Du Maurier Daphne - Metresa.doc

(1499 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

Daphne du Maurier

 

Metresa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zakład Nagrań i WYdawnictw

      Związku Niewidomych

        Warszawa 2001

Tłumaczyła Anna Bańkowska

 

Przedruk Wydawnictwo "Alfa_$wero",

Warszawa 1995

 

Pamięci mojej praprababki 

Mary Anne Clarke, 

zmarłej w Boulogne 

21 czerwca 1852 roku, 

oraz 

aktorki Gertrude Lawrence 

(która grała rolę 

Mary Anne na scenie), 

zmarłej w Nowym Jorku 

6 września 1952 roku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Składam serdeczne podziękowanie sir Walterowi Peacockowi za udostępnienie notatek, które dały mi wiele cennych informacji dotyczących Mary Anne Clarke; Oriel Malet za długie godziny spędzone w British Museum i archiwum państwowym; a nade wszystko Derekowi Pepysowi Whiteleyowi za niezmordowane ślęczenie nad książkami i dokumentami z epoki oraz niezwykle pomocne wskazówki dotyczące materiałów.

Daphne du Maurier

 

 

 

 

 

Część I

 

Rozdział 1

 

Po latach, gdy jej zabrakło, gdy przestała być cząstką ich życia, tym, co zachowali na zawsze w pamięci, był uśmiech. Rysy, kolory pozacierały się, okryły mgłą. Oczy miała na pewno niebieskie... chociaż możliwe, że zielone albo szare. Włosy - upięte w grecki węzeł albo zakręcone w loki i spiętrzone na czubku głowy - mogły być kasztanowe lub jasnobrązowe. Nos za to z całą pewnością nie był grecki, tylko zadarty pod samo niebo. Kształt ust nigdy nie wydawał się istotny - ani teraz, ani wtedy.

Najistotniejszy był uśmiech. Kiedy się pojawiał, drgając przez ułamek sekundy w lewym kąciku ust, zdawał się kpić ze wszystkich bez różnicy - zarówno z tych, których darzyła największą miłością, włączając w to rodzinę, jak i z tych, których nie cierpiała. A gdy wyczekiwali z niepewnymi minami, spodziewając się eksplozji sarkazmu albo bezpośredniego afrontu - twarz jej nagle odmieniała się i rozświetlała wesołością aż po same oczy. Oddychali więc z ulgą, grzejąc się w tym cieple i przyłączając do radości. W wybuchu zdrowego, rubasznego, prostackiego śmiechu, który następował potem, nie było już żadnej intelektualnej pozy.

I to właśnie pamiętali po latach. O reszcie zapomnieli. W niepamięć poszły kłamstwa, oszustwa, napady złego humoru. Zapomniano o szaleńczej ekstrawagancji, absurdalnej szczodrości, ciętym języku. Pozostało tylko wrażenie ciepła i umiłowania życia.

Każdy z nich, drugoplanowych bohaterów, wspominał ją po latach na swój sposób, w samotności, nieświadom tego, co czują inni. I chociaż dawniej życiowe ścieżki kilku z nich skrzyżowały się, nie łączyła ich przyjaźń; ogniwem wiążącym ich ze sobą był tylko przypadek.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, wszyscy trzej mężczyźni, których najbardziej kochała, odeszli kolejno w ciągu jednego roku, a i czwarty nie przeżył ich nazbyt długo. Przed śmiercią każdy wspominał ten uśmiech. Rozbrzmiewał im też w uszach ów gromki, bynajmniej nie upiorny rechocik, który w ich mózgach powodował prawdziwy wylew... nie krwi jednak, tylko wspomnień. 

 

Pierwszy odszedł brat - Charles Thompson - a powodem był jego wrodzony brak opanowania. Już jako mały chłopiec wyciągał rączki do siostry, wołając: "Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj mnie!" W ten sposób trafił pod jej skrzydła na zawsze i nigdy nie miał się już wyzwolić, podobnie jak siostra od niego, co stało się przyczyną zguby obojga.

Koniec nastąpił po burdzie w szynku, gdzie jak zwykle przechwalał się dawną pozycją, odmalowując ze swadą obraz najbardziej obiecującego i godnego awansu dowódcy kompanii w całym pułku. Potem wyciągnął z zanadrza starą, wiecznie tę samą bajeczkę o słabym zdrowiu, niechęci pułkownika, animozjach kolegów, jawnej niesprawiedliwości sądu wojskowego, a nade wszystko o małostkowości naczelnego wodza, który okazując niełaskę bratu, chciał się odegrać na siostrze.

Rozglądał się wokół siebie, oczekując współczucia, ale nikt nie dbał o jego gadanie. W końcu wszystko wydarzyło się tak dawno, komu by się chciało słuchać. Odwrócili się do niego plecami, zajęci nalewaniem trunków, a wtedy Charles Thompson, purpurowy ze złości, rąbnął szklanką o stół i wrzasnął:

- Słuchajcie mnie, do wszystkich diabłów! Mogę opowiedzieć o rodzinie królewskiej takie rzeczy, o jakich się wam nawet nie śniło! Zaraz rozpędzicie na cztery wiatry ten cały Dom Brunszwicki.

(Dynastia panująca w Anglii od czasów Jerzego I nosiła nazwę hanowerskiej, jednak księstwo Hanoweru było też nazywane Brunszwicko_L~uneburskim. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

  I nagle ktoś z obecnych, kto pamiętał wydarzenia sprzed szesnastu lat, zanucił cicho niepochlebną dla siostry Charlesa śpiewkę, która kursowała w owych czasach po Londynie. Nie miał na myśli nic złego, chciał tylko zabawić towarzystwo. Ale Thompson był innego zdania. Trzasnął dowcipnisia w gębę, potem przewrócił stół, uderzył jeszcze kogoś, zrobiło się ogólne zamieszanie, hałas, zgiełk, posypały się przekleństwa, aż wreszcie Charles z krwawiącym policzkiem znalazł się na ulicy. W uszach rozbrzmiewał mu urągliwy śmiech dawnych towarzyszy broni.

Świecił księżyc i kopuła katedry St Paul odcinała się wyraźnie na tle czystego nieba. Resztka dawno utraconego zmysłu orientacji zawiodła Charlesa poprzez plątaninę ulic do starej rudery, w której spędził dzieciństwo. Za nic nie przyznałby się do tego kompanom z szynku. Ewentualnie, podobnie jak siostra, wymyśliłby dla tego domu nową lokalizację - okolice Oksfordu, a może Szkocja? A jednak dom stał jeszcze, ciemny, wciśnięty między inne budynki, przy końcu Bowling Inn Alley. Ani jeden promień księżyca nie oświetlał okien, przy których klęczeli oboje jako dzieci, snując plany na przyszłość. Właściwie to ona mówiła, Charles tylko słuchał. Dom nadal był zamieszkany. Do zawianego mężczyzny dobiegał płacz dziecka, któremu wtórował niewyraźny, poirytowany głos kobiecy. Potem nagle otworzyły się drzwi i ktoś chlusnął na ulicę cebrzykiem pomyj, obrzucając przy okazji stojącego obelgami.

Charles Thompson powlókł się z powrotem, ale ścigały go duchy. Szły za nim przez ulice aż do rzeki, gdzie właśnie zaczynał się przypływ i poziom wody gwałtownie się podnosił. Charles doszedł do wniosku, że nie ma pieniędzy, nie widzi przed sobą przyszłości, siostry przy nim już nie ma, a krew, którą zapewne by otarła, wciąż spływa mu po policzku do ust...

Wiele czasu upłynęło, nim znalazły go taplające się w błocie dzieci.

 

Ciało Charlesa Thompsona zidentyfikował William Dowler, człowiek, który pozostał wierny jego siostrze przez dwadzieścia pięć lat. Schorowany już wówczas starszy dżentelmen, powiadomiony listownie przez jej adwokatów o odkryciu nad rzeką, przyjechał specjalnie z Brighton do Londynu, aby dopełnić formalności. Pewne szczegóły odpowiadały opisom zaginionego i Dowler, jako członek rady powierniczej, podjął się owego niewdzięcznego zadania. Nigdy nie przejmował się Thompsonem, a teraz stał w kostnicy i dumał nad tym, co z niego zostało. Jak inaczej mogłoby się potoczyć życie i jej, i jego własne, gdyby tylko ten człowiek zdecydował się utopić zaraz po swej degradacji, siedemnaście lat temu. Miałaby złamane serce i może zwróciłaby się do dawnego kochanka, a on zabrałby ją gdzieś daleko, gdzie mogłaby zapomnieć o wszystkim, zamiast dopuścić, by gniew i gorycz popchnęły nieszczęsną kobietę do odwetu. I oto właśnie spoczywa przed nim powód tak wielu kłopotów - jej "drogi braciszek", jak go zwykła nazywać, "kochany chłopiec".

Wróciwszy do Brighton, Dowler zastanawiał się, czy owa niechęć do Thompsona, jaką żywił przez wszystkie lata, była wynikiem zazdrości. Godził się przecież na rozlicznych przyjaciół, nigdy się nimi specjalnie nie przejmował - większość z nich byli to pochlebcy wiszący u jej klamki w oczekiwaniu na jakiś ochłap. Jeden, może dwóch zostało dopuszczonych do większej poufałości, ale przymykał na nich oczy. Natomiast co do diuka, to po pierwszym szoku emocjonalnym Dowler traktował ów związek jako konieczność, interes. Zresztą i tak by jej nie powstrzymał.

- Mówiłam ci, że mierzę wysoko - przypomniała mu - i oto trafiłam w dziesiątkę. Ale zawsze będę cię potrzebowała w odwodzie.

I tam też pozostał, gotów na każde skinienie. Dawał jej rady, których nie słuchała. Płacił rachunki, gdy diuk o nich zapominał, wykupywał nawet brylanty z lombardu. W końcu doczekał się ostatecznego poniżenia - kazała mu odwieźć do szkoły dzieci, podczas gdy sama pojechała za Jego Królewską Wysokością do Weybridge.

Czemu się zgodził? Co właściwie miał z tego wszystkiego?

Wpatrzony w morze, którego fale tak beztrosko lizały plażę w Brighton, William Dowler powracał myślą do tygodni, które spędzili tu razem, jeszcze zanim w życiu ukochanej pojawił się diuk. Oczywiście, już wtedy wypatrywała jakiejś zdobyczy - Cripplegate'a Barrymore'a czy innego fircyka spośród młodzieńców rozbijających się czwórkami koni - ale za bardzo był zakochany, by to zauważyć, a w każdym razie, by się tym przejąć.

Hampstead... Tam przeżył najszczęśliwsze chwile. Potrzebowała go, przybiegła do niego w pierwszym odruchu wprost od łóżeczka chorego dziecka. Później, gdy diuk ją porzucił, potrzebowała starego przyjaciela jeszcze bardziej i znów zjawiła się w Hampstead. Wierzył wtedy, że w jej myślach nie ma już miejsca dla nikogo innego, ale znając tego niespokojnego ducha, jak mógł mieć pewność?

Wreszcie - czy to naprawdę uczucie popchnęło ją owej nocy do hotelu Reid, ledwie godzinę po powrocie Dowlera z Lizbony, kiedy był jeszcze nie przebrany i zmęczony po podróży? Na ramiona narzuciła płaszcz - nawet nie próbowała się zasłaniać.

- Za długo cię nie było - szeptała. - Tak bardzo potrzebowałam twojej pomocy!

A może właśnie starannie przemyślała porę tej wizyty. Może chciała go zaskoczyć, ponieważ wiedziała, że ma do niej słabość, ponieważ intuicja podpowiedziała jej, że przed barierką w Izbie Gmin Dowler okaże się najcenniejszym ze świadków?

Nie, nie doczeka się odpowiedzi ani na to, ani na żadne inne pytanie. Nieważne... pozostał uśmiech. William Dowler odwrócił się plecami do morza. Przez chwilę stał z kapeluszem w ręku, wmieszany w tłum przechodniów, podczas gdy ulicą - niczym echo dawnych wspomnień - przejeżdżał powóz ze starszym otyłym dżentelmenem i małą dziewczynką.

Dżentelmenem był diuk Yorku, a dziewczynką - jego bratanica, księżniczka Wiktoria. Diuk ostatnio postarzał się mocno - wyglądał na o wiele więcej niż swoje sześćdziesiąt dwa lata. Zachował jednak te same co zawsze rumieńce, tę samą sztywną, wojskową postawę przy pozdrawianiu przechodniów na pół uniesioną ręką. W pewnym momencie pochylił się do dziewczynki, ta zaś podniosła ku niemu roześmianą buzię. Dowler po raz pierwszy w życiu poczuł litość dla człowieka, któremu kiedyś zazdrościł.

Było coś żałosnego w tym starcu, siedzącym w powozie w towarzystwie dziecka, i Dowler pomyślał, że jest on bardzo samotny. Słyszał plotkę, że podobno diuk nie może dojść do siebie po śmierci ostatniej ukochanej, diuszesy Rutland, ale w końcu czego to ludzie nie gadają. Już bardziej prawdopodobnie brzmiała wieść, że puchlina wodna uwinie się z jego dawnym rywalem przed upływem kilku miesięcy. A kiedy to nastąpi, rynsztokowa prasa zacznie się na nowo babrać w zaschniętych brudach procesu i tuż obok nekrologu w czarnej ramce Dowler zobaczy obryzgane po raz kolejny błotem - jej nazwisko.

 

Los oszczędził Williamowi Dowlerowi tej przykrości, zabierając go ze świata zaledwie cztery miesiące przed diukiem, i to temu ostatniemu przyszło wypatrzyć nekrolog w starym numerze "Gentlman's Magazine". Siedział właśnie w bibliotece domu przy Arlington Street, owinięty w szary szlafrok, ze spuchniętą, obandażowaną nogą wyciągniętą na przystawionym krześle. Musiał zasnąć - ostatnio łatwo się męczył, chociaż nie lubił o tym mówić, nawet ze swym osobistym sekretarzem Herbertem Taylorem. Zresztą wszyscy twierdzili, że Jego Królewska Wysokość jest poważnie chory. Wszyscy - począwszy od jego brata króla, a skończywszy na tych pasożytach lekarzach, którzy odwiedzali go co rano.

Dowler... Co oni tu piszą? "#7 września zmarł w Brighton William Dowler Esq., komisarz w stanie spoczynku armii Jego Królewskiej Mości". I oto diuk nie siedział już jak bezradny kaleka w domu przy Arlington Street, tylko stał w holu innego domu, tego przy Gloucester Place, odpinał pas, rzucał go Ludovickowi i pędził po schodach, przeskakując po trzy stopnie na raz, podczas gdy ona wołała doń z góry:

- Sir, czekam już tyle godzin!

Drobna ceremonia powitalna - nieważne, to tylko przedstawienie dla służby - i gdy pani zniża się w głębokim reweransie (uwielbiała to robić bez względu na strój; czasem była to suknia balowa, innym razem nocna koszula), on otwiera kopniakiem drzwi, potem je zatrzaskuje - i już trzyma ją w ramionach, a ona odpina mu górny guzik munduru.

- Kto cię tym razem zatrzymał? Gwardia Konna czy ci z St James?

- Jedni i drudzy, moja duszko. Spróbuj zrozumieć, że mamy wojnę.

- Nie zapominam o tym nawet przez chwilę. Dałbyś sobie lepiej radę z tym wszystkim, gdybyś zatrzymał na stanowisku sekretarza wojskowego Clintona, zamiast zastępować go Gordonem.

- Może ty poprowadzisz moje biuro?

- Robię to od sześciu miesięcy, ale zza kulis. Powiedz swojemu krawcowi, że robi za małe dziurki, patrz, złamałam paznokieć!

Dowler... William Dowler... Tak, to ten człowiek, któremu załatwił stanowisko w intendenturze. Magazyny i zaopatrzenie wschodniego odcinka. Nawet pamięta, kiedy: w czerwcu albo lipcu 1805 roku.

- Bill Dowler, bardzo stary przyjaciel - powiedziała. - Jeśli dasz mu nominację, okaże mi swą wdzięczność.

Już prawie spał wtedy - to przez ten ostatni kieliszek porto, zawsze fatalny w skutkach, podobnie jak ukochana głowa na jego piersi.

- W jaki sposób?

- W taki, że zrobi, co mu każę. Na przykład zapłaci rachunek u rzeźnika. Zalegamy już trzeci miesiąc. Dlatego na obiad była dziś ryba.

Boże! Echo jej śmiechu powraca nagle z przeszłości, żeby go dręczyć! Dlaczego nagle słyszy je tutaj, na Arlington Street, w miejscu, które w żaden sposób z nią się nie wiąże? A już myślał, że wszystkie wspomnienia dawno zostały pogrzebane i spoczywają, okryte kurzem i pajęczynami, w opustoszałym domu przy Gloucester Place...

Podczas dochodzenia wyszło na jaw, że za nominację Dowler dał pani tysiąc funtów i że był jej kochankiem od lat. Tak powiedzieli. Prawdopodobnie wszystko zełgali. Zresztą, czy to teraz ważne? Skutki spustoszenia, jakiego dokonała w jego życiu, trwały tylko jakiś czas. Przeżył to. I nie było potem już nigdy żadnej kobiety, która mogłaby się z nią równać, chociaż Bóg jeden wie, że robił, co w jego mocy, by znaleźć godną następczynię. Wszystkim brakowało tej nieuchwytnej cechy, dzięki której kilka wspólnych lat przy Gloucester Place tak mu się wryło w pamięć. Zwykł wracać tam każdego wieczoru po ciągnących się w nieskończoność godzinach spędzonych w sztabie, a ona potrafiła sprawić, że zapominał o wszystkich porażkach, trudnościach i kłopotach, z którymi nieuchronnie musiał się borykać jako naczelny wódz armii pięćdziesiąt razy mniejszej od wojsk nieprzyjaciela. (Zbierał wtedy same cięgi i ani jednego słowa uznania, a przecież nie było łatwo użerać się z tą bandą matołów i walczyć o utrzymanie w ryzach sił obrony, podczas gdy wróg czaił się za kanałem, czekając tylko na sposobny moment do inwazji.) Ale gdy tylko przestępował próg tamtego domu, cała irytacja opadała i mógł się wreszcie odprężyć.

Karmiła go diablo dobrze. Wiedziała o jego awersji do obfitych kolacji. Wszystko było w sam raz. Potem mógł się wyciągnąć przed buzującym na kominku ogniem i sączyć brandy, a ona rozśmieszała go jakimiś głupstewkami. Pamiętał nawet zapach tego pokoju i lekki, prawdziwie domowy nieład; jej próby malarskie rozrzucone na stole - zawsze brała przeróżne lekcje - harfa w kącie, na świeczniku śmieszna laleczka, którą przyniosła z jakiejś maskarady...

Czemu to się skończyło? Czy dlatego, że uczucia o tak wysokiej temperaturze nie mogły trwać wiecznie? A może raczej z powodu wścibstwa i intryg Adama? Czy też gróźb tego pijanicy, jej męża? Pewnie skończył w rynsztoku. Prawdopodobnie nie żyje. Wszyscy albo już odeszli, albo są umierający. On sam też umiera. Sięgnął do dzwonka, by przywołać osobistego służącego Batchelora.

- Co to za poruszenie na ulicy?

- Rozkładają słomę na Piccadilly. Żeby hałas uliczny nie przeszkadzał Waszej Królewskiej Wysokości. To rozkaz sir Herberta Taylora.

- Co za bzdura! Powiedz, że mają natychmiast przestać. Lubię odgłosy ulicy, nie znoszę ciszy.

Z tyłu za Gloucester Place mieściły się koszary. Lubili przyglądać się z okna garderoby przejazdowi Gwardii Królewskiej. Tamten dom zawsze tętnił życiem, rozbrzmiewał śmiechem, ciągle słyszało się jakieś dźwięki... Piosenki nucone przy upinaniu włosów, nawoływanie dzieci, tupot ich nóżek na schodach, gdy biegły do matki na górę, wymyślanie pokojówce, która podała nie te pantofelki. Nigdy nie było takiej ciszy jak tu. Śmiertelnej ciszy.

Co za osioł z tego Taylora! Żeby rozścielać słomę na Piccadilly!

 

Mąż, którego diuk Yorku nazywał pijanicą, wolał ciszę od ulicznego zgiełku. Wolał też, przewracając się, uderzyć plecami o miękkie wrzosowisko niż o bruk. Nie, żeby upadki tak często mu się przytrafiały. Sutherland, farmer, u którego mieszkał i który tak dobrze się nim opiekował, dbał również i o to. Dlatego trzymał whisky pod kluczem. Ale Joseph Clarke miał własną skrytkę pod podłogą w sypialni, toteż gdy ogarnęła go melancholia - a zimy w Caithness ciągnęły się długo - urządzał sobie w samotności coś, co nazywał "małą uroczystością". A kiedy był już nieźle wstawiony, ale ciągle jeszcze nie przekroczył pierwszego etapu pijaństwa, wznosił zawsze uroczysty toast za zdrowie Jego Królewskiej Wysokości naczelnego wodza.

- Nie każdy dostąpił takiego zaszczytu - mówił głośno do nie istniejących słuchaczy - żeby przyprawiał mu rogi prawdziwy książę krwi!

Niestety ów podniosły nastrój nie trwał długo i nieodmiennie ustępował użalaniu się nad sobą. Joseph mógł osiągnąć tak wiele, ale los sprzysiągł się przeciw niemu. Od początku do końca brakowało mu szczęścia. Tak dobrze wiedział, czym powinien się zajmować, ale nigdy nie dano mu szansy pokazania, na co go stać - nie miał siły przebicia, zawsze trafiał na jakieś przeszkody. Gdyby nawet teraz ktoś włożył mu do rąk młotek i dłuto i postawił go przed blokiem granitu wysokim na sześć stóp... no, może sześć stóp i trzy cale 

(Tzn. ok. 1,87 m).

- to wzrost naczelnego wodza - wówczas on... wówczas stworzyłby wiekopomne dzieło, którego żona zawsze się odeń domagała. A tak... pozostaje tylko potłuc kamień w drobny mak i dokończyć whisky.

W Caithness i tak jest za dużo granitu. Pełno go w całym hrabstwie. I dlatego Josepha Clarke'a zesłano właśnie tutaj. "Jesteś kamieniarzem, prawda? Więc bierz się do roboty!" Kamieniarz? Dobre sobie! On przecież jest artystą, rzeźbiarzem, ma tyle pomysłów, marzeń... Zwłaszcza po butelce whisky.

A jednak miała czelność oświadczyć w Izbie Gmin, wobec prokuratora generalnego i całego tłumu słuchaczy, że jej mąż jest zerem.

- Czy pani maż żyje?

- Nie wiem, czy żyje czy umarł. Dla mnie on nie istnieje.

- Czy prowadzi jakieś interesy?

- To kompletne zero. Zaledwie mężczyzna. 

Roześmiali się na te słowa. I napisali o tym w gazecie. Kupił ją i przeczytał czarno na białym. Śmiali się. Zaledwie mężczyzna!

Po trzeciej szklaneczce zapominał o zniewadze. Otwierał szeroko okno, wpuszczał do zimnej sypialni szkocką mgłę, kładł się na łóżku i gapił w sufit. Lecz zamiast głów świętych, które mógł wyrzeźbić - odległych, surowych, o ślepych oczach wzniesionych ku niebu - widział uśmiech... I oto stali w małym kościółku w St Pancras, a ona trzymała go za rękę...

- Stało się coś strasznego. Zapomniałem pozwolenia na ślub!

- Mam je - odrzekła. - I musi być drugi świadek. O tym również pomyślałam.

- Kto to taki?

- Grabarz z przykościelnego cmentarza. Dałam mu za fatygę dwa szylingi. Pośpiesz się, czekają na nas.

Była tak podekscytowana, że pierwsza złożyła swój podpis. Właśnie ukończyła szesnaście lat.

Zaledwie mężczyzna... Ale i on miał swój nekrolog. Nie w "Timesie" wprawdzie ani nie w "Gentleman.s Magazine", tylko w lokalnej gazecie. 

"W dniu 9 lutego 1836 roku w domu pana Sutherlanda w Bylbster zmarł J. Clarke, domniemany małżonek osławionej Mary Anne  Clarke, która odegrała tak znamienną rolę podczas procesu Jego Królewskiej Wysokości, nie żyjącego diuka Yorku. Clarke oddawał się swego czasu zgubnym nałogom, co w połączeniu z ciężkimi osobistymi przejściami nadwerężyło w widoczny sposób jego umysł. Pozostawił po sobie kilka książek, na których widnieje podpis Mary Anne Clarke".

 

Tak więc ostatnie ogniwo pękło, albo raczej rozpłynęło się w oparach alkoholu, i nie zostało nic poza pakietem listów, jadowitymi pamfletami i sprawozdaniami sądowymi w zakurzonych gazetach. Lecz ta, na której twarzy ukazywał się ów słynny uśmiech, chichotała nad nimi do samej śmierci. Nie była duchem ani wspomnieniem, ani wytworem imaginacji widzianym w dawno prześnionych marzeniach mężczyzn, którym złamała serce, którzy kochali ją niemądrze i zbyt mocno. W siedemdziesiątym szóstym roku życia siadywała przy oknie swego domu w Boulogne i patrzyła na kanał, w stronę Anglii, która kompletnie o niej zapomniała. Ukochana córka nie żyła, druga mieszkała w Londynie. Wnuki, które kiedyś wyniańczyła, wstydziły się jej i nigdy nie pisały listów. Uwielbiany syn żył własnym życiem, znajomi - mężczyźni i kobiety - odeszli w niepamięć.

Zostały tylko marzenia.

 

Rozdział 2

 

Pierwsze wspomnienie Mary Anne  to zapach farby drukarskiej. Ojczym, Bob Farquhar, zwykle wracał do domu cały upaćkany, a wtedy one z matką musiały się nieźle namęczyć przy praniu. Mimo że tarły ile wlezie, plamy nie schodziły, a już mankiety nigdy nie wyglądały czysto. Zresztą ojczym, skoro już o tym mowa, był strasznym brudasem, i matka, osoba schludna aż do przesady i bardzo wytworna, stale na niego gderała. Siedział przy wieczornym posiłku z czarnymi od farby dłońmi - a nawet paznokciami - i Mary Anne, bystra obserwatorka, widziała wówczas na twarzy matki ów łagodny, cierpiętniczy wyraz. A ponieważ lubiła Boba Farquhara i przykro jej było, gdy mu dokuczano, szczypała pod stołem brata, specjalnie po to, żeby się rozpłakał i odwrócił uwagę matki od ojczyma.

- Zamknij gębę - mówił Bob Farquhar - bo nie słyszę, jak jem.

Nie przerywając siorbania zupy, wyciągał z kieszeni ołówek i zrolowane, jeszcze wilgotne szpalty, po czym zabierał się do korekty. Zapach farby mieszał się nad stołem z wonią parującego sosu.

W taki właśnie sposób Mary Anne nauczyła się czytać. Słowa fascynowały ją, podobnie jak kształt poszczególnych liter, które powtarzając się, okazywały się ważne. Różniły się też pod względem płci. Na przykład a, e, u to kobiety, zaś twarde g, b, q - mężczyźni, którzy wydawali się zależni od innych.

- Co to znaczy? Przeczytaj! - prosiła Boba Farquhara. 

Ojczym, człowiek dobroduszny i życzliwy, obejmował dziecko ramieniem i pokazywał, jak z liter składa się słowa i co można z nimi robić. Poza owymi odbitkami Mary Anne nie miała nic więcej do czytania. Książki i inne wartościowe rzeczy matki dawno zostały sprzedane, a uzyskane w ten sposób pieniądze zasiliły skromne zarobki wypłacane Bobowi Farquharowi przez pana Hughesa, właściciela drukarni. Na zlecenie anonimowych pismaków zasypywał on rynek pamfletami po pół pensa za sztukę.

Tak więc Mary Anne, w wieku gdy większość dzieci uczy się katechizmu i sylabizuje przysłowia, siadywała na progu ciasnego domku przy Bowling Inn Alley i z mozołem wczytywała się w ataki na rząd, politykę zagraniczną, histeryczne zachwyty i równie histeryczne donosy dotyczące popularnych przywódców. Wszystko to było obficie zaprawione obrzydliwymi aluzjami o posmaku skandalu.

- Przypilnuj chłopców, Mary Anne, i sprzątnij naczynia - wołała matka, wiecznie zmęczona i zatroskana, w dodatku znowu w ciąży.

Dziewczynka posłusznie odkładała zostawiony przez ojczyma plik odbitek i szła zmywać po śniadaniu czy innym posiłku. Tymczasem Charley, rodzony braciszek Mary Anne, dobierał się do dżemu, a dwaj młodsi - przyrodni pełzali po podłodze u jej nóg.

- Bądźcie grzeczni, to zabiorę was na spacer - upominała ich, ale łagodnie, tak żeby matka w sypialni na górze nie słyszała.

Później, gdy już naczynia zostały zmyte, stół nakryty do następnego posiłku, a matka ułożona w łóżku na godzinny wypoczynek, Mary Anne sadzała sobie jednego malca na biodrze, drugiego brała za rączkę, a trzeciemu przykazywała trzymać się swojej spódnicy. Przez ciemną uliczkę, na którą słońce nigdy nie docierało, przez plątaninę podwórek wychodzili na Chancery Lane i dalej, na Fleet Street.

To już był inny świat, ten, który uwielbiała, pełen kolorów, dźwięków, zapachów, ale innych niż odór ich uliczki.

Tutaj ludzie potrącali się w pośpiechu, turkotały wozy zmierzające w stronę Ludgate Hill i St Paul, woźnice trzaskali z batów i pokrzykiwali na konie, ściągając je na bok, aby przepuścić rozpryskującą błoto karetę. Tutaj eleganccy panowie zatrzymywali się, by wstąpić do księgarni, a kwiaciarki podsuwały im pod nos bukieciki lawendy. Tutaj nagle po drugiej stronie ulicy przewracał się wózek z owocami, a jabłka i pomarańcze toczyły się po ziemi, by wpaść znienacka pod nogi ślepemu grajkowi albo staruszkowi reperującemu krzesło.

Chłonęła fale tych dźwięków i zapachów Londynu, czuła się ich cząstką, dawała się unosić ruchowi, pędowi, ciągłemu podnieceniu. Wszystko to z pewnością musiało ku czemuś zmierzać, dokądś dążyć - nie tylko do schodów katedry St Paul, gdzie chłopcy mogli się bezpiecznie bawić z dala od strumienia ludzkiego, a ona stała i patrzyła.

Przygoda tu, przygoda tam, przygoda na każdym kroku. Tu się podniesie upuszczony przez damę bukiecik i poda starszemu dżentelmenowi, który pogłaszcze po głowie i wsunie do ręki dwa pensy. Tam zerknie się w okna lombardu, przejedzie furgonem, jeśli woźnica uśmiechnie się zachęcająco, czasem zdarzy się jakaś utarczka z chłopcami na posyłki... Można też dotąd sterczeć przy ustawionym przed księgarnią stoisku, aż sprzedawca na chwilę wejdzie do środka. Wtedy szybko wydziera się parę kartek ze środka książki - i już jest w domu co czytać. Wiadomo, że bogaci klienci patrzą tylko na początek i koniec.

To właśnie uwielbiała Mary Anne, choć nie wiedziała, czemu. I nigdy nie zwierzała się z owych upodobań matce, bo ta zwymyślałaby ją tylko.

Ulica była uczelnią i placem zabaw, przewodniczką i towarzyszką. Złodziejaszki obrabiały tam kieszenie, żebracy otrzymywali jałmużnę, kupowało się i sprzedawało tandetę, mężczyźni śmiali się, klęli, kobiety zawodziły i chichotały, dzieci ginęły pod kołami. Niektórzy chodzili wytwornie ubrani, inni w łachmanach. Ci pierwsi jadali dobre rzeczy, drudzy głodowali. Aby uniknąć łachmanów i śmierci głodowej, trzeba było mieć oczy i uszy szeroko otwarte, potrafić szybko biegać, wiedzieć, kiedy się przyczaić, a kiedy uśmiechnąć, umieć podnieść i szybko schować upuszczoną monetę, zanim zrobi to kto inny, a potem zachować zdobycz, słowem pilnować swoich spraw. Najważniejsze, żeby nie upodobnić się do matki - słabej kobiety, zagubionej w obcym świecie Londynu, kobiety, która nie umie się postawić, a której jedyną pociechą jest opowiadanie o dawnych dobrych czasach.

Dobre czasy... Czymże one były? Dobre czasy to sypianie na cienkich prześcieradłach, trzymanie służącej, nowe ubrania, obiad o czwartej. Rzeczy nierealne dla dziecka, ale ponieważ matka tyle o nich mówiła, Mary Anne zaczynała je widzieć. Miała przed oczami te dobre czasy. Widziała służącą, p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin