Silverberg Robert - Przeciwko Babilonowi.pdf

(94 KB) Pobierz
35818591 UNPDF
Robert Silverberg Przeciwko Babilonowi
Carmichael przyleciał tego ranka z Nowego Meksyku i gdy tylko posadził swój mały samolot w
Burbank, powiedziano mu, że w całej kotlinie Los Angeles wybuchły pożary, których nie udało się
dot±d opanować. Powiedziano mu, że bardzo go potrzebuj±. Był koniec paĽdziernika, szczyt pory
pożarów w południowej Kalifornii. Znad pustyni wiał suchy, silny i gor±cy wiatr; ostatni raz padało
pi±tego kwietnia.
Natychmiast zadzwonił do rejonowego inspektora, a ten powiedział mu: - Mike, zbieraj dupę w
troki i zasuwaj.
- Gdzie jestem potrzebny?
- Najgorzej jest powyżej Chatsworth. Na lotnisku Van Nuys mamy załadowane i gotowe do startu
samoloty.
- Muszę się odlać i zadzwonić do żony. Będę na Van Nuys za piętna¶cie minut, dobra?
Czuł, jak zmęczenie włazi mu w ko¶ci. Była dziewi±ta rano, a leciał od pół do czwartej. Drogę
miał ciężk±; miotał nim ten sam porywisty, wiej±cy z serca kontynentu wiatr, który teraz niósł ze
sob± groĽbę rozszerzenia pożaru na Los Angeles. W tej chwili pragn±ł jedynie domu, prysznica,
Cindy i łóżka. Jednakże dla Carmichaela udział w gaszeniu pożaru nie był kwesti± wyboru. O tej
porze roku całe to zwariowane miasto mogło pogr±żyć się w morzu ognia. Niekiedy prawie tęsknił
do czego¶ takiego. Nienawidził.tego zapylonego, krzykliwego miasta-Babilonu, nieskończonej
gmatwaniny autostrad, domów o dziwacznych kształtach, zasmrodzonego powietrza, gęstej,
dławi±cej, połyskliwej i wszędobylskiej ro¶linno¶ci, narkotyków, alkoholu, rozwodów,
próżniactwa, tandety, porno-shopów, domów schadzek i salonów masażu, cudacznych ludzi o
cudacznych fryzurach, nosz±cych cudaczne stroje i prowadz±cych cudaczne samochody. Jego
zdaniem wszystko tutaj naznaczone było tandet± i szmir±. Nawet rezydencje i wyszukane
restauracje były wła¶nie takie - puste jak malowane dekoracje filmowe. Niekiedy miał uczucie, że
tandetno¶ć dręczy go bardziej niż skończone zło. Je¶li nie tracisz z oczu własnych warto¶ci, możesz
zmagać się ze złem, ale tandeta cię zalewa i przenika do duszy nawet bez twej wiedzy. Miał
nadzieję, że pobyt w Los Angeles nie wpływa na niego w ten sposób. Przybył tu z Doliny, a dla
niego oznaczało to wielk± dolinę San Joaquin, aż za Bakersfield, a nie tutejsz±, mał± i za¶miecon±
dolinę San Fernando. Ale Los Angeles było miastem Cindy i ona je kochała, a on kochał Cindy i dla
niej mieszkał tutaj przez siedem lat, w Laurel Canyon, w¶ród bujnych, zielonych zagajników, i
przez siedem paĽdzierników pod rz±d wylatywał zrzucać chemiczne substancje gasz±ce, by
ochronić mieszkańców miasta przed ich idiotyczn± beztrosk±. Carmichael uważał, że trzeba
wywi±zywać się ze swoich obowi±zków.
Domowy telefon dzwonił siedem razy, nim odłożył słuchawkę. Następnie zatelefonował do
małego warsztatu, gdzie Cindy pracowała nad biżuteri±, ale i stamt±d nie odpowiadała, a było za
wcze¶nie, by złapać j± w galerii. Dręczyło go, że nie może przywitać się z żon± zaraz po
trzydniowej nieobecno¶ci, a teraz nie będzie miał na to żadnej szansy przez najbliższe osiem do
dziesięciu godzin. Ale nic na to nie mógł poradzić.
Gdy znów wzbił się w górę, niedaleko, na północnym zachodzie ujrzał pożar - czarny, smolisty
słup na tle bladego nieba. A gdy parę minut póĽniej wysiadł z samolotu na Van Nuys, uderzył w
niego nagły podmuch gor±ca. W Burbank temperatura wynosiła ze czterdzie¶ci stopni - cholerny
upał jak na dziewi±t± rano ale tu było prawie pięćdziesi±t. Słyszał odległy ryk ognia, trzaski i huk
płon±cych zaro¶li oraz szczególny, ¶wiszcz±cy dĽwięk, jaki wydaje zeschła trawa, gdy obejmuj±
j± płomienie.
Lotnisko wygl±dało jak centrum dowodzenia bitw±. Samoloty przylatywały i odlatywały jak
zwariowane, a były to też zwariowane samoloty: wszelkiego rodzaju antyki sprzed czterdziestu,
pięćdziesięciu lat, a nawet starsze: przerobione Lataj±ce Fortece B-17, DC-3, jaki¶ Douglas Invader
oraz - ku zdumieniu Carmichaela - Ford Trimotor z lat trzydziestych, który chyba został
wyci±gnięty z jakiej¶ rekwizytorni filmowej. Niektóre z nich wyposażone były w zbiorniki z
chemicznymi ¶rodkami ga¶niczymi, inne w pompy wodne, jeszcze inne latały jako samoloty
obserwacyjne: u dysz l¶niły im czujniki elektroniczne. Zaganiani mężczyĽni i kobiety spieszyli tu i
tam pokrzykuj±c do przeno¶nych nadajników i czuwaj±c nad przebiegiem załadunku. Carmichael
znalazł drogę do pokoju operacyjnego pełnego wyczerpanych ludzi wpatruj±cych się w monitory
komputerów. Większo¶ć z obecnych znał z poprzednich lat.
- Mamy dla ciebie DC-3 - powiedział jeden z kontrolerów. - Zrzucisz chemikalia wzdłuż tego
łuku: od Ybarra Canyon na wschód do Horse Flats. Pożar obj±ł podgórze Santa Susana; jak dot±d
mamy wiatr ze wschodu, ale je¶li zmieni się na północny, ogień ogarnie wszystko od Chatsworth po
Granada Hills i dalej do Ventura Boulevard. A to tylko jeden pożar.
- Ile ich jest?
Kontroler uderzył w klawisze. Z monitora zniknęła mapa doliny San Fernando; zast±pił j± obraz
całej kotliny Los Angeles. Carmichael wytrzeszczył oczy. Trzy wielkie, szkarłatne pręgi
wskazywały strefy ognia: najbliższa wzdłuż Santa Susana, następna, niemal równej wielko¶ci,
oddalona nieco na wschód - na ł±kach po północnej stronie autostrady 210 wokół Glendory lub San
Dimas, a trzecia niżej, we wschodnim Orange County, za Anaheim Hills. - Jak dot±d nasz jest
największy - powiedział kontroler. - Ale te dwa oddalone s± tylko o czterdzie¶ci mil i je¶li dojdzie
do ich poł±czenia...
- Taa... - mrukn±ł Carmichael. Jedna ¶ciana ognia pędz±ca po wschodniej krawędzi kotliny Los
Angeles. Je¶li powieje wiatr z Santa Ana, poniesie płomienie na zachód, przez Pasadenę,
¶ródmie¶cie Los Angeles, Beveray Hills aż do wybrzeża, do Venice, Santa Monica, Malibu.
Zadygotał. Laurel Canyon pójdzie z dymem. Wszystko pójdzie z dymem. Gorzej niż Sodoma i
Gomora, gorzej niż upadek Niniwy. Nic tylko popioły na tysi±cach mil.
- Wszyscy trzęs± się ze strachu przed ruskimi atomówkami, a jeden wóz pełen głupich
dzieciaków pal±cych papierosy może równie dobrze załatwić cał± sprawę.
- Ależ to nie były papierosy, Mike - powiedział kontroler. - Nie?
A co, podpalenie?
- Nie słyszałe¶?
- Przez ostatnie trzy dni byłem w Nowym Meksyku. - Więc tylko ty jeden nic nie wiesz.
- Na miło¶ć Bosk±, o czym nie wiem?
- O Kosmitach - powiedział kontroler ze znużeniem. - To oni zaprószyli ogień. Trzy starki
kosmiczne l±duj±ce o szóstej nad ranem w trzech różnych krańcach kotliny Los Angeles. Wyschła
trawa zajęła się od żaru z ich silników.
Carmichael nie u¶miechn±ł się. - Chłopie, masz dziwaczne poczucie humoru.
- Ja nie żartuję - odparł kontroler.
- Statki kosmiczne? Z innej planety?
- Ze stworami wysoko¶ci piętnastu stóp na pokładzie - powiedział kontroler przy s±siednim
komputerze. - Wła¶nie teraz spaceruj± sobie po autostradach. Maj± po piętna¶cie stóp wzrostu,
Mike.
- Z Marsa?
- Nikt nie wie, sk±d, do diabła, przylecieli.
- Chryste Panie - jękn±ł Carmichael.
Gdy wzniósł się do góry, ci±g powietrza od buchaj±cego ognia szarpn±ł samolotem i na chwilę
Carmichael znalazł się w opałach. Ale odzyskał panowanie nad sterami działaj±c spokojnie i
automatycznie. Wierzył, że najważniejsze to posi±¶ć instynktowne czucie w palcach, ramionach i
udach, a niekoniecznie w ¶wiadomych partiach mózgu. ¦wiadomo¶ć może cię zaprowadzić daleko,
ale w końcu trzeba działać instynktownie lub zgin±ć.
Czuł, jak samolot reaguje, i zdobył się na u¶miech. DC-3 to stare, twarde sztuki. Uwielbiał na
nich latać, choć nawet najmłodsze z nich wyprodukowano przed jego urodzeniem. Uwielbiał latać
na czymkolwiek. Nie dla zarobku, teraz nic nie robił dla zarobku, już nie musiał - ale latał.
Miesi±cami spędzał więcej czasu w powietrzu niż na ziemi albo też tak mu się wydawało, bo
godziny na dole często przemykały nie zauważone, a czas w powietrzu był bardziej intensywny,
wydłużał się.
Nim skierował się w strefę ognia przez Canoga Park, skręcił na południe, nad Encino i Tarzana.
Mgiełka popiołu przesłoniła słońce. Patrz±c w dół mógł dostrzec domki, baseniki k±pielowe i
ludzików biegaj±cych to tu, to tam, rozpaczliwie staraj±cych się przed nadej¶ciem płomieni
nawilżyć dachy swych domów wod± z węży ogrodniczych. Tyle domów, tylu ludzi wypełniaj±cych
każdy cal przestrzeni między wybrzeżem a pustyni± i teraz to wszystko znalazło się w
niebezpieczeństwie. Zaułki na południowym krańcu Topanaga Canyon Boulevard były dzi¶,
póĽnym rankiem, tak zapchane samochodami, jak hollywoodzka autostrada w godzinach szczytu.
Gdzie oni wszyscy jad±? Tak, dalej od ognia, chyba w stronę wybrzeża. Może jaki¶ kaznodzieja
telewizyjny powiedział im, że u brzegu Pacyfiku pojawiła się arka i czeka na nich, by zabrać ich w
bezpieczne miejsce, podczas gdy Bóg spuszczać będzie deszcz siarki na Los Angeles. Może na
prawdę tam czeka. W Los Angeles wszystko jest możliwe, nawet najeĽdĽcy z Kosmosu
spaceruj±cy po autostradach. Jezu, Jezu. Carmichael nie bardzo wiedział, jak się w my¶lach z tym
uporać.
Zastanawiał się, gdzie jest Cindy i co o rym wszystkim my¶li. Najpewniej wydawało się jej to
bardzo zabawne. Cindy miała cudown± zdolno¶ć bawienia się wszystkim. Lubiła cytować linijkę z
wiersza tego Rzymianina, Wergiliusza: narasta sztorm, statek przecieka, za jedn± burt± wodny wir,
za drug± - morskie potwory, a kapitan zwraca się do swojej załogi i mówi: "Może którego¶ dnia
będziemy to wspominać i się ¶miać". Taka jest Cindy, pomy¶lał Carmichael. Wieje wiatr od Santa
Ana, płon± trzy wielkie ogniska pożaru i jednocze¶nie przybyli najeĽdĽcy z Kosmosu, ale którego¶
dnia będziemy to wspominać i się ¶miać. Serce przepełniła mu miło¶ć i tęsknota za ni±. Nic nie
wiedział o poezji, dopóki nie poznał Cindy. Zamkn±ł na chwilę oczy i przywołał w pamięci jej
obraz: ciężkie sploty czarnych jak smoła włosów, ol¶niewaj±cy, żywy u¶miech, smukłe, opalone
ciało rozbłyskuj±ce zadziwiaj±cymi pier¶cieniami i naszyjnikami, które projektowała i wyrabiała. I
oczy. Żadna ze znanych mu osób nie miała takich oczu jak ona: promienne, z dziwnie figlarnymi
ognikami, potrafiły patrzeć na ¶wiat w jedyny, niepowtarzalny sposób. To wła¶nie ukochał w niej
najbardziej. Do diabła z tym pożarem, wła¶nie teraz, kiedy byłem daleko przez trzy dni. Do diabła z
tymi głupkami z Marsa!
Tam gdzie kończyły się schludne rzędy i zakola podmiejskich ulic, rozpo¶cierała się wielka
otwarta, trawiasta połać ziemi, któr± długie lato wypaliło na kolor lwiej skóry; dalej leżały góry, a
między nimi i ł±k± płon±ł ogień, niczym ogromna poprzeczna, czerwona grań zwieńczona
pióropuszem czarnego, ¶mierdz±cego dymu. Wygl±dało na to, że ogarn±ł już setki, je¶li nie tysi±ce
akrów. Carmichael słyszał kiedy¶, że sto akrów płon±cych zaro¶li wydziela tak± ilo¶ć energii
cieplnej, jak bomba atomowa, któr± zrzucono na Hiroszimę.
Przez trzaski zakłóceń radiowych dobiegł go głos dowódcy odcinka kieruj±cego operacj± z
helikoptera zawieszonego w powietrzu na południowym wschodzie. - DC-3, kto pilotuje?
- Carmichael.
- Carmichael, staramy się zlokalizować go z trzech stron. Ty działasz na wschodzie. Limekiln
Canyon, poniżej flanki Porter Ranch Park. Zrozumiałe¶?
- Zrozumiałem - odpowiedział Carmichael.
Leciał nisko, poniżej tysi±ca stóp. Dzięki temu dobrze widział cał± akcję: drwale w kaskach i
pomarańczowych kamizelkach r±bali płon±ce drzewa tak, by padły w stronę ognia; załogi
buldożerów usuwały zaro¶la z zasięgu płomieni; koparki wycinały przeciwogniowe zasieki;
helikoptery pompowały wodę na pojedyncze języki ognia. Podci±gn±ł się o pięćset stóp, by
wymin±ć jednosilnikowy samolot obserwacyjny, a następnie jeszcze o pięćset, by unikn±ć
zawirowań powietrza wywołanych przez ogień. Na tej wysoko¶ci wyraĽnie rysował mu się obraz
pożaru ci±gn±cego się z zachodu na wschód, niczym krwawa szrama, szersza u zachodniego końca.
Dokładnie na wschód od najdalej wysuniętego krańca pożaru ujrzał kolist± strefę wypalonej jui
trawy o powierzchni około stu akrów, a w samym jej ¶rodku stało co¶, co wygl±dało jak
aluminiowy silos o rozmiarach dziesięciopiętrowego gmachu. W sporej odległo¶ci otaczał go
kordon wojskowych pojazdów. Poczuł zawrót głowy. To co¶, u¶wiadomił sobie, to musi być statek
Kosmitów.
Przybył w nocy z zachodu, pomy¶lał Carmichael, szybuj±c jak ogromny meteor nad Oxnard i
Camarillo, ze¶lizguj±c się w stronę zachodniego krańca doliny San Fernando, muskaj±c trawę
ogniem odrzutu i pozostawiaj±c za sob± płon±c± bruzdę. A potem osiedli łagodnie, wła¶nie w
tamtym miejscu, i stłumili pożar wokół siebie nie troszcz±c się w ogóle o ogień, który rozniecili po
drodze. Bóg jeden wie, co za stwory wylazły z tego statku, by przyjrzeć się Los Angeles.
Wychodziło na to, że je¶li Kosmici w końcu wyl±duj± otwarcie, zrobi± to wła¶nie tutaj.
Prawdopodobnie wybrali to miasto, bo tak często ogl±dali je w telewizji - czy we wszystkich
historiach o UFO nie twierdzono, ie oni zawsze maj± na podgl±dzie transmisje naszej TV? No to
widzieli Los Angeles w każdym programie i prawdopodobnie doszli do wniosku, że jest to stolica
¶wiata, znakomite miejsce na pierwsze l±dowanie. Ale dlaczego, zastanawiał się Carmichael,
skurwiele musieli wybrać szczyt okresu pożarów, żeby przybyć tutaj na swoich statkach.
Pomy¶lał znowu o Cindy, o tym, jak fascynowały j± historie o UFO i Kosmitach, o ksi±żkach,
które czytała, i o pomysłach, które przychodziły jej do głowy; w jaki sposób patrzyła na gwiazdy,
gdy pewnej nocy obozowali w Kings Canyon i gadali o istotach, które musz± na nich żyć. - Tak
bardzo chciałabym je zobaczyć - powiedziała. - Tak bardzo chciałabym je poznać i dowiedzieć się,
co my¶l±. - W Los Angeles pełno było wariatów, którzy chcieli przelecieć się w lataj±cym spodku
albo twierdzili, że już to maj± za sob±, ale gdy Cindy tak o tym mówiła, dla Carmichaela nie
brzmiało to jak wariactwo. To prawda, że cechowało j± typowe dla mieszkańców Los Angeles
upodobanie do egzotyki i dziwactwa, ale wiedział, że jej duszy nigdy nie tknęło tutejsze obł±kańcze
zepsucie, że nie nadwerężyło jej powszechne poż±danie tego, co irracjonalne i cudaczne,
sprawiaj±ce, że czuł do tego miasta tak± odrazę. Je¶li jej wyobraĽnia kierowała się ku gwiazdom,
powodem była ciekawo¶ć, nie szaleństwo. Ciekawo¶ć, głód nie do¶wiadczonego, chęć
pochwycenia tego, co niepojmowalne, leżały po prostu w jej naturze. On wierzył w Kosmitów nie
więcej niż w jednorożce, ale ze względu na ni± powiedział, ie ma nadzieję, iż jej życzenia się
spełni±. A teraz ufoludy naprawdę się tu znalazły. Mógł sobie j± wyobrazić, jak z błyszcz±cymi
oczyma stoi na skraju-kordonu wpatruj±c się w statek kosmiczny. Szkoda, że nie może być teraz
razem z ni±, nie może czuć, jak przepływa przez ni± podniecenie, rado¶ć, ciekawo¶ć, oczarowanie.
Ale ma przed sob± zadanie do wykonania. Skręcaj±c DC-3 na zachód zapikował na tyle blisko
skraju ognia, na ile starczyło mu odwagi, i nacisn±ł przycisk uwalniaj±cy ładunek. Rozpostarła się
za nim wielka szkarłatna chmura: gęsta jak farba papka z siarczku amonowego i wody, z dodatkiem
czerwonego barwnika, by można było okre¶lić, jakie obszary zostały spryskane. Krople przywr± do
wszystkiego i zatrzymaj± wilgoć przez wiele godzin.
Szybko opróżnił pięćsetgalonowe zbiorniki i zawrócił na Van Nuys po nowy ładunek. W
skroniach pulsowało mu od zmęczenia, a odór mokrej, zwęglonej ziemi przenikał z dołu przez
blachy starego samolotu. Nie minęło jeszcze południe. Cał± noc był na nogach. Na lotnisku
przygotowano kawę, kanapki, tacos, burritos. Czekaj±c, aż obsługa naziemna napełni zbiorniki,
wszedł do ¶rodka i ponownie zadzwonił do Cindy: znów nie było odpowiedzi z domu i z pracowni.
Poł±czył się z galeri±, a chłopak, który tam pracował, powiedział mu, że nie miał z ni± kontaktu od
rana.
- Je¶li się odezwie - polecił mu Carmichael - powiedz jej, że latam do pożaru z Van Nuys nad
Chatsworth i będę w domu, jak tylko tu się trochę uspokoi. Powiedz jej też, że tęsknię za ni±. I
jeszcze, że je¶li trafię na Kosmitę, to dam mu od niej całusa. Zapamiętałe¶? Powtórz jej to wła¶nie.
Id±c przez główny hall zobaczył tłum skupiony wokół kogo¶, kto niósł przeno¶ny telewizor.
Carmichael przepchał się łokciami wła¶nie w chwili, gdy spiker powiedział: - Jak dot±d przybysze
ze statków kosmicznych w San Gabriel i Orange County nie dali znaku życia. A oto przerażaj±cy
widok, który zaszokował mieszkańców dzielnicy Porter Ranch między dziewi±t± a dziesi±t± rano. -
Ekran ukazał dwie wyprostowane cylindryczne postacie, które wygl±dały jak kałamarnice
przechadzaj±ce się na czubkach macek.
Szły ostrożnie przez parking centrum handlowego, zerkaj±c tu i ówdzie wielkimi jak talerze,
żółtymi oczyma.
Co najmniej tysi±c gapiów zdradzaj±cych zarazem fascynację i wstręt przypatrywało się im z
bezpiecznej odległo¶ci. Co i raz stwory zatrzymywały się, by zetkn±ć się czołami, jakby
nawi±zuj±c w ten sposób ł±czno¶ć. Poruszały się bardzo zgrabnie, ale Carmichael zauważył, że
przewyższaj± latarnie uliczne: miały dwana¶cie, może piętna¶cie stóp wysoko¶ci. Powierzchnia ich
purpurowych ciał przypominała wyprawion± skórę; z obu boków jarzyły się rzędy fosforyzuj±cych
punktów.
Telewizyjna kamera wysunęła się próbuj±c zbliżenia, potem podskoczyła i zakołysała się
gwałtownie, gdy niezwykle długi i giętki język wystrzelił z piersi jednej z istot i zaci±ł po tłumie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin