzielając wywiadu Lamontowi.
Zgodnie z wersją oficjalną, tego pamiętnego poranka Hallam przyszedł do biura i zauważył, że zakurzone
ciemnoszare kulki zniknęły. Nie pozostał nawet po nich pył na wewnętrznych ściankach butli, a ich miejsce zajęła
czysta stalowoszara substancja. Naturalnie Hallam od razu podjął prace badawcze.
Pomińmy jednak wersję oficjalną. Tak naprawdę to przecież Denison nadał bieg sprawie. Gdyby ograniczył się
do prostego przeczenia lub wzruszenia ramionami, być może Hallam pytałby innych, aż w końcu zmęczony detekty-
wistycznymi zabiegami odłożyłby butelkę na bok. Tym samym
- dopuściłby do katastrofy, mniej lub bardziej gwałtownej w zależności od tego, jak bardzo odkrycie to
odwlekłoby się w czasie. W każdym razie jedno jest pewne - nie Hallam znalazłby się na piedestale.
Ale na ścinające go z nóg „Skąd TY to wiesz?” Hallam mógł jedynie wściekle odpowiedzieć: - Ja ci jeszcze
pokażę, że wiem!
Później nic już nie mogło go powstrzymać przed działaniem, gotów był nawet posunąć się do ostateczności.
Analiza metalu znajdującego się w wysłużonej butelce stała się dla Hallama zadaniem pierwszoplanowym, a jego ży-
ciowym celem - zdarcie wyniosłej dumy z cienkonosej twarzy Denisona i wiecznego śladu pogardy z jego bladych
warg.
Denison nigdy nie zapomniał tej chwili, bo jego uwaga spowodowała, że Hallam otrzymał Nagrodę Nobla, on
natomiast - skazał siebie na zapomnienie. Nie wiedział (a nawet gdyby wiedział, tak naprawdę nic by go to nie ob-
chodziło), że w Hallamie spoczywały niewyczerpane pokłady uporu, że posiadał cechującą średniaków bojaźliwą
potrzebę osłaniania swej dumy, która w owym czasie miała mu przynieść zwycięstwo i która okazała się znacznie
skuteczniejsza niż wrodzona inteligencja Denisona.
Hallam zaczął od razu, nie tracił czasu. Zaniósł metal do Zakładu Spektografii Masowej. Było to posunięcie
naturalne dla radiochemika. Poza tym znał tamtejszych techników, z którymi pracował wcześniej, i na których mógł
wywrzeć pewien nacisk. Presja okazała się tak silna, iż zadanie to uznano za pilniejsze od wielu - zdawałoby się -
bardziej istotnych badań.
W końcu specjalista od spektografii masowej powiedział:
- No, więc, to nie jest wolfram.
Szeroka, posępna twarz Hallama skrzywiła się w nieporadnym uśmiechu. - Dobrze. Powiem to temu mądrali
Denisonowi. Chcę mieć raport i...
- Ale chwileczkę, doktorze Hallamie. Mówię, że to nie jest wolfram. To wcale nie znaczy, że wiem, co to jest.
- Nie rozumiem. Nie wie pan, co to jest?
- Uważam, że wyniki są dziwaczne. - Technik zamyślił się przez chwilę. - To może się wydać niewiarygodne,
ale... ładunek właściwy całkowicie się nie zgadza.
- Jak to: nie zgadza się?
- Jest za wysoki. Po prostu nie może być taki.
- W tej sytuacji - powiedział Hallam i wydał następne polecenie, które otworzyło mu drogę ku Nagrodzie No-
bla; można by nawet posunąć się do stwierdzenia, że tym właśnie na nią zasłużył, niezależnie od motywacji, jaka nim
kierowała. - Należy zbadać częstotliwość promieniowania rentgenowskiego charakterystycznego i oszacować ładunek. I
jeszcze... proszę się nie obijać i nie gadać, że coś tam jest niewiarygodne.
Kilka dni później w gabinecie Hallama znowu pojawił się zakłopotany technik.
Hallam zignorował wyraz zafrasowania na twarzy gościa (nigdy zresztą nie był obdarzony zbytnią wrażli-
wością) i powiedział: - Czy określił pan... - Wtedy to właśnie rzucił zakłopotane spojrzenie w kierunku Denisona,
siedzącego przy biurku w laboratorium naprzeciw i... zamknął drzwi. - Czy określił pan atomowy ładunek właściwy?
- Tak, ale on się nie zgadza .
- W porządku. W takim razie powtórzcie doświadczenie.
- Już je powtarzałem, chyba z dziesięć razy. Wyniki wciąż są te same.
- Jeśli dokonaliście pomiarów, to nie ma sprawy. Nie można przeczyć faktom.
Trący podrapał się za uchem i powiedział: - Nie mam wyboru, panie doktorze. Jeśli miałbym te wyniki potrak-
tować poważnie, to dał mi pan pluton 186.
- Pluton 186? Pluton 186?
- Ładunek +94, a masa 186.
- Ale to niemożliwe. Nie ma takiego izotopu. Nie może być.
- Właśnie to panu mówię. Takie są wyniki pomiarów.
2 / 93
415145128.003.png
Isaac Asimov - Równi bogom
- Ale przecież w jądrze brakuje co najmniej pięćdziesięciu neutronów. Istnienie plutonu 186 jest niemożliwe.
Nie da się wpakować dziewięćdziesięciu czterech protonów w jedno jądro tylko przy dziewięćdziesięciu neutronach.
Nie przetrwałoby ono nawet jednej bilionowej części bilionowej części sekundy.
- Cały czas to panu mówię, panie doktorze - przytaknął cierpliwie Trący.
W tym momencie Hallam przerwał. Musiał się zastanowić. Zniknął wolfram - myślał - a jeden z jego izo-
topów, wolfram 186, jest trwały. Jądro wolframu 186 ma 74 protony i 112 neutronów. Czy coś mogło zamienić
dwadzieścia neutronów w dwadzieścia protonów? Z całą pewnością było to niemożliwe.
- Czy wystąpiły ślady promieniotwórczości? - zapytał szybko, szukając po omacku jakiejś drogi wyjścia z tego
labiryntu.
- Pomyślałem o tym - powiedział technik. - Jest to izotop trwały. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
- W takim razie - to nie może być pluton 186.
- Cały czas to mówię, doktorze.
W końcu Hallam powiedział bezradnie: - Dajcie mi tę próbkę.
Ale kiedy został sam, usiadł i spojrzał na butelkę tępym wzrokiem. Najtrwalszym izotopem plutonu był pluton
240, w którym trzeba było 146 neutronów, by utrzymać 94 protony w stanie względnej trwałości.
Co miał teraz zrobić? Zadanie go przerastało i już żałował, że w ogóle podjął się je rozwiązać. Bądź co bądź
ma tyle poważnych zajęć, a to... to tajemnicze coś nie ma z nim nic wspólnego. Trący popełnił na pewno jakiś głupi
błąd albo wysiadł spektograf... Cóż, po co się tym przejmować? Nie moja sprawa!
Nie mógł już jednak tego zostawić. Prędzej czy później Denison wstąpiłby do niego i z tym swoim drwiącym
uśmieszkiem na twarzy zapytałby o wolfram. I co wtedy? Czy mógłby mu odpowiedzieć: „To nie wolfram, przecież ci
mówiłem”.
Denison drążyłby dalej. - Aha, w takim razie co to jest? - Hallam wiedział, że nic na świecie nie skłoniłoby go
do narażenia się na politowanie, którym z pewnością potraktowałby go Denison, gdyby tylko odważył się stwierdzić, że
to pluton 186. Musiał dowiedzieć się, co to jest. Sam. Bez niczyjej pomocy. Oczywiście - nikomu nie mógł ufać.
Tak więc dwa tygodnie później wszedł do laboratorium Tracy’ego w stanie, który można by określić w
przybliżeniu: kotłująca się furia.
- Mówiliście, że ten materiał nie jest radioaktywny.
- Jaki materiał? - zapytał odruchowo Trący, zanim cokolwiek sobie przypomniał.
- To, co nazwaliście plutonem 186 - powiedział Hallam.
- No, tak. Był przecież trwały.
- Chyba równie trwały jak pańska głupota. Jeśli nazywacie go niepromieniotwórczym, to powinniście byli
zostać hydraulikiem.
Trący zmarszczył brwi. - No dobrze, doktorze. Niech pan da go tutaj. Sprawdzimy. - Po chwili dodał: - Nie
rozumiem! On jest radioaktywny. W niewielkim stopniu, ale jednak. Doprawdy nie wiem, jak mogłem to przeoczyć.
- W takim razie, jak mam uwierzyć w tamte brednie o plutonie 186?
Od tej chwili Hallamowi wydawało się, że znalazł się w potrzasku. Tajemnica wolframu-plutonu stała się tak
intrygująca, iż zaczął ją traktować jako osobisty afront, wymierzony w niego policzek. Ktokolwiek zamienił butelki lub
ich zawartość, musiał je ponownie wymienić albo też wynalazł metal w konkretnym celu - zrobienia z niego, Hallama,
głupca. W każdym razie początkujący radiochemik gotów był rozwalić cały świat, by rozwiązać zagadkę. Oczywiście,
jeśli będzie musiał... i jeśli zdoła. Bez wątpienia był uparty i zapalczywy, i nie dawał się zbywać byle czym, poszedł
więc prosto do G.C. Kantrowitscha, który wtedy właśnie zaczynał ostatni rok swej znakomitej kariery. Nakłonienie
Kantrowitscha do współpracy nie było łatwe, ale kiedy już dał się namówić, długo pałał entuzjazmem.
Dwa dni później faktycznie to on właśnie wpadł szalenie podekscytowany do gabinetu Hallama. - Czy do-
tykałeś tego gołymi rękami?
- Raczej nie - odpowiedział Hallam.
- W takim razie lepiej tego nie rób. Jeśli masz jeszcze jakieś próbki, nie dotykaj ich. Ta substancja emituje po-
zytony.
- Co?!
- Najbardziej energetyczne pozytony, jakie w życiu widziałem... A i twoje szacunki radioaktywności są za ni-
skie.
- Za niskie?!
- Jak najbardziej. Co więcej, niepokoi mnie, że za każdym razem, gdy przeprowadzam pomiary, odczyty są
trochę wyższe niż poprzednie.
6. (c.d.) Bronowski wyszperał w obszernej kieszeni marynarki jabłko, wyciągnął je i ugryzł. - Okay, właśnie
widziałeś Hallama i zostałeś przez niego wyrzucony. Nie było to zresztą dla ciebie niespodzianką. I co teraz?
- Nie zdecydowałem jeszcze, ale cokolwiek to będzie, spowoduje, że Hallam wyląduje na tym swoim grubym
zadzie. Widzisz, byłem kiedyś u niego, wiele lat temu, kiedy znalazłem się tu po raz pierwszy i kiedy myślałem, że jest
wielkim człowiekiem. Wielkim człowiekiem... To największy łajdak w historii nauki. Napisał na nowo historię Pompy,
wiesz, przeredagował to tu... - Lamont postukał się w skroń. - A najgorsze, że wierzy w te swoje fantazje i wałczy o nie
z chorobliwą zaciętością. To Pigmej z jednym talentem - zdolnością do przekonywania innych, że jest gigantem.
Lamont spojrzał w szeroką, spokojną twarz kolegi, na której gościło teraz nie skrywane rozbawienie, i zmusił
się do śmiechu.
- Dobra, wiem, że to nic nie da, a już ci to zresztą kiedyś mówiłem.
- Nie raz.
- Ale nie mogę zrozumieć, jak cały świat...
2. Peter Lamont miał dwa latka, kiedy Hal lam dotykał po raz pierwszy zmienionego wolframu. Kiedy
miał lat dwadzieścia trzy, i kiedy na jego dysertacji doktorskiej schła jeszcze farba drukarska, rozpoczął pracę w Stacji
Pomp Numer Jeden, równocześnie przyjmując stanowisko asystenta na wydziale fizyki tamtejszego uniwersytetu.
3 / 93
415145128.004.png
Isaac Asimov - Równi bogom
Były to całkiem poważne osiągnięcia w karierze początkującego naukowca. Stacja Pomp Numer Jeden może
nie była tak imponująca jak inne, ale była przecież prababką wszystkich: sieci stacji, które - mimo że nowa technologia
miała zaledwie kilkadziesiąt lat - pokrywały już całą powierzchnię globu. Żaden przewrót w technice nigdy się nie
przyjął tak szybko i w takim stopniu, jak ten. Ale nie istniały przecież żadne przeciwwskazania. Ta rewolucyjna tech-
nologia pozwalała uzyskiwać za darmo i bez kłopotów niewyczerpane zasoby energii. Była więc dla całego świata jak
lampa Alladyna i święty Mikołaj zarazem.
Lamont przyjął pracę w Stacji Pomp Numer Jeden, by móc rozwiązywać problemy o najwyższym stopniu teo-
retycznej abstrakcji. Poza tym - zainteresowany był zadziwiającą historią Pompy Elektronowej. Szczegółowe zasady jej
działania nie zostały nigdy opisane. Nie znalazł się nikt, kto - znając teoretycznie mechanizm jej funkcjonowania (na
tyle, na ile w ogóle mógł być zrozumiany) - podjąłby się objaśnienia jej złożonych zagadnień przeciętnemu odbiorcy.
Nawiasem mówiąc, Hallam napisał wiele artykułów dla popularnych mass mediów, ale nie stanowiły one spójnej,
przemyślanej całości - czegoś przynajmniej, co pragnął stworzyć Lamont.
Na początku skorzystał z artykułów Hallama oraz opublikowanych relacji innych osób (relacji traktowanych
oficjalnie jak dokumenty), dochodząc do spostrzeżenia Hallama - wiekopomnej myśli, która ruszyła świat z posad,
Wielkiego Pomysłu, jak często go nazywano (zawsze zresztą pisząc wielkimi literami).
Później oczywiście, kiedy przyszło rozczarowanie, Lamont rozpoczął bardziej wnikliwe poszukiwania, a w
jego umyśle zrodziła się wątpliwość, czy rzeczywiście Wielki Pomysł Hallama był jego autorstwa. Zaczęło się niewin-
nie. Od seminarium, które znaczyło prawdziwy początek Pompy Elektronowej w nauce, a z którego jednak - jak się
okazało
- bardzo trudno było otrzymać protokoły, a już całkowicie niemożliwe było uzyskanie zapisów magnetofon-
owych. Wtedy właśnie Lamont zaczął podejrzewać, że niewyraźność śladów pozostawionych przez to seminarium nie
była jedynie dziełem przypadku. Po zestawieniu pewnych faktów był prawie pewien, że John F.X. McFarland powiedz-
iał coś bardzo podobnego do epokowego stwierdzenia Hallama - tyle że zrobił to wcześniej.
Lamont udał się więc do McFarlanda, którego nazwisko w ogóle nie figurowało w żadnym z oficjalnych spra-
wozdań, a który w tym czasie zajmował się badaniem wiatru słonecznego w górnych warstwach atmosfery. Nie była to
praca szczególnie eksponowana, ale miała swoje zalety i związana była z działaniem Pompy. McFarland najwyraźniej
uniknął całkowitego zapomnienia, na które skazany został Denison.
Był dla Lamonta uprzejmy i chętnie rozmawiał z nim o wszystkim oprócz wydarzeń tamtego pamiętnego
seminarium. Tego po prostu nie pamiętał.
Lamont jednak naciskał. Przytaczał argumenty. Dowodził.
McFarland wyjął w końcu fajkę, napełnił ją, dokładnie przyjrzał się jej zawartości i powiedział z podejrzanym
naciskiem: - Wolę nie pamiętać, bo to nie ma znaczenia - naprawdę. Załóżmy, że twierdziłbym, iż coś tam powiedz-
iałem. Nikt by w to nie uwierzył. Wyszedłbym na idiotę i do tego megalomana.
- A Hallam by się postarał, żeby pan dostał dymisję?
- Ja tego nie mówiłem. Poza tym nie sądzę, by się panu udało zmienić cokolwiek. Zresztą - to bez różnicy.
- A co z prawdą historyczną? - zapytał Lamont.
- O czym pan mówi? Prawda historyczna? Hallam nigdy się na nią nie zgodzi. Wciągnął wszystkich w bada-
nia, zupełnie nie licząc się z naszym zdaniem. Bez niego tamten wolfram w końcu by eksplodował. Spowodowałoby to,
nie wiem nawet jak wielkie, straty. A czy byłaby możliwa następna taka próbka wolframu? Może nigdy nie mielibyśmy
Pompy. Hallam zasłużył sobie na sławę, a nawet, nie ma to większego znaczenia, jeśli sobie nie zasłużył, nic na to nie
poradzę, bo kto powiedział, że historia ma w ogóle jakiś sens.
Odpowiedź ta wcale nie zadowoliła Lamonta, ale musiała wystarczyć, bo McFarland zakończył na tym roz-
mowę.
Prawda historyczna!
Częścią prawdy historycznej, nie podlegającą dyskusji, był fakt, że to dzięki promieniotwórczości „wolfram
Hallama” - tak go nazwano z wiadomych powodów - znalazł się w centrum światowej uwagi. Nie miało znaczenia, czy
był to wolfram, czy nie. Nikogo nie interesowało też, czy ktokolwiek coś w nim zmienił, a nawet czy istnienie takiego
pierwiastka było w ogóle możliwe. Wszystko to niknęło wobec faktu, że owa substancja wykazywała ciągle rosnącą
radioaktywność w warunkach wykluczających zachodzenie jakiegokolwiek typu rozpadu radioaktywnego, w jakiejkol-
wiek liczbie znanych wtedy etapów.
W owym czasie Kantrowitsch zdołał tylko wymamrotać:
- Powinniśmy to rozdzielić. Jeśli będziemy to trzymać w dużych kawałkach, będzie parować albo wybuchnie,
albo jedno i drugie, i zniszczy połowę miasta.
Na początku więc substancja została zmielona, rozdzielona i wymieszana ze zwykłym wolframem, później
natomiast, kiedy wolfram stawał się radioaktywny, wymieszano ją z grafitem, który ma mniejszy przekrój czynny na
promieniowanie.
Po upływie prawie dwóch miesięcy od spostrzeżenia przez Hallama zmiany zawartości butelki, Kantrowitsch,
w liście do redaktora „Nuclear Review”, ogłosił istnienie plutonu 186. Nazwisko Hallama figurowało w nim jako naz-
wisko współautora. W ten sposób początkowa zaciętość Tracy’ego została nagrodzona, ale on sam - zapomniany. Taki
był początek „wolframu Hallama”, o którym szybko zaczęło być głośno w świecie. Denison mógł już tylko obser-
wować zmiany, które powodowały, że stawał się nikim.
Poważnym problemem było już istnienie plutonu 186. A fakt, że nie był on izotopem trwałym i że wykazywał
zadziwiający wzrost radioaktywności, pogarszał sprawę.
Dlatego też w krótkim czasie zorganizowano seminarium w celu rozważenia najtrudniejszych kwestii prob-
lemu. Przewodniczył Kantrowitsch, co warte jest uwagi ze względów czysto historycznych. Ostatni raz bowiem w his-
torii Pompy Elektronowej ważnej konferencji dotyczącej tego wiekopomnego odkrycia przewodniczył ktoś inny niż
Hallam. Kantrowitsch zmarł pięć miesięcy później i - prawdę mówiąc - była to jedyna osobistość, której prestiż mógł
dystansować Hallama i pozostawiać go w cieniu.
4 / 93
415145128.005.png
Isaac Asimov - Równi bogom
Seminarium poświęcone plutonowi 186 było wyjątkowo bezowocne do momentu, gdy Hallam ogłosił swój
Wielki Pomysł. Jednak w wersji zrekonstruowanej przez Lamonta prawdziwy punkt zwrotny nastąpił w czasie przerwy
na lunch. Wtedy właśnie McFarland, o którego spostrzeżeniach zapisy oficjalne nic nie mówią (mimo że był na liście
obecnych), rzekł: - Wiecie co, potrzeba nam odrobiny fantazji. Załóżmy, że...
Mówił do Didericka van Klemensa, a Van Klemens zapisał to z grubsza w swoich notatkach, stenografując w
sposób bardzo osobisty. W momencie, gdy Lamont zdołał odszukać ów stenogram, Van Klemens dawno już nie żył. I
chociaż jego notatki przekonały Lamonta, musiał jednak przyznać, że nie były wystarczającym dowodem. Należało
szukać innych. Co więcej: nie można było dowieść tego, że Hallam słyszał uwagę McFarlanda. Lamont gotów był
założyć się o majątek, że Hallam słyszał ją. Ale same chęci i przypuszczenia Lamonta nie stanowiły zadowalającego
dowodu. A nawet gdyby Lamont mógł to udowodnić, właściwie nic z tego nie wynikało. Być może zraniłby nadętą
dumę Hallama, ale nie mógłby tak naprawdę zachwiać jego pozycją. Z pewnością argumentowano by w ten sposób, że
McFarland spekulował jedynie, Hallam natomiast odważył się stanąć przed zgromadzeniem i publicznie zaprezentować
swoją teorię, ryzykując, że stanie się przedmiotem drwin. McFarland nigdy nie zdobyłby się na takie ryzyko. Lamont
zapewne sprzeciwiłby się twierdząc, że McFarland był dobrze znanym fizykiem jądrowym, który rzeczywiście
ryzykowałby swe dobre imię, zaś Hallam - młodym radiochemikiem, który mógł powiedzieć, co mu się żywnie podo-
bało i jako człowiekowi spoza kliki uszłoby mu to na sucho.
Według urzędowego sprawozdania Hallam powiedział, co następuje:
„Panowie, cały czas stoimy w miejscu. Toteż pozwolę sobie coś zasugerować, nie dlatego, że będzie to coś, co
ma sens, ale dlatego, że będzie to mniejszy nonsens niż wszystko inne, co tu słyszałem. Mamy do czynienia z sub-
stancją, nazwaną plutonem 186, która nie powinna istnieć, a już na pewno nie jako substancja trwała, jeśli prawa natu-
ralne naszego Wszechświata miałyby w ogóle obowiązywać: Jednak bez wątpienia substancja ta istnieje i do tego na
początku była nawet trwała, w takim razie musiała istnieć, przynajmniej na początku, w miejscu, czasie lub warunkach,
gdzie prawa przyrody są inne niż nasze. Krótko mówiąc, substancja, którą badamy, nie powstała w ogóle w naszym
Wszechświecie, ale w innym - alternatywnym Wszechświecie - w paralelnym uniwersum. Nazwijcie to sobie zresztą,
jak chcecie.
Kiedy znalazła się tutaj - nie mam zamiaru udawać, że wiem, jakim sposobem - była jeszcze trwała, jak sądzę,
dlatego, iż ta substancja przeniosła ze sobą prawa przyrody swego własnego Wszechświata. Fakt, że stawała się powoli
radioaktywna, by później zmienić się w silnie promieniotwórczą, może oznaczać, że prawa naszego świata powoli
przeniknęły substancję. Mam nadzieję, że panowie wiedzą, o co mi chodzi.
Chciałbym podkreślić, że w tym samym czasie, gdy pojawił się tu pluton 186, próbka wolframu, składająca się
z kilku trwałych izotopów, między innymi wolframu 186, zniknęła. Mogła prześliznąć się do świata równoległego. W
końcu logiczne i znacznie prostsze zdaje się twierdzenie, że aby taka sytuacja mogła zaistnieć, musiała nastąpić wymi-
ana mas, a nie jednostronny transfer. W świecie paralelnym wolfram 186 może być równie anormalny, jak pluton 186
tutaj. Swoją szczególną egzystencję może zaczynać jako substancja trwała, która powoli staje się coraz bardziej ra-
dioaktywna. Może tam służyć jako źródło energii, tak jak pluton 186 mógłby tutaj”.
Audytorium musiało się przysłuchiwać Hallamowi z niebywałym zdumieniem, bo nie ma żadnych zapisów o
przerwaniu mowy, przynajmniej do ostatniego zdania przytoczonego powyżej, kiedy to Hallam wziął przerwę na od-
dech i być może także po to, by się zastanowić nad swą własną śmiałością.
Ktoś spośród słuchaczy (całkiem możliwe, że Antoine Jerome Lapine, jednakże zapisy nie są tu całkowicie
jasne) zapytał, czy profesor Hallam sugeruje, iż jakiś inteligentny sprawca w paraświecie świadomie dokonał wymiany
w celu otrzymania nowego źródła energii.
Tym sposobem język ludzki wzbogacił się o wyrażenie „paraświat”. Pytanie to zawierało pierwsze potwierd-
zone użycie tego wyrażenia.
Nastąpiła przerwa, po której Hallam, ośmielony bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu, przeszedł do sedna
Wielkiego Pomysłu.
- Tak, tak właśnie sądzę i jestem przekonany, że to źródło energii znajdzie praktyczne zastosowanie tylko
wtedy, jeśli nasz świat i paraświat podejmą współpracę. Po jej rozpoczęciu Pompa mogłaby tłoczyć energię z paraświ-
ata do nas i na odwrót, wykorzystując różnicę w prawach natury.
Właśnie w tym momencie Hallam przyjął słowo „paraświat” i oznajmił, że jest jego własnym. Co więcej, był
pierwszą osobą, która nadała słowu „Pompa” (od tego czasu zawsze pisanemu z dużej litery) nowe znaczenie.
Oficjalne relacje stwarzają pozory, że koncepcja Hallama od razu znalazła aprobatę, ale tak nie było. Uczeni,
którzy w ogóle skłonni byli o niej dyskutować, posuwali się nie dalej niż do stwierdzenia, że to zabawna spekulacja.
Kantrowitsch nie wypowiadał się ani słowem. Sytuacja ta zaważyła na dalszej karierze Hallama.
Hallam sam nie podołałby analizie teoretycznych i praktycznych implikacji własnego pomysłu. Nieodzowne
było stworzenie zespołu i... został on stworzony. Nikt jednak w całej ekipie badaczy nie przyznawał się otwarcie do
swego udziału w badaniach. Toteż w momencie, gdy powodzenie koncepcji Hallama stało się już absolutnie pewne,
ludzie kojarzyli je wyłącznie z jego osobą. Cały świat uznał, że to Hallam odkrył nową substancję, wpadł na Wielki
Pomysł i rozpropagował go. Nic więc dziwnego, że nazwano go Ojcem Pompy Elektronowej.
W setkach laboratoriów wystawiano kulki wolframu. Raz na jakiś czas następował transfer i zapas plutonu 186
zwiększał się. Na przynętę wystawiano również inne pierwiastki, ale bez powodzenia... Niezależnie jednak od tego,
gdzie plutonowolfram się pojawiał i kto dostarczał nowe zapasy do centralnej instytucji badawczej, dla szarych mas
była to dodatkowa ilość „wolframu Hallama”.
Hallamowi najlepiej powiodło się także przedstawianie społeczeństwu pewnych aspektów nowej teorii. Ku
swojemu zdziwieniu (jak później twierdził) odkrył w sobie talent pisarski i polubił popularyzację nauki. Co więcej,
opinia publiczna, pod wrażeniem sukcesu młodego radiochemika, uznała go za niepodważalny autorytet i nikt inny nie
był w jej oczach tak wiarygodny jak on.
W legendarnym już artykule opublikowanym przez „North American Sunday Tele-Times Weekly” Hal lam
napisał: „Nie jesteśmy w stanie określić, jak bardzo prawa natury paraświata różnią się od naszych, ale możemy
5 / 93
415145128.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin