Holt Victoria - Córki Anglii 02 - Zwycięski lew.pdf

(1059 KB) Pobierz
Phillippa Carr
Philippa Carr
(Victoria Holt)
PHILIPPA
Zwycięski Lew
Z angielskiego przełożyła
Bożena Krzyżanowska
ŚWIAT KSIĄŻKI
Tytuł oryginału THE LION TRIUMPHANT
Projekt okładki i stron tytułowych
Cecylia Staniszewska
Ewa Łukasik
Ilustracja na okładce z wydania angielskiego za zgodą A.M. Heath & Co. Ltd.
Redakcja Elżbieta Żuk
Redakcja techniczna Mirosława Kostrzyńska
Korekta
Marianna Filipkowska Jolanta Spodar
Copyright © Philippa Carr 1974 © Copyright for the Polish edition by Bertelsmann Media
Sp. z o.o., Warszawa 2000 Copyright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o.,
Warszawa 2000
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
Świat Książki - v
Warszawa 2000
Druk i oprawa w GGP
ISBN 83-7227-501-7 Nr 2512
Hiszpański galeon
Z okna swojej wieżyczki mogłam obserwować wspaniałe okręty wpływające do portu w
Plymouth. Czasami wstawałam w nocy, a na widok majestatycznego statku kołyszącego się na
srebrzystych falach czułam, że poprawia mi się nastrój. Gdy w całkowitej ciemności dostrzegałam
na morzu skupiska świateł, próbowałam odgadywać, jaki jest to rodzaj żaglowca. Czy filigranowa
karawela, wojowniczy galeas, a może trzymasztowy statek handlowy lub stateczny galeon? Potem,
nie przestając o tym myśleć, wracałam do łóżka i wyobrażałam sobie mężczyzn, którzy pływają na
tych statkach. Wtedy przestawałam opłakiwać Careya oraz utraconą miłość.
Choć jeszcze nie tak dawno temu obiecywałam sobie, że do końca życia to właśnie jemu będę
poświęcać każdą myśl, rankiem budziłam się zaabsorbowana wpływającymi do portu żeglarzami.
Chodziłam do Hoe sama, chociaż nie powinnam tego robić, ponieważ nie było to odpowiednie
miejsce na spacery dla młodej, siedemnastoletniej damy, która w ten sposób narażała się na
obcesowe zaczepki marynarzy. Jeśli już koniecznie miałam zamiar się tam wybrać, powinnam
zabrać ze sobą dwie służące. Nigdy jednak nie należałam do osób, które potulnie poddają się
obowiązującym normom, poza tym nie potrafiłam nikomu wytłumaczyć, że port ma dla mnie
niezwykły urok tylko wtedy, gdy jestem w nim sama. Gdybym zabrała ze sobą Jennet lub Susan,
zerkałyby na marynarzy i ze śmiechem opowiadały sobie, co przydarzyło się jednej z ich
przyjaciółek,
dziewczynie, która zaufała człowiekowi morza. Wszystkie te historie słyszałam już wcześniej.
Teraz chciałam być sama.
Przeto wykorzystywałam każdą możliwość, by wykradać się do Hoe i tam rozpoznawać okręty,
które widziałam w nocy. Spotykałam mężczyzn o ogorzałych, niemal mahoniowych twarzach. Z
błyszczącymi oczyma przyglądali się dziewczętom, oceniając ich powab, który przypuszczalnie w
znacznej mierze zależał od ich przystępności, gdyż marynarz bardzo krótko przebywa na lądzie, nie
ma więc czasu na zaloty. Oblicza żeglarzy bardzo różniły się od twarzy ludzi, którzy przebywają z
dala od morza. Może działo się tak dlatego, że marynarze bywali świadkami niecodziennych scen i
ponosili ogromny trud, a przez cały czas towarzyszyło im uczucie stanowiące mieszaninę oddania,
uwielbienia, strachu i nienawiści, żywione przez nich do pięknego, dzikiego i nieujarzmionego
morza.
Lubiłam obserwować załadunek - wnoszenie na statek worków z mąką, solonym mięsem i
fasolą. Zastanawiałam się, dokąd popłyną bele płótna i zwoje bawełny. Temu wszystkiemu
towarzyszyło mnóstwo krzątaniny i podniecenia. Port nie był odpowiednim miejscem dla młodej,
dobrze wychowanej dziewczyny, jednakowoż miał nieodparty urok.
Odnosiłam wrażenie, że wcześniej czy później musi zdarzyć się coś ekscytującego. I, zaiste, tak
się stało. To właśnie w Hoe po raz pierwszy zobaczyłam Jake'a Pennlyona.
Był wysoki i silny, twardy i niepokonany. Natychmiast to zauważyłam. Dostrzegłam również
jego śniadą cerę. Choć w chwili naszego pierwszego spotkania miał zaledwie dwadzieścia pięć lat,
osiem z nich spędził na morzu. Mimo młodego wieku dowodził własnym okrętem, dlatego sprawiał
wrażenie niezwykle władczego. Natychmiast zorientowałam się, że na jego widok jaśnieją oczy
wszystkich kobiet, zarówno młodych, jak i starych. Porównałam go z Careyem — robiłam to
zawsze, gdy napotkałam nowego, godnego zainteresowania mężczyznę. W tym zestawieniu Jake
wyszedł na prostaka i człowieka pozbawionego dobrych manier.
Oczywiście, w chwili spotkania nie miałam pojęcia, kim on jest, wiedziałam jednak, że to ktoś
ważny. Mężczyźni kłaniali mu się w pas, a dziewczęta dygały. Ktoś zawołał: „Dzień dobry,
kapitanie Lyon!"
To nazwisko* w jakiś sposób do niego pasowało. Skąpana w promieniach słońca ciemna
czupryna nabierała płowego koloru. Poruszał się do przodu rozkołysanym krokiem, tak
charakterystycznym dla marynarza, który właśnie zszedł na ląd i nie zdążył jeszcze się
przyzwyczaić, iż ma pod nogami stały grunt, a nie rozkołysany pokład statku. Doszłam do
wniosku, że wygląda jak typowy król zwierząt.
Potem nagle zdałam sobie sprawę, że mnie zauważył. Zatrzymał się. To była dziwna chwila.
Odniosłam wrażenie, iż panująca w porcie krzątanina na chwilę całkiem ustała. Mężczyźni
przerwali załadunek, a marynarz i dwie dziewczyny, z którymi rozmawiał, zamiast patrzeć na
siebie spojrzeli na nas. Zamilkła nawet papuga, którą jakiś posiwiały marynarz próbował sprzedać
farmerowi odzianemu w barchanowy kaftan.
- Dzień dobry, panienko - powiedział Jake Pennlyon, kłaniając się z udaną pokorą, pod którą
można było dostrzec szyderstwo.
Byłam skonsternowana. Ponieważ nie miałam żadnego towarzystwa, najwyraźniej uznał, że
może mnie zaczepić. Młode damy z dobrych domów nie pojawiają się w takich miejscach bez
opieki, a jeśli któraś z nich to zrobi, musi się liczyć z tym, że natknie się na jakiegoś żądnego
przygód z kobietami marynarza. Czyż nie z tego właśnie powodu powinnam mieć przy sobie którąś
z pokojówek?
Zachowałam się tak, jakbym nie zauważyła, że jego słowa skierowane zostały właśnie do mnie.
Patrzyłam za niego, na statek, wokół którego krążyły niewielkie łódki. Jednakowoż oblałam się
pąsem, dzięki czemu zorientował się, że mnie zaniepokoił.
" Lyon (ang.) - lew.
- Chyba nie spotkaliśmy się wcześniej - ciągnął. - Dwa
lata temu nie było panienki w Plymouth.
Miał w sobie coś, co sprawiało, że trudno było go zignorować.
- Jestem tu zaledwie od kilku tygodni - odparłam.
- Och, nie pochodzi panienka z Devon.
- Zaiste - przyznałam.
- Wiedziałem, ponieważ dotychczas jeszcze mi się nie
zdarzyło, bym nie wpadł tu na trop tak ładnej młodej damy.
- Nie jestem zwierzyną łowną - zripostowałam.
- Tropi się nie tylko zwierzynę łowną.
Jego przenikliwe i przebiegłe, w jakiś sposób atrakcyjne, a jednocześnie odpychające błękitne
oczy przeszywały mnie na wylot. Miałam wrażenie, że widzą więcej, niż powinny i niż
nakazywałaby przyzwoitość. Były to najbardziej zdumiewające niebieskie oczy, jakie
kiedykolwiek widziałam -lub jakie w ogóle można było zobaczyć. Lata spędzone na morzu nadały
im intensywny odcień błękitu. Człowiek ten najwyraźniej uznał mnie za służącą, która przyszła do
portu, ponieważ właśnie wpłynął doń statek, i wypatrywała jakiegoś marynarza.
- Podejrzewam, że mnie pan z kimś pomylił - oświadczy
łam oschle.
- To raczej niemożliwe - odparł. - Ponieważ rzadko zda
rza mi się taka okazja. To fakt, iż czasami rzeczywiście powo
duje mną pośpiech, nigdy jednak się nie mylę, jeśli chodzi
o wybór przyjaciół.
- Powtarzam, że mnie pan z kimś pomylił - wyjaśniłam. -
Poza tym muszę już iść.
- Mogę panią odprowadzić?
- Nie idę daleko. Prawdę mówiąc, do Trewynd Grange.
Czekałam na choćby najlżejszą oznakę zaniepokojenia.
Powinien wiedzieć, że nie można bezkarnie nagabywać mieszkańców Grange.
- Muszę panią odwiedzić, oczywiście o dogodnej dla pani
porze.
- Sądzę - zripostowałam - że raczej powinien pan zaczekać na zaproszenie. - Ponownie się
ukłonił. - W każdym razie — ciągnęłam, odwracając się — może pan czekać na nie bardzo długo.
Chciałam uciec. Sprawiał wrażenie człowieka bardzo śmiałego. Przypuszczałam, że byłby w
stanie popełnić każdy nietakt. W jakiś sposób przypominał korsarza, z drugiej jednak strony to
samo można powiedzieć o wielu ludziach morza.
Spiesznie wróciłam do Grange. Początkowo obawiałam się, iż ten człowiek może za mną iść,
potem jednak byłam chyba trochę zawiedziona, że tego nie zrobił. Powędrowałam prosto do wieży,
w której znajdowała się moja komnata, i wyjrzałam przez okno. Żaglowiec — jego żaglowiec —
spokojnie i cicho kołysał się na falach. Musiał mieć przynajmniej siedemset ton, a na rufie i dziobie
wznosiły się wysokie nadbudówki. Dostrzegłam też baterię dział. Nie był to okręt wojenny, został
jednak wyposażony w sposób pozwalający się bronić i atakować innych. Miał piękną i pełną
dostojeństwa sylwetkę. Wiedziałam, że to statek spotkanego przeze mnie mężczyzny.
Nie pójdę do Hoe dopóty, dopóki ten statek nie odpłynie. Codziennie będę wyglądać przez
okno, mając nadzieję, że nazajutrz nie będzie go już w porcie. Potem wróciłam myślami do Careya
- starszego ode mnie o dwa lata cudownego, kochanego Careya. W dzieciństwie bez przerwy się z
nim kłóciłam. Robiłam to aż do owego cudownego dnia, kiedy nagle oboje zdaliśmy sobie sprawę,
że się kochamy. Na to wspomnienie ogarnęła mnie fala smutku i ponownie zaczęłam przeżywać
wszystko od nowa. Najpierw matka Careya - będąca jednocześnie kuzynką mojej mamy —
potwornie się zdenerwowała, a potem oznajmiła, że za nic w świecie nie zgodzi się na nasz ślub.
Następnie przyszła kolej na moją mamę, która o niczym nie wiedziała, aż do owego okropnego
dnia, kiedy to wzięła mnie w ramiona i płacząc razem ze mną, wyjaśniła mi, jak to się dzieje, że
dzieci płacą za grzechy ojców. W tym momencie moje wspaniałe marzenie o życiu u boku Careya
nieodwracalnie legło z gruzach.
Dlaczego wszystkie te wspomnienia tak wyraźnie odżyły po spotkaniu w Hoe owego
zuchwałego marynarza?
Muszę wyjaśnić, w jaki sposób znalazłam się w Plymouth, w południowo-zachodnim zakątku
Anglii, choć mój dom rodzinny znajdował się zaledwie kilka kilometrów na południowy wschód od
Londynu.
Przyszłam na świat w Abbey - opactwie Świętego Brunona. To dziwne miejsce jak na urodziny
i ilekroć oglądam się wstecz, dochodzę do wniosku, że zawsze żyłam wśród ortodoksów. Byłam
beztroską, niefrasobliwą dziewczyną. W niczym nie przypominałam poważnej Honey, którą
zawsze uważałam za swoją siostrę. W dzieciństwie mieszkałyśmy w klasztorze, który nie był
klasztorem, jakkolwiek niezmiennie panowała w nim atmosfera mistycyzmu. To, że we wczesnym
dzieciństwie nie zdawałyśmy sobie z tego sprawy, zawdzięczałyśmy naszej matce, która była
bardzo zrównoważoną osobą. Nikt tak jak ona nie potrafił dodać nam otuchy. Pewnego razu
powiedziałam Careyowi, że gdy będziemy mieć dzieci, postaram się być dla nich taka, jaka dla
mnie była moja matka.
W miarę dorastania coraz wyraźniej dostrzegałam napięcie istniejące między moimi rodzicami.
Czasami myślałam, że się nawzajem nienawidzą. Czułam, że matka marzyła o mężu, który byłby
dla niej miły i nie różniłby się niczym od przeciętnych mężczyzn, powinna zatem poślubić
człowieka, który przypominałby wujka Careya - Ruperta. Rupert nigdy się nie ożenił i zawsze
podejrzewałam, iż kocha się w mojej matce. Jeśli chodzi o mojego ojca, muszę przyznać, że nigdy
go nie rozumiałam, aliści jestem święcie przekonana, że czasami naprawdę nienawidził matki.
Musiał istnieć jakiś powód, uzasadniający taki stan rzeczy, ja jednak nie potrafiłam tego zrozumieć.
Może po prostu ojciec czuł się winien? W naszym domostwie panował dziwny niepokój, ale nie
zdawałam sobie z tego sprawy w takim stopniu jak Honey. Ona mogła to znacznie łatwiej dostrzec,
jako że miała o wiele mniej skomplikowany charakter niż ja. Powodowała nią zazdrość,
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin