Ruda Aleksandra - Jak byłam na randce.pdf

(211 KB) Pobierz
347527784 UNPDF
Jak byłam na randce
O AUTORCE
Aleksandra Ruda – rocznik ’82. Obecnie robi doktorat w Instytucie Filozofii Państwowej Akademii Nauk w Kijowe. Od
dzieciństwa miłośniczka fantastyki, przez parę lat aktywnie brała udział w grach RPG, mając okazję pobyć i wiedźmą,
i księżniczką, i potworem. Próbuje pisać przyjemną fantastykę, taką, która podnosiłaby nastrój.
A może opowiadałam już, jak próbowałam urządzić moje życie osobiste? A było to tak...
Któregoś pięknego dnia mój najlepszy przyjaciel i kompan od butelki półkrasnolud Otto
zauważył:
– Mam wrażenie, że powinnaś zadbać o swoje życie osobiste.
Nie powiem, zdziwiłam się. Bo tak w zasadzie to miałam nawet całkiem aktywne życie
osobiste – co rusz się zakochiwałam. Był tylko jeden drobny szkopuł – bez wzajemności.
Z drugiej strony, wzajemność zawsze powoduje liczne komplikacje. Tak więc wzdychałam do
kolejnych obiektów mych uczuć na odległość i nazywałam imieniem ukochanego nowy
koktajl (jeśli ktoś nie wie, dorabiamy sobie z Ottonem, produkując najprzeróżniejsze
wysokoprocentowe napoje). W ten sposób przez ostatnie pół roku nasz asortyment wzbogacił
się o pięć nowych koktajli.
– No, na ten przykład, kiedy ostatnio byłaś na randce? – zapytał Otto, pykając fajkę.
Przyznać trzeba, że to był cios poniżej pasa. Nie umawiałam się na randki, bo ostatnia
była tak traumatycznym doświadczeniem, że Otto przez dwa dni dostarczał mi posiłki pod
kołdrę. Co jak co, ale randki nie wychodziły mi najlepiej.
Teraz, nie czekając, aż ochłonę, wziął sprawy w swoje ręce.
– Niedawno poznałem jednego praktyka. Samotny, przystojny, odważny, mądry i nie
przynudza. Z piątego roku. Żadnych złych przyzwyczajeń nie stwierdzono. Poszłabyś z nim
na randkę, co? Rozerwiesz się. Na ten przykład, powiedzmy w piątek.
Do mojej duszy zakradło się pewne podejrzenie, którego nie omieszkałam ubrać w słowa.
– Drogi przyjacielu, czy nie postanowiłeś czasem zostać swatem? A może ten cały
przystojniak ci zaoferował pieniądze?
Otto z zażenowaniem podrapał się w kosmatą brodę.
– Aha, czyli zaoferował. I za ile mnie sprzedałeś?
– Za pięć złotych.
Pół stypendium. Nie najgorzej. A jeśli uwzględnić, że na sto procent krasnolud zataił
jedną, dwie monety, to poczułam dumę. Miło jest znać swoją wartość. Zastanowiłam się przez
moment. To prawda, randki nijak mi się nie udawały, im porządniejszego i spokojniejszego
partnera do nich wybierałam, tym paskudniejsze ponosiłam konsekwencje. Za to interesy... O,
z interesami dawałam sobie radę bez trudu. Może więc gdybym połączyła te dwie dziedziny,
straszliwy pech w zakresie randek przestałby mnie prześladować?
– Połowa dla mnie.
– Naciągaczka! – oburzył się krasnolud. – Ja ci proponuję boskiego faceta, a ty jeszcze za
to żądasz kasy! Rozbójniczka!
– Mam ci przypomnieć, że za pięć złotych sprzedałeś swoją najlepszą przyjaciółkę?
– Jedna trzecia i ubieram cię na tę randkę!
– Na twój koszt?
– Na twój. Ale z dobrymi radami.
– Znam ja wasze krasnoludzkie pojęcie piękna!
– Nie, skarbie. Jestem dobrze przygotowany – z dumą odpowiedział mój przyjaciel,
pogrzebał w torbie i wyciągnął kupę zwojów.
347527784.001.png
Były wśród nich następujące dzieła: „Współczesna moda”, „O kobiecych ubraniach”, „Jak
spodobać się mężczyźnie” i na końcu „Faceci. Ich uwodzenie i zniewalanie” Milli
Istratyjskiej.
– O – ucieszyłam się. – Tę znam.
– A kto nie zna Milli – wymruczał krasnolud, oglądając swoje notatki na zwojach. – Ale
nie możesz zaprzeczać, że o uwodzeniu wie wszystko.
Milla w ciągu trzydziestu lat swojego pełnego wrażeń życia pięciokrotnie wyszła za mąż,
tylko oficjalnych kochanków miała z pół setki, ponoć była też królewską faworytą. Na
naszym wydziale Magii Teoretycznej Milla spędziła około miesiąc, wyszukując w bibliotece
starożytne środki magiczne zachowujące urodę i wzmagające kobiecy czar. Do badania
podeszła solidnie – odpytała wszystkie dziewczyny, Mentorki, Nauczycielki, a także
wszystkie pracownice na temat ich prywatnych metod. Zanotowała wszystko i odeszła,
zostawiwszy za sobą przeżywającego męki miłosne Dziekana.
A że trudno było sprzeciwić się takiemu autorytetowi, rozpoczęło się przygotowywanie
mnie do randki. Umyłam głowę wywarem z szałwii – by moje kasztanowe włosy błyszczały,
ciało wyczyściłam mieszaniną soli z owsianką – by moja skóra była jedwabiście gładka.
W skupieniu wywaliwszy język, umalowałam się przed lustrem. I do rzeczy zabrał się Otto.
Wyrzucił z szafy całą zawartość i zaczął przymierzać na mnie bluzeczki, informując
z mądrym wyrazem twarzy:
– Dla faceta najważniejsza jest nie golizna, a tajemnica. Założysz tę niebieską, można
rozpiąć dwa guziki i twoje piersi będą apetycznie wyglądały. A bieliznę czarną i koronkową.
Co masz pod spódnicą?
Otto widywał mnie w różnych sytuacjach i stanach i to, co nosiłam pod moją obszerną
płócienną spódnicą, nie było dla niego tajemnicą – cieniutkie spodenki dla wygody, a nuż
spódnica się uniesie. Jednak usłyszawszy to pytanie, wczepiłam się w fałdy niczym dziewica
w obliczu zagrożenia utratą wianuszka.
– Zadrzyj spódnicę!
– Nie! Pójdę jak stoję!
Krasnolud pociągnął tkaninę. Spódnica niebezpiecznie zatrzeszczała.
– Ja nie chcę, żeby mi stamtąd coś kusicielsko wyglądało! – rzucałam się, próbując przy
pomocy magii odczepić palce Ottona od mojego najcenniejszego skarbu.
Rozległo się pukanie do drzwi i w szparze ukazała się rozczochrana głowa Trohima –
mojego kolegi z grupy.
– O! – ucieszył się. – A mówiliście, że pomiędzy wami jest tylko przyjaźń!
Otto odczepił się od spódnicy i z obrażonym wyrazem twarzy rozsiadł się na łóżku.
– Nie pozwala mi zajrzeć pod spódnicę – poskarżył się Trohimowi
– Jeju, co za tragedia! A mi pozwolisz?
– Odczepcie się ode mnie obaj! Koniec, nigdzie nie idę!
– Nie masz prawa! Oddawaj pieniądze! – To Otto.
– A kto kogo kupił? – Trohim.
– Nie kupił, sprzedał. On mnie. – Myśl o pieniądzach mnie otrzeźwiła i w zamyśleniu
badałam spojrzeniem resztę zawartości szafy.
Oprócz szerokich spódnic znajdowało się tam jeszcze parę sztuk spodni, ogromna ilość
„podspódnicznych” spodenek – przy moim ulubionym zajęciu (mam na myśli taniec) nigdy
nie wiadomo, gdzie w następnej chwili znajdzie się twoja spódnica.
– I jak się nazywa twój klient?
– Bringem.
– Bringem, Bringem... Coś o nim słyszałem. Chyba dziwny jest. Tylko nie pamiętam, o co
chodziło.
– Trzeba mniej pić – stwierdził Otto, wybierając z moich łachów ten najbardziej kuszący.
– Skoro już o tym mówimy... – ożywił się Trohim.
– Jest nowa receptura – odzyskałam rezon. – Smaczne! Ostre! Zapamiętasz na zawsze!
Tak naprawdę to tego nowego wyrobu nikt jeszcze nie próbował. Z czystej ciekawości
dodałam do koktajlu podsłuchane zaklęcie Dziekana o nazwie „A żeby was”, które rzucał na
studentów pojawiających się na zajęciach w stanie lekkiego podchmielenia.
Trohim przyssał się do baniaka. Półkrasnolud wyszeptał:
– Umiesz udzielać pierwszej pomocy, prawda?
Niepewnie skinęłam głową. Trohim czknął. Jego twarz poróżowiała, otworzył usta
i wyjęczał:
– Wody!
I w tym momencie jego usta same z siebie się zamknęły i choć starał się ze wszystkich sił,
nie udało mu się ponownie ich otworzyć.
– Ola, a co robiło zaklęcie Dziekana? – zaciekawił się Otto, patrząc, jak Trohim buczy
i przewraca oczyma. – Trzeba sypać mniej pieprzu.
– Nie, wtedy cały efekt znika – Desperacko szukałam amuletu-neutralizatora.
Jak każdy szanujący się mag miałam w posiadaniu ogromną ilość wszelakich amuletów
i artefaktów. Amulet do neutralizacji własnych zaklęć podarował mi ojciec Ottona, doskonały
zbrojmistrz, gdy zrozumiał, że nasz interes przynosi dochód, ale często wiąże się
z eksperymentami na sobie. Taki sam miał Otto.
– Obiecaj, że nie będziesz się rzucał – uprzedziłam kolegę, kierując neutralizator w jego
stronę.
Trohim wytchnął obłoczek pary i padł na łóżko.
– Jakie dobre – wyszeptał marzycielsko po chwili. – Tylko pieprzu faktycznie przydużo,
bardzo piecze i nie można popić. Trzymaj.
Wzięłam z jego dłoni kolczyki. Co to były za kolczyki! Malutkie srebrne kulki, do oporu
nafaszerowane magią.
– Nekromagia??? – szybko określiłam rodzaj zaklęć. – Skąd masz takie coś?
– Widziałem Irgę, prosił, żeby ci je przekazać. Powiedział, że pożyteczna rzecz, broni
przed złymi nieumarłymi.
Z Irgą, mrocznym typem i utalentowanym nekromantą, poznaliśmy się kawał czasu temu.
Zdobyłam jego szacunek za twardość ducha, wykazaną, uczciwie mówiąc, zupełnym
przypadkiem, w kilku studenckich zadymach, i raz na jakiś czas podrzucał mi ciekawe
przedmioty, odkąd dla wszystkich stało się oczywiste, że gdy dochodzi do magii
rzemieślniczej, okazuję się mieć dwie lewe ręce. Traktowałam drobne upominki od Irgi jako
wyraz koleżeństwa, a raczej traktowałabym, gdyby nie Otto. Przy takich okazjach zwykle
uśmiechał się bardzo znacząco, chrząkał, prychał i robił złośliwe uwagi o porozumieniu dusz
albo o dziwacznych gustach nekromantów i jeszcze dziwaczniejszych zwyczajach, które nie
pozwalają ukochanej przysłać kwiatów.
– Milczenie i neutralizacja gorzały w oddechu. – Nagle oświeciło mojego najlepszego
przyjaciela.
– Że co?
– Dziekan bardzo nie lubi, jak ktoś mu dyszy w nos gorzałą, a jeśli gość jeszcze przy tym
gada głupoty, to staruszka w ogóle biesi. Tak więc czaruje, a ty następnym razem podsłuchaj
coś ciekawszego. Jak myślisz, ile możemy zedrzeć z Irgi za randkę z tobą? Na nim
zbilibyśmy majątek.
– Poczytaj mądre książki, to się dowiesz, że przyzwoite dziewczyny nie wiążą się
z nekromantami – odcięłam się złośliwie. – Poza tym Irga to tylko kolega.
Randka z Irgą! Też mi coś! Trzeba by nie mieć instynktu samozachowawczego.
Umawiając się na randkę z nekromantą, powinnam przygotować się na wszelkie możliwe
kłopoty, pewnie nawet o spódnicę musiałabym walczyć o wiele zacieklej niż z Ottonem! A ja
jednak chciałam mieć randkę. Po prostu randkę. Najlepiej romantyczną.
W końcu batalię o szafę (Trohim, zarazo, przestań dyszeć parą!) wygrał Otto – została
znaleziona odpowiednia spódnica. Szeroka, ładna, z pasem podkreślającym „krzywiznę
bioder”. I nawet pantofelki na niskim obcasie (na wysokim bardzo się chwieję przy
chodzeniu, jednocześnie kulejąc i pojękując).
Upiąwszy włosy szpilkami i zgarnąwszy torebkę, byłam gotowa.
– Z tym worem nigdzie nie pójdziesz. – Krasnolud wczepił się w moje schludne
maleństwo.
– To nie worek – wydyszałam z wysiłkiem, usilnie wyrywając mu torebkę. Krasnolud był
ode mnie znacznie silniejszy, ale prowadzony wspólnie od lat biznes wyrównywał nasze
szanse.
– Wór! Psuje ci cały wygląd.
Trohim aktywnie kibicował Ottonowi. Gwałtownym szarpnięciem półkrasnolud
wywalczył moją przechowalnię tych bardzo i tych niekoniecznie niezbędnych w codziennym
życiu przedmiotów.
– Otto, jesteś szowinistą – obraziłam się. – Kobieta ma prawo do torebki.
W oku zalśniła mi łezka. Otto odwrócił się demonstracyjnie, ale Trohim się przejął.
– A idź bez portfela. Niech ten cały Bringem cię częstuje.
Mój nastrój podniósł obrażoną głowę i oblizał się łakomie. Wyruszyłam na randkę.
Wszystko było tak wspaniale, że wydawało się bajką. Bringem – uprzejmy, miły,
czarujący, z poczuciem humoru, poczęstował mnie smacznym koktajlem. Oczywiście
najdroższym z dostępnych, he he.
I znowu poczęstował koktajlem. I sam się poczęstował. Parę razy.
Ja zrobiłam się całkiem miła i przyjacielska, a on – no czego tu można wymagać od
faceta! – heroiczny.
– Boisz się chodzić po nocy? – powiedział do mnie tajemniczym tonem.
Zdziwiłam się. Większość mieszkańców miasteczka uniwersyteckiego wiedziała o tym, że
jestem przyjaciółką Ottona i cieszę się szacunkiem Irgi. Krasnoludzki obrońca i opieka
nekromanty – czego jeszcze potrzebuje dziewczyna, by nie bać się późnym wieczorem
wracać do akademika?
Ale – jestem przecież na randce!
– Oczywiście, że się boję! – wyszeptałam zmysłowo, ze wszech sił starając się usunąć
z głosu nuty sceptycyzmu.
Co tam jeszcze należy mówić w takich przypadkach? Aha, w pamięci stanęły cytaty
z tych zwojów, co to Otto czytał mi, podczas gdy malowałam buźkę.
– Ale przecież jest ze mną taki męski obrońca, z nim niczego się nie boję!
Potrzepotać rzęsami, potrzepotać.
Bringema te słowa niezwykle podbudowały.
– Idziemy.
– Dokąd?
– Przespacerujemy się po okolicy.
Oczywiście, do głowy idiotki może przyjść mądra myśl, ale akurat tym razem nic takiego
się nie stało. Tak więc zgodziłam się.
I poszliśmy na spacer. Po ulicach, uliczkach, alejkach, ścieżeczkach... Chwila, a gdzie my
idziemy?
***
Tak, wam się to może wydać śmieszne. Wypiła, rozkojarzyła się, zagapiła na blond
fryzurę. I znalazła się na cmentarzu. Oczywiście, że żywa, a kto wam to wszystko opowiada
niby?
– No i gdzie mnie przywiodłeś? – zapytałam niemiłym głosem, zapomniawszy
o jakiejkolwiek zmysłowości.
– Cmentarz Warragiński, zobacz, jak tu ślicznie!
Cmentarz Warragiński faktycznie był bardzo ładny. W marmurowych kryptach odbijał się
księżyc, klęczące figury malowniczo chowały się za zaroślami zielska i wydawało się, że
cisza aż dzwoniła. Stary cmentarz, rzadko odwiedzany, ze swoją starą aurą. Nigdy przedtem
na nim nie byłam.
– Romantyczne, nie? – mój kawaler produkował się w natchnieniu.
– Jesteś wampirem? – spytałam z nieśmiałą nadzieją.
– No coś ty!
– Wilkołak? Zombi? Albo chociaż inkubus?
Bringem zagapił się na mnie z wyrazem kompletnego zdziwienia na przystojnej twarzy.
No tak, on jest przecież praktykiem! Jak mogłam zapomnieć! Przecież praktycy nie boją
się cmentarzy, nie to, co my – teoretyczne mole książkowe. Uspokoiłam się i wyjaśniłam:
– Wierzę, że po starych cmentarzach należy chodzić ze znajomymi siłami
nadprzyrodzonymi. Więc na wszelki wypadek sprawdzałam.
Romantyczny nastrój został uratowany. Szliśmy powoli. Bringem opowiadał mi
o właścicielach krypt, miał na tym cmentarzu praktykę z niszczenia żywych trupów. Jeśli
wierzyć słowom mego towarzysza, właściciele krypt – zwykle ludzie bogaci – po śmierci
często byli wywoływani z zaświatów.
– Ale... po co?
– Czasem niepocieszeni krewni szukają skarbów, czasem papierów, czasem pomysłów.
Jakbyś miała utalentowanego pradziadka, to czy będąc w kłopotach, nie zwróciłabyś się do
jego ducha w poszukiwaniu pomysłów?
A tak przy okazji, o pomysłach w sytuacjach kryzysowych. W naszą stronę, spokojnym
i pewnym siebie kroczkiem, właściwie lekkim truchtem, kierował się całkiem nawet ruchliwy
zombie. W głowie wyświetliła mi się treść podręcznika: „Zombie jest istotą wredną, a na
wolności groźną”. Właściciela w pobliżu nie zauważyłam.
– Co robimy? – spytałam Bringema, pociągając go za rękaw i pokazując żywego trupa.
Prawie dyplomowany mag-praktyk wywrócił oczami, po czym zemdlał.
Zaciągając kawalera w cień krypty w nadziei, że zombie nas nie widział, myślałam tylko
o jednym: takich studentów jak mój kawaler trzeba z Uniwersytetu wywalać! Za braki
edukacyjne! Nie wychodziło mi nawet spryskanie Bringema magiczną wodą – cała
koncentracja konieczna dla wykonywania gestów magicznych zebrała mi się w żuchwie
i aktywnie zajmowała szczękaniem zębami. Tak, przestraszyłam się! Jeszcze nigdy nie
widziałam żywiutkiego i spacerującego na wolności trupa.
Blondynek otworzył oczy i, stukając zębami jeszcze głośniej, wczepił się w moją rękę. To
otrzeźwiło waszą pokorną sługę, więc zdzierając z rękawa Bringemowe palce, wysyczałam:
– Jesteś przecież praktykiem! Praktykiem!
– Boję się zombie! Jestem magiem bojowym, mam niszczyć żywych wrogów, nieumarli
to nie mój profil.
W tej właśnie chwili zrozumiałam, co to znaczy, że kogoś „dusi wściekłość”. Bałam się,
ale jeszcze znacznie bardziej chciałam radośnie oddać tego niedorobionego maga bojowego
zombie i pomóc trupkowi powoli go rozczłonkować.
– Po co żeś mnie przyciągnął na cmentarz? – Potrząsałam Bringemem, trzymając go za
kołnierz. Jego głowa chwiała się bezwładnie, a zęby wydzwaniały swoistą melodyjkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin