Rohan Michael Scott - Spirala 01 - W pogoni za porankiem.rtf

(2199 KB) Pobierz

 


Johnowi Jarroldotoi

Godzina, gdy sen jasny, a wiatr wieje chłodem

I miłość młodą głowę wznosi nad ramieniem białym...

Ta godzina, o Panie, niechaj Ci jaśnieje

Twoi kupcy ścigają poranek po morzuy

Piecker: Hassan


Rozdział pierwszy

 

 

Zahamowałem ostro i zatrzymałem się, ale jadący przede mną samochód przeskoczył światła, zanim zdążyły się zmienić. Siedziałem, klnąc na czym świat stoi, i pat­rzyłem, jak znika w zapadającym zmierzchu. Idiota w ba­jeranckim niemieckim sportowym samochodzie zatrąbił na mnie, lecz byłem zbyt poirytowany, żeby zwrócić na niego uwagę. Miałem jeszcze czas, od zmiany świateł dzieliło mnie jakieś pół sekundy. Mogłem wcisnąć gaz do deski i przejechać. Znajdowałem się tak blisko, że na pewno bym zdążył, ale z drugiej strony skrzyżowanie było trudne, z paskudną widocznością we wszystkie cztery strony... Wystarczyłoby, gdyby z boku wystartował ktoś równie niecierpliwy jak ja... Niech to jasna cholera, przecież postąpiłem słusznie, zadbałem o bezpieczeństwo! Ale tak to

1


już ze mną było, czyż nie? Bezpieczny kierowca, bezpieczny wóz, bezpieczne życie...

Dlaczego więc się wściekam? W pracy nie zdarzyło się nic takiego, co usposabiałoby do warczenia na innych, rzadko zresztą bywało inaczej. Na krótko ogarnęła mnie idiotyczna chęć, aby jednak coś się stało; coś, co dostar­czyłoby mi powodu do złości, do jakiejś walki, która nadałaby całemu dniu ostrzejszego smaku. Spojrzałem w niebo i natychmiast zapomniałem o swej irytacji. Słońce zniknęło, pogrążając ziemię w mroku, ale jednocześnie oświetliło zupełnie nowy krajobraz pomiędzy wiszącymi nisko chmurami — jedno z tych fantastycznych wybrzeży, jakie widuje się niekiedy na niebie o zachodzie słońca: pofalowane wzgórza, głębokie zatoki, płaszczyzny nanie­sionego przypływem piasku, nie kończące się archipelagi wysp na spokojnej powierzchni złotego ujścia rzeki. Pejzaż, który właśnie podziwiałem, jeszcze bardziej niż zazwyczaj wydawał się realny. Dzięki lekkiej pochyłości szosy miałem wrażenie, że spoglądam z jakiegoś stromego wzgórza na autentyczne ujście rzeki. Z tą jedynie różnicą, że prawdziwe było o wiele mniej malownicze — płaski ponury brzeg rzeki z przemysłową zabudową, zniszczony, kiedy statki i prze­mysł stoczniowy przeżywały okres rozkwitu, a potem powtórnie zdewastowany, gdy pogrążały się w upadku. Nic z towarów, z którymi miałem do czynienia, nie docierało już przez doki. Były one tak samo martwe, jak żywy wydawał się ten krajobraz wśród chmur.

Straszliwa kakofonia wyrwała mnie ze snu. Światła zdążyły znowu się zmienić i wstrzymywałem cały ruch. Z odrobiną złośliwości wcisnąłem pedał gazu do oporu i przeskoczyłem skrzyżowanie tak szybko, że stojący za mną drań w lśniącym sportowym samochodzie został na miejscu. Ale obwodnica rozszerzała się na dwa pasma i w ciągu kilku sekund wyprzedził mnie i pomknął dalej z bolesną dla mnie łatwością. Miałem straszliwą ochotę pognać za nim, postawić wszystko na jedną kartę i podjąć walkę o pierwszeństwo, ale nie poddałem się nastrojowi. Co się ze mną dzieje? Zawsze nie cierpiałem durniów,

8


którzy urządzali wyścigi na zatłoczonych drogach dojaz­dowych, i prawdę mówiąc, nic się pod tym względem nie zmieniło. Nie chodziło o tchórzostwo — po prostu taka brawura narażała innych. Zmniejszyłem prędkość poniżej nakazanej znakiem ograniczenia. Obok mnie przemknął następny samochód — ten sam typ, model, rok co mój, — ba — nawet identycznego koloru. Musiałem dobrze mu się przyjrzeć, żeby się upewnić, iż faktycznie nie jest mój — i znowu zakląłem ze złości na siebie. Byłem przemęczony czy co? Tamten samochód miał siedzenia obciągnięte lamparcią skórą i kiwającego głową psa na półeczce pod tylną szybą. Mój przynajmniej był pozbawiony takich ozdóbek, chociaż w obecnym stanie ducha jego właściciela równie dobrze mógłby je mieć. Chryste, przecież ja też powinienem prowadzić porsche'a! Albo coś mniej bajeran­ckiego — rangę rovera, klasycznego MG czy coś podob­nego, co jednak wywoływałoby mocniejsze bicie serca niż mój zgrabny, lecz tuzinkowy sportowy wóz. Przecież problem nie polegał na tym, że nie było mnie na taki wóz stać. Skoro rzeczywiście taki ze mnie geniusz, cudowne dziecko, jak mówiono, to czyż przynajmniej nie mógłbym choć trochę się rozerwać, zamiast pakować całą forsę w dochodowe, acz bezpieczne akcje i inwestycje, nie gardząc również odrobiną kupionego na lewo złota?

Zjechałem z obwodnicy — tym samym co zawsze zjaz­dem, którym najszybciej docierałem do domu. Jakiego znowu domu? W wyobraźni pojawił się obraz mojego mieszkania — czyściutkiej, pustej drogiej mansardy. Myśl o przyrządzeniu sobie obiadu nagle przyprawiła mnie o mdłości, a perspektywa zjedzenia jakiejś odgrzanej mrożonki tylko pogłębiła ten stan. Ostro zmieniłem biegi i w ostatniej chwili włączyłem kierunkowskaz, sygnalizując zmianę pasa. Postanowiłem zjeść na mieście, ale nie miałem zamiaru udać się do któregoś ze znanych mi miejsc. Może rankiem będę tego żałował, lecz zapragnąłem znaleźć jakiś bardziej egzotyczny, choć może nie tak dobrze wyszorowany lokal. Wspomnienie portu nasunęło mi pewien pomysł. Przypomniałem sobie, że kiedy tamtędy przejeżdżałem,


widziałem wiele zwariowanych knajpek, ale dobry Boże, ile to już lat upłynęło? Bywałem tam jako wyrostek, ostatni raz z dziesięć lat temu — jechałem wtedy dokądś auto­busem. A wcześniej zabierał mnie tam ojciec, abym popat­rzył, jak wygląda rozładunek statków. Kochałem statki, ale port zawsze wydawał mi się jakiś smutny. Może wrażenie to powodowało zielsko rosnące między popękanymi płytami oraz rdzewiejące tory dźwigów na nabrzeżach? Już wtedy port umierał. Przypomniałem sobie niewyraźnie, że niedaw­no próbowano przystosować jego część do celów turystycz­nych, urządzić coś malowniczego, ale nie miałem pojęcia, w jaki sposób zamierzano ten projekt zrealizować ani co z tego wynikło.

Dlaczego nigdy tam nie wróciłem? Z braku czasu: z powo­du pracy, życia towarzyskiego, uprawiania sportu, rozmai­tych innych fascynacji i ambicji. Spraw, które nie przyniosły mi niczego. Właściwie nie zarzuciłem całkowicie swojego zamiłowania do bezproduktywnego wałęsania się, lecz by­łem zmuszony zepchnąć je na bardzo daleki plan. Podobnie jak wiele innych rzeczy. Prawdę mówiąc, nie miałem więk­szego wyboru, chcąc utrzymać się na fali, iść wciąż do przodu. Ale te wędrówki do portu, widok najrozmaitszych ładunków i kontenerów z tajemniczymi obcojęzycznymi nalepkami z pewnością zasiały we mnie jakieś ziarno.

Trudno powiedzieć, że wpłynęły na mój wybór drogi życiowej. Przemyślałem go bardzo starannie, jeszcze w col-lege'u. Zdecydowałem się jednak na zawód, w którym było coś więcej niż w innych wchodzących w rachubę — jakiś barwny akcent. Oczywiście, ta motywacja nie wytrzymała próby czasu. Zresztą byłoby naiwnością spodziewać się, że przetrwa rygory rutynowych zajęć, codziennych porcji blankietów, rachunków i kwitów. Nie brakowało mi spec­jalnie dawnych wspomnień. Zastąpiły je inne wrajenia, bardziej realne. Ale to pragnienie przypomnienia sobie portu teraz, gdy poczułem się trochę zbuntowany, skłonny do poszukiwania przygód, obudziło dziwne, dręczące uczu­cie żalu. Może stąd wzięła się ta nagła ochota, aby zjeść obiad właśnie tam, i odżyła potrzeba odtworzenia dawnego

10


podniecenia, przywołania motywacji tego, co robiłem. Bez tego czułem się jakiś pusty, niemal wypalony.

Zmarszczyłem brwi. Nasunęły mi się mniej sympatyczne wspomnienia; przypomniałem sobie coś, co przed paroma laty Jacąuie rzuciła mi prosto w twarz w czasie którejś z ostatnich ponurych sprzeczek. To było dla niej typowe — jedno z tych jej błyskotliwych obrazowych skojarzeń, jakie które zawsze miała na podorędziu, coś na temat delikatnych pisanek, malowanych jaj z Singapuru, które ozdabiały jej półeczkę. Opowiadała jak ci, co je malowali, wydobywali ze środka żółtko, żeby zrobić z niego farbę. „Byłbyś w tym dobry! Powinieneś się tym zająć! Wyssać życie, żeby pomalować pozostałą skorupkę! Na zewnątrz wszystko wygląda jaskrawo i kolorowo, i nikogo nie obchodzi, że w środku jest pustka! I że nic się z tego jaja nie wykluje! Kochasz takie właśnie pozory".

Parsknąłem. Nie mogłem wymagać od niej, aby widziała rzeczy takimi, jakie są w rzeczywistości. A jednak...

Ulica, w którą powinienem skręcić, znajdowała się już niedaleko, u stóp wzgórza. Jak się nazywała? Wiedziałem, gdzie jechać, nie potrzebowałem nazwy, lecz gdy tylko zjechałem z ronda, ujrzałem ją, wypisaną na murze: DA-NUBE STREET.

Jeżeli dobrze pamiętałem, wszystkie ulice w sąsiedztwie nosiły podobne nazwy: Danube Street, Baltic Street, Nor-way Street — wszystkie odnosiły się do odległych miejsc, które niegdyś dla ludzi, którzy tu mieszkali i pracowali, brzmiały blisko i swojsko, nawet jeżeli nigdy nie widzieli ich na oczy. To stamtąd przecież wywodziło się ich bogactwo, pieniądze, którymi płacili za wybudowanie tych piętrzących się wokół, ongiś wspaniałych murów z jasnego piaskowca, obecnie pokrytych czarnym zastarzałym bru­dem .Śledzie i przyprawy, drewno, futra i jedwabie, wszel­kiego rodzaju egzotyczne towary dostarczały środków, dzięki którym w czasach gdy główne ulice miasta przypo-minały pokryte koleinami błotniste drogi tutaj ułożono dudniący obecnie pod kołami mojego samochodu bruk.Niektóre mniejsze, boczne uliczki nazywały się naprawdę


tajemniczo; Sereth Street, Penobscot Lane. Wreszcie za­trzymałem się i zaparkowałem na Tampere Street *.

Miałem nadzieję, że ta nazwa nie jest odzwierciedleniem miejscowych zwyczajów i samochód będzie tu bezpieczny. Nie mogłem już dłużej wytrzymać w zamknięciu i chciałem prowadzić dalsze poszukiwania na piechotę, czując w noz­drzach zapach morza. Spadło na mnie kilka kropli deszczu. Na chwilę odwróciłem się, uniosłem głowę i wprost zaparło mi dech w piersi: po drugiej stronie ulicy, nad dachami magazynów, płonęły ostatnie błyski wspaniałego zachodu słońca, a na ich tle odcinała się ostro, czarna jak drzewa zimą, skomplikowana kolumnada masztów. Nie były to zwykłe maszty współczesnych jachtów czy instalacje radaro­we nowoczesnych statków, lecz potężne maszty rejowych żaglowców, takie jak na „Victory" czy „Cutty Sark". Ostatni raz widziałem coś podobnego w lokalnej telewizji, gdy odbywał się zlot statków żaglowych. Czy przycumowa­no tu atrapy dla turystów, czy rzeczywiście jakąś starą jednostkę? Musiałem to sprawdzić. Otuliłem się Szczelniej moim lekkim anorakiem i wszedłem w głębokie cienie oddzielające rzadko usytuowane latarnie. Do diabła z po­godą, do diabła ze wszystkim! Trochę dziwiłem się samemu sobie. Bez wątpienia byłem w buntowniczym nastroju.

I oczywiście półtorej godziny później gorzko tego poża­łowałem. Było mi zimno w oblepioną mokrymi włosami głowę, nasiąknięty wodą kołnierz ocierał szyję i straszliwie chciało mi się jeść, a wszystkie zapamiętane przeze mnie małe knajpki okazały się zabitymi deskami dziurami albo podejrzanymi kafejkami z ledwo widocznymi przez brudne okna wyblakłymi afiszami i plastykowymi stołami. Poza tym wszystkie co do jednej były zamknięte, być może nawet od lat. Wciąż słyszałem morze, ale go nie widziałem,

* Ulice nazwano według klucza geograficznego: Dunajska, Bałtycka, Norweska. W wypadku nazwy „Tampere Street" mamy do czynienia z grą słów — w języku angielskim „tamper" znaczy między innymi „grzebać się w czymś, manipulować, dobierać się do czegoś, na przykład do zamka" (przyp. tłum.).

12


nie dostrzegałem już również masztów ani żadnych znaków, jakich należałoby się spodziewać w atrakcyjnym turystycz­nie miejscu. W tym momencie uszczęśliwiłoby mnie cokol­wiek, co mógłbym sobie odgrzać w domu, w kuchence mikrofalowej — pod warunkiem że miałbym szansę po­wrotu do samochodu... Tymczasem na domiar złego zgu­biłem się. Skręciłem nie w tę stronę, gdzieś wśród jed­nakowych murów magazynów, i teraz wszystko wokół było obce, a może po prostu niewidoczne, bo te ulice albo w ogóle pozbawione były oświetlenia, albo się ono popsuło. Wkoło ani żywej duszy, żadnego dźwięku oprócz odgłosu moich kroków na kocich łbach i odległego oddechu oceanu. Czułem się jak zagubione dziecko.

Aż nagle usłyszałem głosy. Wydawały się dobiegać zza rogu przede mną, a ja byłem w takim nastroju, że zacząłem biec w tamtym kierunku, zanim uświadomiłem sobie, że wcale nie brzmią przyjaźnie, lecz raczej agresywnie. Pachniało burdą. I rzeczywiście, nie omyliłem się. Na końcu ulicy otworzył się widok na morze i tylko słabe migotanie powierzchni wody pozwalało odróżnić je od mrocznego nieba, ale właściwie zauważyłem to tylko kątem oka. Na ulicy paliła się pojedyncza lampa umieszczona nad łukowato sklepioną bramą prowadzącą do wielkiego magazynu. Skrzy­dła bramy były na wpół otwarte, a przed nią, na zarośniętym chwastami placyku, walczyła zwarta grupka mężczyzn. Jeden z nich wyrwał się z zamieszania, odskoczył, chwiejąc się na nogach, i wtedy zorientowałem się, że pozostała trójka — potężnie zbudowani faceci — dybią właśnie na niego. Któryś z nich wykonał szeroki zamach, atakowany zrobił unik, pośliznął się wśród śmieci i traw i w tej samej chwili z przerażeniem zauważyłem, że w jego ręku błysnęło metalicz­ne ostrze, podobnie jak w rękach napastników. Wszyscy trzymali długie noże, których jedno celne cięcie rozwaliłoby mu gardło od ucha do ucha. Chcieli go zabić.

Stałem wstrząśnięty, niepewny, niezdolny powiązać tego, co widziałem, z koniecznością działania. Poczułem strasz­liwe pragnienie, by uciec, zawołać policję. W końcu to była ich sprawa i nie miałem obowiązku włączać się do bójki.

13


Gdybym nie zawahał się na światłach, być może tak właśnie bym postąpił. Ale coś wewnątrz mnie — obudzony do życia duch buntu — wiedziało, o co tu chodzi: bynaj­mniej nie o szukanie pomocy, ale o usprawiedliwienie ucieczki, uniknięcie komplikacji, przejście na drugą stronę ulicy. Tyle że tu szło o życie, o coś znacznie więcej niż głupi wybryk, taki jak przeskoczenie świateł. A nawet o coś ważniejszego niż problem odwagi czy tchórzostwa. Musia­łem pomóc... Lecz jak?

Niepewnie zrobiłem krok do przodu. Może jeśli zacznę biec w ich stronę i krzyczeć, uda mi się ich przestraszyć? A jeżeli nie? Nie uderzyłem nikogo od czasu ukończenia szkoły, tu zaś w rachubę wchodzili trzej przeciwnicy. I nagle dostrzegłem słaby refleks światła na stosie metalowych rur leżących z boku jezdni pod tablicą informacyjną budowy. Najwidoczniej stanowiły pozostałość rozebranego rusztowania. Były śliskie od brudu i wilgoci, ale z wysiłkiem, od którego coś trzasnęło mi w karku, wyciągnąłem rurę długości ponad dwu metrów, uniosłem ją nad głową i pobiegłem po śliskich kocich łbach.

Początkowo żaden z nich nie zwrócił na mnie uwagi. Atakowany mężczyzna właśnie pośliznął się i upadł, a wtedy cała trójka rzuciła się na niego. Chciałem krzyknąć, lecz z mojego gardła wydobyło się jedynie idiotyczne zduszone „heej"; w jego połowie głos mi się załamał i przekształcił okrzyk w upiorne wycie. Wówczas oczywiście zauważyli mnie. Z przerażeniem jednak stwierdziłem, że wcale nie rzucili się do ucieczki, ale na mnie. Nie było już mowy o odwrocie. Zamierzyłem się na pierwszego z nich i chybiłem co najmniej o półtora metra. Skoczył na mnie, a wtedy, w paroksyzmie paniki, machnąłem rurą w drugą stronę i wyrżnąłem w jego wyciągniętą rękę. Upadł z wrzaskiem i zobaczyłem błysk noża wylatującego wysoko w powietrze. Następny zbir zaatakował mnie z wypadu. Odskoczyłem do tyłu, biorąc zamach, a potem rzuciłem się do przodu. Rura jednak była tak śliska, że przesunęła mi się w dłoniach ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin