Orbitowski Łukasz - Ballada o Czerwonym Tomku.rtf

(169 KB) Pobierz
Łukasz Orbisowski

Łukasz Orbisowski

Ballada o Czerwonym Tomku

 


Część pierwsza Gliwice nocą

 

I

 

Oni byli naprawdę fajni.

- Niedaleko - powiedział tato, taki tato, którego widuje się na kartonach z mlekiem. Prowadził od szesnastu godzin, przejechał Austrię i Czechy, robiąc dwanaście krótkich przerw na papierosa, by utknąć w sercu Śląska. Niebo i ziemia zamknęły renaulta w szarej bryle. Tato widział ścianę wody i pomyślał, że Bóg właśnie rozbił akwarium nad głowami jego rodziny. Pomyślał również, że powinien odpocząć w czasie drogi, nie palić tyle i że chce usłyszeć słowa, pozwalające zapomnieć o zmęczeniu.

- Niedaleko - powtórzył. - Za godzinę przejedziemy Śląsk.

- Zmienić cię? - zapytała Danuta. Na przednim siedzeniu przypominała nastroszoną sowę. - Zmęczysz się, Karolu. Już jesteś zmęczony. Pamiętasz, jak mówiłeś, że nie lubisz jechać długo? To było wtedy, gdy wracaliśmy z Pomorza, kiedy Sara była jeszcze mała i utknęliśmy w połowie, a ty zarzekałeś się, że nigdy więcej nie wpakujesz się w taki szajs, jak jazda po dziesięć godzin, rano, wieczór. Podobno najwięcej wypadków jest na początku i na końcu drogi.

- Jak z samolotem - z tyłu odezwała się Sara.

- Tak - powiedział Karol. Gdzieś tutaj powinien być skręt na Katowice - myślał, wypatrując odpowiedniego znaku, a głośno dodał: - Dokładnie, jak z samolotem.

Karol raz zaglądnął w oczy śmierci, trzy tysiące metrów nad Atlantykiem, gdy piorun trzasnął w skrzydło. To było jeszcze w latach osiemdziesiątych. Leciał na stypendium, otrzymane dzięki legitymacji, którą wciąż miał w domu i nie oddał, gdy robili to wszyscy. Kurwą jesteś i kurwą umrzesz - powiedział mu Terlak, a Karol roześmiał się głucho, bo gdy Terlak i jego honor stali po cukier, on miał spacerować po Manhattanie i palić Chesterfieldy zamiast Klubowych. Ale boeingiem zatrzęsło jak plastikowym pudełkiem, na moment zgasło światło i Karol myślał, że krzyk pokruszy szyby. Wiatr wyłby wtedy razem z nimi. Samolot wylądował bezpiecznie dwie godziny później.

Sara myślała o sukience przywiezionej z Niemiec i o tym, co powie Marcin, gdy ją w niej zobaczy. Ojcu nie podobał się dekolt, jakby zapomniał, że Sara ma szesnaście lat i niewiele zostało w niej z dziewczynki. Marcin dostanie też Farenheita ze sklepu bezcłowego i butelkę wina, którą razem wypiją. Sara dbała o swoich chłopców, ale o niego, Marcina, szczególnie.

Spodoba mu się prezent od ojca: pierścionek z ametystem. Założyła go w Darmstad i nie zdjęła go do tej pory.

- Daleko jeszcze? - zapytała. Nieważne, o której przyjadą, budzik punkt siódma pogoni do szkoły.

- Dość daleko.

- Muszę się wyspać.

- Śpij w samochodzie - poradziła jej Danuta, nie odrywając wzroku od drogi.

- Nie mogę spać w samochodzie i wiesz o tym.

- Wiem - odezwał się Karol. - Najdalej za dwie godziny będziemy w domu. To letni deszcz, nie trwa długo. Postaraj się zasnąć tutaj. Szum usypia. Byłem młody, leżałem w namiocie i zasypiałem zasłuchany w deszcz.

- Raz deszcz tak szumiał, że obudziliśmy się nad ranem w środku rzeki - rzuciła Danuta. - Rozbiliśmy się pod górką, rozumiesz, wszystko spłynęło przez nasz namiot, bo tata...

- Napiszesz mi zwolnienie? - przerwała Sara. Karol roześmiał się.

- Nie, kochanie. Nie napiszę. -Tato!

- Córko! - Skwitował ponownie śmiechem Karol.

- Och tato, nie lubię, gdy tak postępujesz.

- Przynajmniej jeden facet w twoim życiu musi być twardy - rzekł Karol z rozbawieniem. - Jest dziesiąta. Niedługo będziemy w domu.

- Tato, wiesz jak to jest być niewyspanym w szkole. Jak przyniosę jedynkę, nie będziesz się złościł, dobrze? Jestem nieprzygotowana, niewyspana, zmęczona i z nocy. Proszę, tato.

Karol wyrzucał sobie, słabość do córki. Matka ją rozpieszcza, powtarzał i mnie zostawia rolę zgreda. Był dość młody i wykształcony, by rozumieć Sarę.

- Ja też cię proszę, córeczko. Nie męcz mnie.

- Będę cię męczyć.

- Męczy mnie już droga. I deszcz. Ty także przeciw mnie?

- Tak tato. Zobaczysz, dasz zwolnienie, przestanie padać.

- Wtedy dojedziemy wcześniej i nie będzie ci potrzebne.

- Będzie.

Zbierasz punkty, mała - pomyślał - ładnie to tak grać ze starym ojcem?

- Dobrze - westchnął - jeśli wrócimy po dwunastej, dostaniesz zwolnienie.

Roześmiana Sara przytuliła się do ojca. Karol żartował, mówił, żeby przestała, bo nie widzi drogi i nigdzie nie dojadą. Przegrywanie z córką sprawiało mu przyjemność. Burzowa twarz Danuty przejaśniła się po raz pierwszy odkąd zapadł zmrok.

- Miałem kolegę - powiedział -jeszcze w muzycznej, ho, ho, trochę czasu temu. Chyba nawet nie skończył, zagubił się po drodze. Pamiętam go dlatego, że chciał uciec kiedyś z fizyki, na której potem się wyłożył. Chciał naciąć sobie rękę tak lekko, żeby nasączyć krwią chusteczkę i powiedzieć, że mu krew z nosa leci. I ten facet, uwierzcie, przesadził, bo zaciął się tak, że... Trochę to makabryczne. W każdym razie dociął się do kości, nie poszedł na fizykę.

Głos ojca mieszał się z deszczem klaszczącym o karoserię.

- Puentą jest stwierdzenie lekarki, iż nikt nie może być tak głupi i że Adaś chciał pożegnać się ze światem. Pomyślcie sobie, biedny chłopak. Wzięli go potem w obroty, pani pedagog poczuła się potrzebna, porozmawiała z rodzicami, przepisała środki, za które każdy narkoman odciąłby sobie rękę, a Adaś przewędrował przez gabinety psychiatryczne, grupy terapii i Bóg wie co jeszcze. Straciliśmy Adasia, bo ojciec snuł się za nim jak wściekły cień. Tyle historii. Spotkałem Adasia jakieś siedem lat temu. Kaleka, pomyślałem sobie, że mam trochę szczęścia. Sunął nogami po chodniku ten czterdziestoletni facet, który robił za młodu sześćdziesiąt pompek bez przyspieszenia oddechu...

Renault zatoczył koło, spod maski dobyło się coś co słychać zawsze w kiepskim filmie, gdy los krzyżuje drogi bohaterów. Tandetne, celuloidowe: puff z najniższej półki w wypożyczalni, złośliwy dźwięk, wymyślony, by akcja mogła toczyć się dalej, a Don Johnson otrzymał tantiemy za kolejny sezon. Auto stanęło pośrodku drogi. Karol uderzył w kierownicę otwartymi dłońmi.

- Nie denerwuj się - powiedziała Danuta.

- Nie denerwuję się.

- Pojedziemy? - zabrzmiało z tylnego siedzenia.

Karol bez słowa wyszedł z samochodu. Sara widziała, jak kuli się na deszczu, rozgląda się i zaczyna grzebać pod maską. Spostrzegła, że otacza ich ten rodzaj mroku, który zalega w zaułku ubogiej dzielnicy. Towarzyszy mu smród i dziwne uczucie z czasów, gdy człowiek biegał półnagi po lesie i wiedział, że cokolwiek czai się w ciemności, jest silniejsze i od niego.

Stali pod zwalistą hałdą i gdziekolwiek spojrzeć, nie paliło się światło.

Ojciec wrócił po latarkę. Poszperał chwilę i pokręcił głową.

- Danusiu, weź latarkę i poświeć.

Naprawiał przez pół godziny. Sara śledziła wskazówki zegara i czekała. To musiało się stać, bo przecież nie jest dziewczyną, do której uśmiecha się słońce.

- Bardzo mi przykro, kochanie - powiedział. Przypominał króla utopców, który wyczłapał z rzeki na żabich nogach. - Nie pojedziemy.

Ojciec chciał iść sam, ale Danuta oświadczyła, że za żadne skarby nie zostanie z córką w aucie na pustkowiu.

- To Śląsk i biedota, Karol - kontynuowała - nie słyszałeś co się dzieje! Nie dalej jak rok temu sataniści zabili tutaj dwoje dzieci, właśnie w wieku Sary. W Polityce pisali, że trzeba zatrzymywać się jak najmniej. Zresztą pamiętasz, jakich ludzi widzieliśmy po drodze i...

Karol słuchał cierpliwie, kiwał głową, która, zdawało mu się, pęczniała jak wielka kukurydza, i stwierdził, że idą wszyscy. Był przekonany, że najdalej za pół godziny znajdą kogoś.

Szli czterdziestą minutę i Sara miała wrażenie, że hałdy wędrują razem z nimi. Zielony kapok niewiele ją chronił. Buty nasiąkły wodą. Bała się, że samochód i sukienka przepadną. Chciała ją wziąć, ale ojciec powiedział, że wszystko zostaje. Zabrał tylko portfel i cieszył się z kilkuset euro, które zostały z wyjazdu. Zawsze mogą się przydać, by ktoś chętniej udzielił pomocy.

- To jest bez sensu - powiedziała Sara.

- Nie marudź - ofuknęła ją Danuta. Sara nie cierpiała matki, kiedy była zła. Wolałaby iść sama.

- Dziewczyna ma rację - Karol skręcił i zaczął wspinać się na hałdę.

- Zobaczę co jest za nią. Może błądzimy, chodzimy w kółko. Wszystko jest możliwe w takim deszczu. Sara!

Rzucił jej latarkę.

- Świeć mi pod nogi.

Wyglądał komicznie, gdy wspinał się na żwir i piach niczym pająk, któremu wyrwano nogi. Mamrotał przekleństwa, obsuwał się i wspinał znowu, oblepiony błotem jak gigantyczny, wielkanocny zając. Najchętniej biłby z wściekłości w tę nieszczęsną hałdę, gotów uwierzyć, że rozniesie ją ciosami ehuderlawych ramion. Sapał, świszczał, klął i sapał znowu, prawdziwy koncert z burzą zamiast orkiestry. Ale Karol Konieczny oprócz głupoty miał też upór i wreszcie stanął na szczycie hałdy, bojąc się zapewne, że zobaczy garby kolejnych, jej podobnych.

- Mam szczęście - powiedział do siebie, nie wiedząc, jak bardzo się myli.

- Światła! - krzyczał. - Światła miasta! Jest tuż przed nami!

- Co to za miasto? - pytała z dołu Sara, a Karol jeszcze nie wiedział, że przed nim Gliwice kładą się do snu.

 

II

 

Witold był ponurym facetem, który zrobiłby karierę w Stanach, o czym nie pomyślał. Wiedział, że powinien robić, co robi i przystał na to, tak jak zgadzamy się na burzę, wschody słońca i wrednego szefa nad uchem. Wszystko ma swój kres i Witold, zapytany o motywy, powiedziałby, że kierował nim Bóg, albo coś w tym stylu. To kłamstwo, wiedziałem o tym, bo czy Czerwony Tomek mógł mieć coś w sobie z Boga? Można by pomyśleć, że miasto kierowało Witoldem. Miał świadomość, że musi, i tyle.

Zdawałoby się, że dziewczyna śpi, zwinięta w kłębek na tylnym siedzeniu. Widział w lusterku jej szczupłe dłonie, krótką koszulkę. Kolczyk w pępku lśnił jak świetlik. Nim wróci, musi wyczyścić auto. Rzadko rzygały, jeszcze rzadziej się broniły. Ta była jakaś niespokojna. Nazywała się, dał Bóg, Karolina lub Katarzyna i była jedną z tych zaciętych w sobie małolat, które ułożą drogę z trupów, byleby wyrwać się z Gliwic. Powiedziała, że uczy się w szkole średniej, za rok zdaje na prawo do Katowic i Krakowa. Zda na pewno, bo ojciec ma dość pieniędzy i ustawi córeczkę, jakby życie było szachownicą, a ona białą królową. W oczach skrzyła się przyszłość, jaką chciała widzieć: zabawy studenckie w wiecznie pijanym akademiku, szybcy faceci i wreszcie książę z bajki, który weźmie tę zarozumiała kulkę z grzbietu tatusia. Witold śmiał się z tego, bo przygotował jej coś odmiennego.

Katarzyna należała do tych dziewczyn, które noszą bluzeczki odsłaniające pępek, choć wcale nie powinny. Opowiadała o wianuszku adoratorów, ale Witold nie był koleżanką z ławki. Twoja cipa jest wysuszona jak dziupla w zwalonym drzewie - myślał, proponował przejażdżkę i śmiał się z niej. Mógł ją przerżnąć jak Bóg przykazał w swoim oplu, na hałdach, czego nie uczynił. Pozostał wierny swojej dziewczynie. Pieprzyć zasady, ale źle by się czuł, wyruchawszy takie byle co za plecami Weroniki. Przydusił ją choloroformem, jak się to robi na filmach. Wierzgała, szmata, i zarzygała tapicerkę. Cóż, taka praca.

- Czerwony Tomek mógłby zdobyć się na cholerne dziękuję - powiedział do siebie, patrząc na bramę. - Jeden pieprzony raz.

Ale wątpił, by Tomek chciał mu kiedyś powinszować dobrej służby. Dla niego ludzie byli niczym trzcina, niczym deski, z których wznosi się dom. Nie Witold, znajdzie się inny. Pieprzyć to.

Samochód stał w ciemności. Miasto milczało. Gliwice zasypiały z kurami. Gasły światła w oknach, gaśli pijacy. Nikt nigdy nie widział Witolda, jak podchodzi z dziewczyną do Czarnej Bramy. Być może Czerwony Tomek maczał w tym palce.

Popatrzył na dziewczynę i poczuł skurcz w sercu.

Nie pamiętaj o nich - powtarzał sobie. To najważniejsze. Muszą znikać w tobie jak w ciemnościach za Czarną Bramą. Jutro wyrzuci z głowy jej marzenia, uśmiech, głos. To trochę tak, jak przy uwodzeniu panienek przez starego wyjadacza, ale Katarzyny nie poderwie już żaden cwaniak. Wspomnienia, rozważanie nocnych uczynków, zmieniłyby go w przestraszonego durnia, a Czerwony Tomek by mu tego nie wybaczył.

- Wstawaj, maleńka - powiedział. Dziewczyna nie mogła się poruszyć.

Rozejrzał się raz jeszcze. Nie lubił napięcia w drodze do Czarnej Bramy przez uśpione miasto. Patrzyły na niego ciemne okna i blade latarnie. Ile twarzy kryje się za szybami? Ilu ludzi może wytoczyć się zza rogu? Czerwony Tomek uspokajał go wówczas. Szeptał w głowie Witolda, spokojny jak morze.

Jestem narzędziem - powiedział - jestem młotkiem a ty gwoździem, idziemy, maleńka.

Wybierał brzydkie kobiety. Grube, pryszczate, z twarzami jak torty. Szły najchętniej. Potem pojawiał się problem, przenieść takiego kloca. Karolina ważyła chyba siedemdziesiąt kilo, a Witold nie był zbyt silny.

- Dawaj, mała.

Wziął ją na ramię i ruszył w stronę Czarnej Bramy. Czuł zapach wymiocin. Ich wilgoć przeniknęła przez koszulę. Na co ona Czerwonemu Tomkowi? Na cholerę mu pozostałe? Trzy lata. Sześć kobiet. Grubych, paskudnych niczym gradowa noc, nikogo nie interesujących, starych i młodych, tłustych i pękatych, głupich i głupszych? Odpowiedz choć na to - prosił w myślach Witold, towarzysząc Katarzynie w ostatniej podróży.

Prawie biegł. Musiał przejść przez skwerek - w dzień siadały tu emerytki, grzejąc stare próchna, bawiły się dzieci, młodzież i menele pili tanie wina. Policja zganiała ich po to, by przyszli znowu. Na lewo od Witolda spał jeden, podobny do kupy błota. Porzygał się, zupełnie jak moja maleńka - porównał.

- Koniec podróży! - powiedział i rzucił Katarzynę na ziemię. Dziewczyna jęknęła.

Mógłby ją zabić przed bramą. Czerwonemu Tomkowi będzie wszystko jedno. Nigdy na to się nie zdobył. Przynosił ofiarę, a co działo się z nią za Czarną Bramą, nie budziło jego zainteresowania. Być może dziewczyny żyły pod miastem, w ciemnej siedzibie Czerwonego Tomka? Z trudem wyobrażał sobie, że ktoś w rodzaju Tomka może zainteresować się kobietą jak mężczyzna. Już prędzej zjada je. Tak. Zostań tutaj, nasłuchuj. Coś mlaszcze pod miastem.

- Miesza ci się we łbie stary - powiedział do siebie - kończymy szopkę.

Czarną Bramę przysypała ziemia do jednej trzeciej wysokości. Przed Witoldem ustępowała, ukazując gęstą ciemność i pierwszy stopień schodów. Z głębi bił gorzki zapach zepsutego jedzenia, gnijącego drzewa, szczurów i robaków. Kojarzył się ze starym więzieniem, gdzie cela ma metr na metr i skazany czołga się po powalanej gównem podłodze.

Pochylił się i podniósł dziewczynę. Wystarczy krok i silny ruch ramion. Nasza mała poleci do świata, gdzie nie ma prawników, bogatych tatusiów i facetów, marzących o przespaniu się z pasztetem. Ale dziewczyna nagle się ocknęła. Uniosła raptownie głowę i gdyby Witold stał z przodu, dostrzegłby oczy, wychodzące na wierzch. Krzyknęła, Witold zatkał jej usta.

Atak zaskoczył go. Pulchne ramiona biły na oślep po nogach, biodrach, po podbrzuszu. Witold skulił się i puścił ją. Czerwony Tomek wrzeszczał w jego głowie. Karolina, Katarzyna, czy jak jej tam, wyminęła go na czworakach. Półprzytomna ze strachu, próbowała się podnieść. Potem Witold mówił sobie, że to Czerwony Tomek dał mu siłę. Chwycił dziewczynę, nim stanęła. Szarpnął za włosy, jej krzyk zmienił się w błagalny skowyt. Pomógł sobie nogą. Martens trafił Katarzynę w nasadę nosa. Tłusta twarz eksplodowała jak krwawy balonik. Zza czerwonej maski Witold widział tylko przerażone oczy.

Zawlókł ją do bramy. Już się nie szarpała. Katarzyna przyrzekała, że nikomu nie powie, że zrobi wszystko, co chce i żeby ją puścił. Bo przecież jest młoda. Bo jeszcze nie teraz, jakby ktokolwiek wiedział, kiedy ma skończyć życie. Proszę, proszę - dźwięczało mu w uszach. Czerwony Tomek umilkł, ale Witold już go nie potrzebował.

Dziewczyna zniknęła w ciemności. Rzucił ją w dół i słyszał, jak ciało odbija się od stopni, wywołując odgłos podobny do tego, jaki wydaje mokra dłoń, wybijająca rytm na udach. Ostatnie proszę zamilkło, nim Witold zamknął bramę. Rano zastanie ją przysypaną ziemią.

Jak zawsze.

- Krzycz, szmato - powiedział i poprawił sobie humor. Dziwka będzie krzyczeć, to pewne. Cokolwiek czeka ją na dole, wypluje płuca, nim umrze.

Wrócił do samochodu, zapalił gaz i odjechał. Musi wyczyścić tapicerkę i doprowadzić siebie do ładu. Zadzwoni do Weroniki na komórkę i dowie się, czy u niej wszystko w porządku. Rano przejrzy gazety. Czeka go ciężki tydzień oczekiwania. Kiedyś muszą wpaść na trop. Takie jest życie i nie można na to nic poradzić. Kiedy zaczynał, myślał, że to robota na trochę, że Czerwony Tomek znajdzie sobie innego.

- Za szybko się zestarzałem - rzekł do siebie, patrząc w lusterko. Oczy oplatała mu gęsta sieć zmarszczek. Poniżej zagnieździły się ciemne plamy. Wyglądał jak facet, który chleje do świtu. Kiedyś Weronika zacznie zadawać pytania. Chętnie odpowiedziałby szczerze, ale w pewnych sprawach trudno oczekiwać zrozumienia.

Wiedział, że go złapią. Łapią wszystkich. Zniknięć jest zbyt dużo, a Gliwice to małe miasto. Zrobi błąd. Czerwony Tomek przestanie go chronić. Do sprawy skierują kogoś mądrzejszego od lokalnych gliniarzy. Pech zaprowadzi Witolda na resztę życia do pierdla, w którym nie zabawi długo. Współwięźniowie nie polubią Witolda. Nikt nie dowie się, dlaczego to robi. Witold obiecywał sobie, że zniesie los z godnością. Wpieprzy się tylko, gdy spróbują robić z niego ofiarę czegoś tam. Gdy zaczną gadać, że to wszystko z winy wychowania, środowiska, w którym dorastał, czegokolwiek podobnego, powyrywa im gardła.

Miał kochającą rodzinę. Zachował ciepłe wspomnienia z licealnych czasów. Z dziewczyną, pracą, przyjaciółmi nie mógł trafić lepiej. Robił, co robił, bo musiał i nie życzył sobie, by znajdowano współwinnych. W Teksasie powędrowałby na krzesło. Jakie miałbyś, Wiciu, ostatnie życzenie? - zapyta kiedyś (może) Czerwony Tomek.

- Nasrać na głowy tym, którzy chcą, by mnie wypuszczono - powiedział na głos i roześmiał się smutno. Dojechał do garażu, wysiadł i poszedł umyć ręce.

 

III

 

Nie wybiła jedenasta, a miasto zdążyło zasnąć i Karol patrzył ze złością w ciemne rzędy okien. Wcześniej tutaj nie był, każdy zaułek przypominał poprzedni i można by pomyśleć, że zabłądzą we troje w najbardziej ponurym mieście Śląska. Sara wiedziała, że powinien pojawić się ktoś, kogo nazywamy Po rządnym Facetem. Najczęściej ten, kogo bierzemy za Porządnego Faceta okazuje się małomiasteczkowym draniem, który z serca zrobił kieszeń na interesy. Ale Bogdan Zaborowski był rzeczywiście Porządnym Facetem. Wrócił z nimi po samochód. Zapytany o warsztat, wziął renault na hol i zawiózł pod garaż.

- Jutro znajdzie pan warsztat - mówił, nie wyjmując papierosa z warg. Z powodzeniem znalazłby pracę jako święty Mikołaj, gdyby nie żółty nalot wokół ust. - Znam parę i sam coś

też potrafię zrobić. Ale teraz nic pan nie zdziała.

Karol, gdy był zły, zaciskał usta; wyglądały jak niedbały, czerwony szew. Nocleg w nieznanym domu u faceta, z którym lepiej się nie pokazywać, był czymś ostatnim, o czym by Karol marzył. Prosił Danutę, żeby poszukali motelu:

- Tam wyśpimy się lepiej - tłumaczył - bez niczyjej łaski.

- To nie łaska tylko pomoc. Sam postąpiłbyś podobnie - odparła Danuta. Wiedziała, że to nieprawda. Karol często powtarzał, że każdy jest kowalem własnego losu: Wyrwałem się spod ręki ojca pijaka, bez grosza w kieszeni, z siatką książek i starą pościelą. Do wszystkiego doszedłem pracą. Jeśli wszyscy dokoła ciebie zapomnieli, co to takiego, to opowiedz im o mnie.

- Nie będziemy szukali żadnego motelu - szeptała Danuta. Bogdan Zaborowski stał kilka kroków dalej. - Jesteśmy przemoczeni i brudni. Sam sobie szukaj.

Nie znajdziecie rady na upartą Danutę. Karol znał tę prawdę lepiej niż ktokolwiek. Sara wdała się w matkę. Pewnie teraz cieszy się, że nie pójdzie do szkoły. Swoją drogą, to ciekawe, jak wiele zrobi młody człowiek, żeby się nie uczyć. On, Karol, stoczył wojnę z rodzicami, by móc iść do liceum. O studiach muzycznych nie chcieli słyszeć. Dostał się bez protekcji za trzecim razem. Miał wrażenie, że matka ugotuje mu zupę z cykuty. Zostawił rodzinny dom-jak zostawia się meble i pieprzyć to, prędzej Wielkanoc i Gwiazdka wypadną w jeden dzień, niż pójdzie na grób tych starych skurwysynów.

- Nie jest źle - przyznał, gdy dotarli do domu Zaborowskich. Chciał ułagodzić w ten sposób Danutę.

Zaborowski mieszkał w willi na skraju Gliwic, rzuconej niedbale między dwa ponure osiedla. Dwupiętrowy budynek , przypominał betonowy bunkier, który ktoś udekorował girlandami kwiatów i ozdobił talerzem anteny. W świetle latarni odbijały się zatopione w tynku drobinki szkła. Nad drzwiami rozchylała dłonie plastikowa Matka Boska.

Wnętrze wypełniał brąz i zieleń. Dostali pokój na piętrze z widokiem na osiedle. Zaborowski przyniósł ubrania i pokazał drogę do łazienki.

- Proszę zejść, jak państwo wypoczną - powiedział - mam lodówkę pełną jedzenia jak mówiłem, coś na rozgrzanie. Coś gliwickiego. Państwo skąd?

- Kraków.

- A, Krakusy. Dobrze, wy światła wielkiego miasta. No to czekam.

Zszedł po schodach. Na półpiętrze rzucił przez ramię:

- I proszę tylko nie dziękować. Pan zrobiłby to samo. Pan, człowiek wykształcony.

Karol nagle poczuł się miło.

Dostali herbaty i ciastek, ale Bogdan nie został na górze. Zaznaczył, że czeka w salonie i ogląda telewizję..

- Jest dziś gala boksu na cyfrze - powiedział do Karola. - Lubi pan boks, docencie?

- Profesorze.

- Lubi pan?

- Trochę. - Karol bardziej od boksu nie znosił tylko flaczków i młodzieżowej muzyki. Obiecał, że przyjdzie, jak ochłonie i zapadł w fotel, zastanawiając się, co będzie dalej. W łazience obok szumiała woda. Sara siedziała przy ojcu w męskiej koszuli i ręczniku na głowie.

- No to masz swoją przygodę - rzekł Karol.

Wnętrze przypominało Sarze pokój Marcina. Taka sama rozkładana wersalka i ogromna lampa, rzucająca na sufit fantazyjne cienie. Jasnoniebieskie ściany i kwiaty. Zasypywała Marcina roślinami doniczkowymi, a on ustawiał je skrupulatnie na półkach i parapetach. Wyobrażała sobie, że gdy wreszcie pójdą do łóżka, będzie widziała zielone zwoje o mięsistych liściach, różnokolorowe pąki i usta Marcina na jej ciele będą jak one.

Przedtem tylko raz spała z chłopcem. Być może Marcin liczył, że jest jeszcze dziewicą, ale wierzyła, że i tak nie poczuje się rozczarowany. Spała z koszykarzem z lokalnej drużyny, na wiosnę tego roku. Miłość miłością, ale pierwszy raz zostawiła w rękach fachowca. Koleżanka oddała serce pewnemu poecie. Planowała dać i ciało, ale niezguła spieprzył sprawę parę razy pod rząd. Sara nie chciała, by pierwsza noc zmieniła się w żałobę nad miękkim fiutem.

Czy Marcin poczułby do niej żal, gdyby się dowiedział? A czy na świecie jest chłopieć, który przejmuje się kobietą tak, jak ja Marcinem - pomyślała i wątpliwości odeszły.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin