Patterson James - Alex Cross 12 - Cross.rtf

(494 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON

JAMES PATTERSON

CROSS

Z angielskiego przełożyła ANNA KOŁYSZKO

 

Dedykuję Palm Beach Day School, Shirley i dyrektorowi Jackowi Thompsonowi

 

Prolog

Pańska godność?

THOMPSON: Doktor Thompson z Kliniki Akademii Medycznej Berkshires. Ile strzałów pan słyszał? CROSS: Dużo.

THOMPSON: Pańska godność? CROSS: Alex Cross.

THOMPSON: Ma pan trudności z oddychaniem? Coś pana boli?

CROSS: Czuję ból w brzuchu. Wszędzie mi tam pluszcze. I brak mi tchu.

THOMPSON: Wie pan, że został pan postrzelony?

CROSS: Tak, dostałem dwa strzały. Czy Rzeźnik nie żyje? Michael Sullivan?

THOMPSON: Nie wiem. Kilka osób nie żyje. Kochani, dajcie mi maskę tlenową Venturiego. Kroplówkę, dwa cewniki, na cito. Dwa litry soli fizjologicznej. Natychmiast! Zawieziemy pana do szpitala, panie Cross. Niech pan się trzyma. Czy pan mnie słyszy? Czy pan rozumie, co do niego mówię?

CROSS: Powiedzcie dzieciom... że je kocham.

Część pierwsza

Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja (1993)

Rozdział 1

- Alex, jestem w ciąży.

Po dziś dzień tamta noc stoi mi przed oczami. Wszystko widzę jak na dłoni, chociaż minęło tyle czasu, tyle lat, wiele się wydarzyło, przewinęło się mnóstwo straszliwych morderców, którzy dokonali tylu zabójstw wyjaśnionych bądź nie.

Stałem w półmroku sypialni, czule obejmując żonę w pasie, wsparty brodą na jej ramieniu. Miałem trzydzieści jeden lat, nigdy przedtem nie czułem się tak szczęśliwy.

Nic nie mogło się równać z naszym szczęściem. Byliśmy razem: Maria, Damon, Jannie i ja.

Była jesień roku 1993, chociaż dzisiaj wydaje mi się, że upłynęło milion lat.

Minęła druga nad ranem, a biedna mała Jannie cierpiała na straszny krup. Nasza kochana córeczka nie spała prawie całą noc, tak samo jak kilka poprzednich, zresztą podobnie zarwała większość nocy swojego krótkiego życia. Maria kołysała ją łagodnie w ramionach, nucąc You Are So Beautiful, a ja obejmowałem Marię i bujałem się wraz z nią.

Zerwałem się pierwszy, ale mimo że próbowałem wszelkich sztuczek, nie potrafiłem ululać Jannie do snu. Po godzinie żona wstała i przejęła ode mnie dziecko. Z samego rana oboje szliśmy do ciężkiej pracy. Mnie czekała sprawa zabójstwa.

- Jesteś w ciąży? - spytałem Marię zza jej pleców.

- Nie w porę, co? Pewno widzisz przed sobą tylko krup? Pluszaki? Stosy brudnych pieluch? Kolejne noce takie jak ta?

- Zarwane noce nie bardzo mi służą. Kiedy trzeba siedzieć do późna albo, ujmując rzecz inaczej, do świtu. Ale uwielbiam nasze życie, kochanie. I bardzo się cieszę, że będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.

Tuląc Marię w ramionach, włączyłem pozytywkę wiszącą nad łóżeczkiem Janelle. Zaczęliśmy dreptać w miejscu, tańcząc do melodii Gershwina Someone to Watch Over Me.

I wtedy uśmiechnęła się do mnie tym swoim na poły zawstydzonym, na poły figlarnym uśmiechem, w którym zakochałem się już chyba pierwszego wieczoru. Poznaliśmy się na oddziale ratunkowym Szpitala Świętego Antoniego, na ostrym dyżurze. Maria przywiozła gangstera, ofiarę strzelaniny, swojego klienta. Była oddaną pracownicą socjalną, niezwykle opiekuńczą - a ja dla odmiany znienawidzonym stołecznym inspektorem od spraw zabójstw, przy czym ona nie do końca ufała policji. Inna sprawa, że ja też.

Przytuliłem Marię jeszcze mocniej.

- Przecież wiesz, że jestem szczęśliwy. Cieszę się z twojej ciąży. Uczcijmy to. Pójdę po szampana.

- Spodobała ci się rola tatusia, co?

- Żebyś wiedziała. Chociaż właściwie nie wiem dlaczego.

- Lubisz dzieci wyjące w środku nocy?

- To minie. Prawda, Janelle? Do ciebie mówię, młoda damo.

Maria odwróciła się od płaczącego dziecka i pocałowała mnie namiętnie. Usta miała jak zawsze miękkie, zmysłowe, kuszące. Uwielbiałem jej pocałunki - zawsze i wszędzie.

W końcu wywinęła się z moich objęć.

- Wracaj do łóżka, Alex. Nie ma sensu, żebyśmy czuwali oboje. Prześpij się za mnie.

Dopiero wtedy zauważyłem w sypialni coś jeszcze i roześmiałem się, bo nie mogłem się powstrzymać.

- Co cię tak śmieszy? - zapytała. Zobaczyła dopiero wówczas, kiedy pokazałem jej palcem. Na nogach trzech pluszaków, różnokolorowych dinozaurów Barneya, leżały trzy jabłka, wszystkie nadgryzione dziecięcymi ząbkami. Naszym oczom ukazały się fantazje naszego małego Damona, który bawił się chwilę w pokoju swojej siostry Jannie.

Już stałem w progu, kiedy Maria posłała mi jeszcze jeden filuterny uśmiech. Puściła oko i szepnęła coś, czego nigdy nie zapomnę:

- Kocham cię, Alex. Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja.

Rozdział 2

Sześćdziesiąt kilometrów na północ od Waszyngtonu, w Baltimore, dwóch aroganckich, długowłosych płatnych zabójców, blisko trzydziestoletnich zlekceważyło napis WSTĘP TYLKO DLA CZŁONKÓW i wtargnęło do klubu świętego Franciszka na South High Street, nieopodal portu. Obaj byli uzbrojeni po zęby, które szczerzyli w uśmiechach niczym dwaj kabareciarze na scenie.

W klubie znajdowało się tego wieczoru dwudziestu siedmiu capi i żołnierzy. Grali w karty, pili grappę i kawę, oglądali w telewizji mecz koszykówki, w którym drużyna Bullets z Waszyngtonu przegrywała z nowojorskimi Knicksami. Nagle na sali zapadła złowieszcza cisza.

Nikt nie wchodzi ot, tak sobie do klubu świętego Franciszka z Asyżu, zwłaszcza niezaproszony i uzbrojony.

Jeden z intruzów, niejaki Michael Sullivan, przywitał się chłodno od progu z ludźmi w środku. Kurde, dziwna sprawa, pomyślał. Żeby tylu twardych makaroniarzy siedziało w jednym miejscu i ględziło nie wiadomo o czym. Jego kompan - lub compadre - Jimmy „Kapelusz” Galati rozglądał się po sali, łypiąc okiem spod wysłużonego czarnego kapelusza. Podobny nosił Squiggy w serialu Laveme & Shirley. Był to typowy klub dla mężczyzn - krzesła, stoły karciane, byle jaki bar, Italiańcy we wszystkich zakamarkach.

- Co? Żadnego komitetu powitalnego? Żadnej orkiestry dętej? - zapytał Sullivan, który uwielbiał wszelkie starcia, zarówno słowne, jak i fizyczne. Odkąd on i Jimmy Kapelusz skończyli piętnaście lat i zwiali z domów rodzinnych na Brooklynie, zawsze występował z nim przeciwko reszcie świata.

- Coście, psia mać, za jedni? - spytał szeregowy żołnierz, który uniósł się jak para znad chybotliwego stolika do kart. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kruczoczarne włosy, sto kilo żywej wagi i najwyraźniej ćwiczył na siłowni.

- Poznaj Rzeźnika ze Sligo. Słyszałeś o kimś takim? - zagadnął Jimmy Kapelusz. - Jesteśmy z Nowego Jorku. Słyszałeś o takim mieście?

Rozdział 3

Nabzdyczony żołnierz mafii nie zareagował, ale starszy mężczyzna w czarnym garniturze i białej koszuli zapiętej pod szyję uniósł rękę w nieomal papieskim geście, po czym przemówił wolno i wyraźnie, z silnym akcentem.

- Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? - spytał. - Oczywiście, że słyszeliśmy o Rzeźniku. Co panów sprowadza do Baltimore? Czym możemy służyć?

- Wpadliśmy tu tylko przejazdem - Michael Sullivan zwrócił się do starszego pana. - Mamy niewielką robótkę na zlecenie pana Maggione z Waszyngtonu. Słyszeli panowie o panu Maggione?

Tu i ówdzie goście pokiwali głowami. Ton rozmowy wskazywał na to, że sprawa jest doprawdy poważna. Dominie Maggione sprawował władzę nad nowojorską mafią, której wpływy obejmowały większą część Wschodniego Wybrzeża i sięgały aż do Atlanty.

Wszyscy obecni na sali wiedzieli, kim jest Dominie Maggione oraz że Rzeźnik uchodzi za jego najbardziej bezwzględnego zabójcę. Podobno załatwia ofiary za pomocą noży rzeźniczych, skalpeli i drewnianych młotków. O jednym z jego zabójstw dziennikarz „Newsday” tak się wyraził: „Nie mógł tego dokonać żaden człowiek”. Rzeźnik budził lęk nawet w kręgach mafii i policji. Dlatego zebranych zdumiały młody wiek zabójcy oraz jego wygląd amanta filmowego, długie blond włosy i olśniewające niebieskie oczy.

- Pytam się, gdzie wasz szacunek? Często słyszę to słowo, ale jakoś go tu, w klubie, nie widzę - powiedział Jimmy Kapelusz, który podobnie jak Rzeźnik wsławił się odcinaniem dłoni i stóp swoim ofiarom.

Wtem żołnierz zerwał się i wykonał gwałtowny ruch, na co Rzeźnik błyskawicznie machnął ręką i odrąbał mężczyźnie czubek nosa, a następnie płatek ucha. Żołnierz złapał się za oba te miejsca i cofnął tak raptownie, że stracił równowagę i runął jak długi na drewnianą posadzkę.

Rzeźnik machał nożem jak szalony, najwyraźniej w jego reputacji nie było krztyny przesady. Przypominał sycylijskich zabójców starej daty, nawiasem mówiąc, sztuczek z nożem nauczył go właśnie weteran mafii z południowego Brooklynu. Amputacje i miażdżenie kości przychodziły mu bez trudu. Uczynił z nich swój znak firmowy, symbol swojego okrucieństwa.

Jimmy Kapelusz wyciągnął pistolet półautomatyczny, kaliber.44. Mężczyzna miał jeszcze drugą ksywę, Jimmy Ochroniarz, bo zawsze osłaniał Rzeźnika. Od lat.

Michael Sullivan obszedł wolno salę. Przewrócił kopniakami kilka stolików karcianych, zgasił telewizor, wyrwał z gniazdka sznur ekspresu do kawy. Wydawało się, że zaraz ktoś zginie. Ale dlaczego? Dlaczego Dominie Maggione spuścił na nich ze smyczy swojego szaleńca?

- Widzę, że czekacie na przedstawienie - powiedział. - Poznaję to po waszych oczach. Czuję to. No to nie mogę wam sprawić, psiakrew, zawodu.

Nagle ukląkł na jedno kolano i pchnął nożem rannego żołnierza mafii leżącego na podłodze. Przebił mężczyźnie kolejno szyję, twarz i pierś, dopóki ten nie znieruchomiał. Nie sposób było policzyć ciosy, ale zadał ich chyba tuzin, może więcej.

Najdziwniejszy jednak gest zachował na koniec. Wstał i ukłonił się zebranym nad ciałem nieboszczyka. Jak gdyby uznał cały incydent za wielkie widowisko, wyłącznie spektakl.

W końcu odwrócił się od zgromadzonych i ruszył nonszalancko do drzwi. Cienia strachu przed niczym ani przed nikim. Jeszcze tylko krzyknął przez ramię:

- Miło was było poznać, panowie. I następnym razem proszę o więcej szacunku. Dla pana Maggione... jeśli już nie dla mnie i dla Jimmy’ego Kapelusza.

Jimmy uśmiechnął się do zebranych, uchylił kapelusza.

- Niezły jest, co? - rzekł. - A powiem wam, że jeszcze ciekawsze sztuczki wyczynia z piłą łańcuchową.

Rozdział 4

Rzeźnik i Jimmy Kapelusz zaśmiewali się do rozpuku z wizyty w klubie świętego Franciszka z Asyżu prawie przez całą drogę autostradą i-95 do Waszyngtonu, gdzie za dzień lub dwa czekało ich parszywe zadanie. Maggione kazał im się zatrzymać w Baltimore i odstawić tam popis. Don podejrzewał, że kilku miejscowych capi go olewa. Rzeźnik uznał, że wykonał swoją robotę.

Na tym między innymi polegała jego rosnąca reputacja - nie tylko doskonale zabijał, lecz również można było zawsze na niego liczyć, jak na zawał serca u tłuściocha obżerającego się jajkami na boczku.

Wjeżdżali do Waszyngtonu piękną widokową drogą prowadzącą obok pomnika Waszyngtona i innych ważnych szpanerskich gmachów.

- Mój kraju, to o grobie - zaśpiewał Jimmy Kapelusz, mocno fałszując.

Sullivan parsknął śmiechem.

- Kapitalny jesteś, koleś. Gdzieś ty się tego, do diaska, nauczył? Mój kraju, to o grobie?

- W Szkole Parafialnej Świętego Patryka na Brooklynie w Nowym Jorku, gdzie wtłoczono mi do głowy podstawy, czyli nauczyłem się czytać, pisać i rachować, i gdzie poznałem tego szajbusa, Michaela Seana Sullivana.

Dwadzieścia minut później zaparkowali pontiaca grand am i włączyli się w nocną defiladę młodzieży snującej się M Street w Georgetown. Banda rozwydrzonych studenciaków, a obok Jimmy i on, para genialnych zawodowych zabójców, pomyślał Sullivan. I kto sobie lepiej radzi w życiu? Kto spada na cztery łapy, a kto nie?

- Nie myślałeś nigdy, żeby iść na studia? - spytał Kapelusz.

- Nie byłoby mnie stać na to, żeby przestać zarabiać. Kiedy miałem osiemnaście lat, już zgarniałem siedemdziesiąt pięć patoli. Poza tym uwielbiam swoją robotę!

Zatrzymali się przed barem Charliego Malone’a, miejscową knajpą popularną wśród waszyngtońskich studentów z powodów kompletnie niezrozumiałych dla Sullivana. Ani Rzeźnik, ani Jimmy Kapelusz nie wyszli poza szkołę średnią, ale Sullivan wdał się w swobodną pogawędkę z dwiema studentkami, które na pewno miały mniej niż dwadzieścia lat. Sullivan dużo czytał, a przy tym miał świetną pamięć, nie unikał więc rozmów z kimkolwiek. Jego repertuar na dzisiejszy wieczór obejmował niedawne egzekucje amerykańskich żołnierzy w Somalii, kilka najnowszych hitów filmowych, a nawet poezję romantyczną Blake’a i Yeatsa, tak lubianą przez dziewczyny tego pokroju.

Pominąwszy wdzięk, Michael Sullivan był przystojny i na dodatek świadom swojej urody. Szczupły, a przy tym dobrze zbudowany, miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, długie blond włosy i zniewalający uśmiech.

Wcale się więc nie zdziwił, kiedy dwudziestoletnia Marianne Riley z Burkittsville w stanie Maryland zaczęła ostentacyjnie robić do niego maślane oczy i dotykać go niby mimochodem, jak się zdarza co śmielszym pannom.

Sullivan nachylił się do dziewczyny pachnącej łąką.

- Marianne, Marianne... była kiedyś taka piosenka. Bodajże z gatunku kalipso. Znasz ją?

- Chyba jestem za młoda - odparła dziewczyna, ale puściła do niego oko. Miała przecudne zielone oczy, pełne czerwone usta i zgrabniutką kokardkę w kratę wpiętą we włosy. Sullivan od razu poznał, że jest flirciarą, lecz bynajmniej mu to nie przeszkadzało. On też lubił podejmować różne gry.

- Rozumiem. A na Yeatsa, Blake’a i Jamesa Joyce’a nie jesteś za młoda? - zaczął się droczyć z Marianne, obdarzając ją ujmującym, promiennym uśmiechem. Uniósł do ust jej dłoń i delikatnie pocałował. Następnie zsunął dziewczynę z barowego stołka i wykonał kilka swingujących kroków do utworu Stonesów, który leciał z szafy grającej.

- Dokąd idziemy? - spytała. - Dokąd mnie zabierasz, mój panie?

- Niedaleko - odparł Michael Sullivan. - Moja panno.

- Niedaleko? - powtórzyła Marianne. - Co to znaczy?

- Zobaczysz. Bez obaw. Zaufaj mi.

Roześmiała się, cmoknęła go w policzek, znów się roześmiała.

- Jak mogłabym się oprzeć temu twojemu zabójczemu spojrzeniu?

Rozdział 5

Mariannę myślała, że wcale nie chce się opierać temu przystojnemu nowojorczykowi. Poza tym czuła się bezpieczniej w barze przy M Street. Co złego mogło ją tu spotkać? Jaki numer mógł jej wykręcić? Puścić w szafie grającej utwór boysbandu New Kids on the Block?

- Nie podoba mi się życie w świetle reflektorów - powiedział, prowadząc ją w głąb baru.

- Masz się za drugiego Toma Cruise’a? Ten twój uśmiech zawsze działa? Zaskarbia ci wszystko, czego zapragniesz? - spytała.

Powiedziała to jednak z uśmiechem, wyraźnie prowokując go do czynu.

- Nie wiem, Mariannę, Mariannę. Czasem chyba toruje mi drogę.

I pocałował ją w półmroku korytarza w głębi baru. Ujął ją tym pocałunkiem, nawet bardziej romantycznym, niżby się spodziewała. Nie próbował jej przy tym obmacywać, choć nie miałaby nic przeciwko temu, ale wolała taki obrót spraw.

- Fiu, fiu.

Wypuściła powietrze, powachlowała się. Niby żartem, chociaż niezupełnie.

- Trochę tu gorąco, prawda? - odezwał się Sullivan, a na twarzy studentki znów zakwitł uśmiech. - Trochę tłoczno, co?

- Wybacz, ale nigdzie z tobą nie idę. Nie jesteśmy nawet na randce.

- Rozumiem - powiedział. - Ani przez chwilę nie pomyślałem, że ze mną wyjdziesz. Skądże znowu!

- Jasne, bo za wielki z ciebie dżentelmen. Pocałował ją jeszcze raz, tym razem bardziej zmysłowo.

Marianne spodobało się, że chłopak nie daje łatwo za wygraną. Chociaż nie miało to większego znaczenia, bo i tak nigdzie z nim nie pójdzie. Nigdy tak nie postępowała, w każdym razie dotąd jej się nie zdarzyło.

- Muszę przyznać - pochwaliła - że nieźle całujesz.

- Tobie również dobrze idzie - odwzajemnił komplement. - Fantastycznie całujesz. W życiu się tak nie całowałem - żartował.

Sullivan naparł na drzwi i nagle oboje zaczęli się kotłować w męskiej toalecie. Wtedy podszedł Jimmy Kapelusz, żeby pilnować drzwi od zewnątrz. Zawsze osłaniał Rzeźnika.

- Nie, nie, nie - jęczała Marianne, lecz nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Żeby facet dobierał się do niej w męskiej ubikacji? Śmiech na sali! Dziwne, a zarazem śmieszne. Studencki wybryk.

- Naprawdę uważasz, że wszystko może ci ujść na sucho? - zapytała.

- Owszem. Potrafię postawić na swoim.

Nagle wyjął skalpel, przyłożył jej do gardła lśniące ostrze, i w okamgnieniu cała sytuacja uległa zmianie.

- Żebyś wiedziała, to wcale nie jest randka. Ale teraz ani słowa, Marianne, bo przysięgam na oczy matki, że będzie to twoje ostatnie słowo na tej ziemi.

Rozdział 6

- Na tym skalpelu już jest krew - powiedział Rzeźnik chrapliwym szeptem, żeby napędzić jej strachu. - Widzisz?

Po czym dotknął się w kroku.

- To ostrze cię tak nie skrzywdzi. - Zaczął wywijać jej skalpelem przed oczami. - To natomiast bardzo. Może ci oszpecić piękną buźkę na całe życie. Ja nie żartuję, koleżanko.

Rozpiął rozporek, przystawił Mariannę Riley skalpel do szyi, ale jej nie drasnął. Zadarł jej spódnicę, ściągnął niebieskie majtki.

- Chyba widzisz, że nie chcę cię pociąć? - spytał.

- Nie wiem.

Ledwo zdobyła się na te dwa słowa.

- Słowo honoru, Mariannę. Po czym wszedł w studentkę powoli, żeby jej nie zabolało.

Wiedział, że długo nie może zabawić, ale żal mu było opuszczać ciasne wnętrze jej ud. Psiakrew, już nigdy więcej nie zobaczę Mariannę, Mariannę.

Przynajmniej miała na tyle rozumu, żeby nie krzyczeć ani nie kopać go kolanami i nie wprawiać w ruch paznokci. Kiedy skończył, pokazał jej kilka zdjęć, które nosił przy sobie. Chciał, żeby zrozumiała swoją sytuację, żeby nie było niedomówień.

- Przyjrzyj się uważnie tym zdjęciom, Mariannę. Sam je zrobiłem. I nie waż się pisnąć słówka o dzisiejszym wieczorze. Nikomu, zwłaszcza policji. Zrozumiałaś?

Pokiwała głową, nie patrząc na niego.

- Czekam na odpowiedź, panienko. Musisz na mnie spojrzeć, nawet jeśli ci to sprawia ból.

- Zrozumiałam - powiedziała. - Nigdy nikomu nie powiem.

- Patrz na mnie.

Spotkali się wzrokiem. W jej oczach nastąpiła niesłychana zmiana. Teraz dojrzał w nich strach i nienawiść, co zawsze sprawiało mu przyjemność. Długo by o tym mówić dlaczego. Wiązało się to z dzieciństwem na Brooklynie, stosunkami z ojcem, które wolał zachować dla siebie.

- Brawo. Może się zdziwisz, ale przypadłaś mi do gustu. Zapadłaś w serce. Żegnaj, Mariannę, Mariannę.

Przed wyjściem z toalety przetrząsnął jej torebkę, wyjął portfel.

- To moja polisa ubezpieczeniowa - powiedział. - I nikomu ani słowa.

Otworzył drzwi i wyszedł. Rozdygotana Mariannę Riley osunęła się podłogę. Nigdy nie zapomni tej sceny, a zwłaszcza makabrycznych zdjęć.

Rozdział 7

- Kto to tak wcześnie wstał? Coś podobnego, nie wierzę własnym oczom. Czyżby to Damon Cross? I Janelle Cross?

Nana przychodziła w dni powszednie codziennie rano punktualnie o wpół do siódmej, żeby zająć się dziećmi. Kiedy wkraczała kuchennymi drzwiami, karmiłem właśnie Damona owsianką, a Maria odbijała Jannie. Biedna, chora Jannie znów się zanosiła płaczem.

- W dodatku dzieci nie spały pół nocy - powiedziałem babci, celując kopiastą łyżką płatków owsianych do wykręcającej się buzi Damona.

- Przecież Damon już umie jeść sam - ofuknęła mnie, odkładając torbę na blat kuchenny.

Najwyraźniej przyniosła gorące ciasteczka i - jedna wielka pychota! - dżem brzoskwiniowy domowej roboty. Do tego zestaw książek na cały dzień. Blueberries for Sal, The Gift of the Magi, Goodnight Moon.

- Babcia twierdzi, że potrafisz jeść sam, kolego - zwróciłem się do Damona. - Czyli mnie nabierasz?

- Damon, weź łyżkę - poleciła Nana.

Mój syn oczywiście posłuchał. Nikt nie śmie się sprzeciwiać babci.

- Niech cię licho! - przekląłem ją i wziąłem ciastko. Chwalić Boga, gorące jak z pieca. Ugryzłem, niebo w gębie. - Niech Bóg cię błogosławi, dobra kobieto.

- Babciu, Alex ostatnio nie słucha, co do niego mówię - wtrąciła Maria. - Zanadto jest zaprzątnięty śledztwami w sprawie zabójstw. Mówiłam mu, że Damon najczęściej je sam. Poza drobnymi wyjątkami, kiedy karmi ściany i sufit.

Nana pokiwała głową.

- Zawsze je sam. Chyba że chce się zagłodzić. Chciałbyś się zagłodzić, Damonku? Prawda, że nie, kochanie?

Maria zaczęła szykować dokumenty do pracy. Poprzedniego dnia ślęczała nad nimi do północy w kuchni. Była pracownicą socjalną na rzecz miasta, klientelę miała spod ciemnej gwiazdy. Zdjęła fioletowy szal z wieszaka przy drzwiach kuchennych i ulubiony kapelusz pasujący do stroju utrzymanego głównie w tonacji czarno-granatowej.

- Kocham cię, Damon. - Posłała całusa naszemu synkowi. - Kocham cię, Jannie. Mimo ostatniej nocy. - Ucałowała Jannie w oba policzki. Następnie złapała babcię, którą również wycałowała. - I ciebie kocham.

Babcia rozpromieniła się, jak gdyby ktoś ją przedstawił samemu Jezusowi Chrystusowi albo Matce Przenajświętszej.

- Ja też cię kocham, Mario. Jesteś cudem.

- Mnie tu nie ma - odezwałem się ze swojego miejsca warowania przy kuchennych drzwiach.

- My to już wiemy - powiedziała Nana.

Nie pozostawało mi nic innego, jak przed wyjściem do pracy wycałować i wyściskać całą rodzinę, zapewniając kolejno wszystkich o swojej miłości. Wypadło to zapewne ckliwie, ale przejmująco. Niech szlag trafi wszystkich, którzy uważają, że zabieganej, udręczonej codziennością rodziny nie stać na zabawę i miłość. I jednego, i drugiego mieliśmy pod dostatkiem.

- Pa, pa, kochamy was - żegnałem się chórem wraz z Marią, bo razem wychodziliśmy z domu.

Rozdział 8

Odwiozłem Marię, tak jak codziennie rano, do pracy na osiedlu mieszkaniowym Potomac Gardens. Znajdowało się o kwadrans drogi od Fourth Street, co dało nam trochę czasu sam na sam.

Jechaliśmy czarnym porsche, który niezbicie dowodził, że przez ostatnie trzy lata prywatnej praktyki w charakterze psychoterapeuty zarobiłem trochę kasy, zanim przyjąłem cały etat w waszyngtońskiej policji. Maria jeździła białą toyotą corollą, którą niespecjalnie lubiłem, ale moja żona miała do niej słabość.

Kiedy tamtego ranka jechaliśmy razem G Street, Maria wydawała mi się nieobecna.

- Nic ci nie jest? - spytałem. Roześmiała się i puściła oko.

- Trochę jestem zmęczona. Zważywszy na okoliczności, nawet nieźle się czuję. Myślałam właśnie o sprawie, w której udzielałam konsultacji z polecenia Marii Pugatch. W toalecie męskiej w barze przy M Street zgwałcono studentkę z Uniwersytetu George’a Washingtona.

Spochmurniałem i pokiwałem głową.

- Kolejna studentka?

- Ona wszystkiemu przeczy, w ogóle niewiele mówi. Wytrzeszczyłem ze zdziwienia oczy.

- Może znała gwałciciela? A może wykorzystał ją wykładowca?

- Alex, dziewczyna wszystkiemu zaprzecza. Zaklina się, że nie zna tego człowieka.

- Wierzysz jej?

- Raczej tak. Na ogół ufam ludziom. Wygląda mi na sympatyczną, wiarygodną dziewczynę.

Nie chciałem wtykać nosa w sprawy Marii. Nie wtrącaliśmy się nawzajem do swoich prac, a w każdym razie bardzo się staraliśmy.

- Oczekujesz ode mnie pomocy? - spytałem. Maria potrząsnęła głową.

- Przecież jesteś zajęty. Dziś jeszcze raz porozmawiam z Mariannę. Może się trochę otworzy.

Chwilę potem zajechałem pod osiedle Potomac Gardens na G Street, między Thirteenth a Penn. Maria zgłosiła się tam na ochotnika, zostawiwszy dużo łatwiejszą i bardziej pewną posadę w Georgetown. Wzięła tę pracę chyba dlatego, że sama mieszkała w Ga...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin