Glowacki_Janusz_-_Scieki,_skrzeki,_karaluchy.pdf

(2662 KB) Pobierz
Glowacki Janusz - Scieki, skrze
Janusz Głowacki
Ścieki, skrzeki, karaluchy
Projekt okładki, czwórki tytułowej, kart działowych
'""*' 693848
Na okładce wykorzystano fragment tryptyku Hieronymusa Boscha „Ogród
rozkoszy"
Autorzy zdjęć
C^eslaw dęapliński, Zygmunt Rytka, Nick Gurey, ^biory prywatne autora
Redaktor Katarzyna Merta
Redaktor techniczny Joanna .
Korektorzy Maria Gladys^ewsko Wanda Makay Joanna Miecugow Barbara
Wiśniewska
© Copyright by Janusz Głowacki
© Copyright by Polska Oficyna Wydawnicza „BGW"
ISBN 83-7066-663-9
Polska Oficyna Wydawnicza „BGW"
Warszawa 1996
Wydanie I
Łamanie: Marco, Warszawa
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne Spółka z o.o., Wrocław
BŁJW-IO- ,4 '
Zamiast wstępu
Komedia o
Z Januszem Głowackim rozmawia Marcin Król Pochwala ironii
MARCIN KRÓL: - Jeżeli uznamy, %ejednak PRL była krajem realnym, to
jak wyglądała twoja strategia życiowa?
JANUSZ GŁOWACKI: - Parę lat temu, już po okrągłym stole, rozmawiałem
z Jackiem Kuroniem gdzieś tam w nocy na Manhattanie. Zapytałem, czy
przez te wszystkie lata naprawdę wierzył, że wygra, i że komunizm się
rozleci. Odpowiedział, że nie miał żadnych wątpliwości, dziwił się
tylko, że tak to długo trwało.
Ja myślałem, że komunizm to jest wyrok dożywotni, czyli wyobraźnię
polityczną mam żałosną. Pasje polityczne też mizerne. Do grup i
organizacji mnie nie ciągnęło i nie ciągnie. Chodziłem w latach
pięćdziesiątych do szkoły TPD nr i na Żoliborzu, co to była kuźnią
młodych charakterów i odwiedzali ją osobiście pisarze radzieccy.
Przed każdą lekcją tzw. wychowawczą, przewodniczący ZMP komenderował:
„Niezor-ganizowani wychodzą!" I z całej 45-osobowej klasy wychodziły
tylko dwie osoby, Tomek Łubieński i ja. Tyle, że Tomek już wtedy na
pierwszej stronie zeszytu pisał: ,,W imię Ojca i Syna i Ducha
Świętego", a ja w ogóle nie miałem.zeszytu. Za to w 10 klasie miałem
siedem dwój na trzeci okres, czyli uczyłem się gorzej od Lenina, ale
czegoś się nauczyłem. Na egzaminie z historii, kiedr. coś tam nie
umiałem odpowiedzieć, powiedziałem, że historii nie powinno się
uczyć, tylko powinno się ją tworzyć. Nauczyciel się przestraszył i
zdałem.
Kiedy pisałem felietony w warszawskiej „Kulturze" -w latach
siedemdziesiątych, redaktor naczelny Janusz Wilhelmi wszystkich w
redakcji zapisywał do partii, „bo trzeba pomóc towarzyszowi
Edwardowi", ale mnie nawet nie zaproponował. Wilhelmi miał do mnie
słabość. Pozwalał mi w felietonach wyśmiewać sprawy, o które walczył
w artykułach wstępnych. „ Januszku — nauczał mnie — nigdy nie ufaj
swoim pierwszym reakcjom, mogą być uczciwe".
W 1982 roku, kiedy w Londynie starałem się o wizę do USA, to mi się
nieoczekiwanie przydało. Po godzinnym przesłuchiwaniu w ambasadzie,
kiedy urzędnik kolejny raz upewniał się, czy celem mojego wyjazdu do
Ameryki nie jest
ZAMIAST WSTĘPU
zamordowanie prezydenta, powinienem obrazić się i trzasnąć drzwiami,
ale wspomniałem radę Wilhelmiego, przełknąłem dumę i drzwi do
demokracji uchyliły się przede mną. Już potem dowiedziałem się, że
oburzona wprowadzeniem stanu wojennego administracja Reagana wydała
polecenie, żeby utrudniać ile się tylko da wydawanie wiz Afgańczykom
i Polakom, bo jedni i drudzy mogli prosić o azyl.
 
No to, jaką ja miałem strategię? Myślę, że dystans, ironię,
szyderstwo. Nie wiem tylko, czy to strategia, czy cechy charakteru. A
Grecy uważali, że charakter to przeznaczenie.
- C%y taka ironiczna postawa przydała Ci są te%, w Ameryce?
- Mam taką ulubioną scenę w Sobowtórze Dostojewskiego, kiedy radca
tytularny Goladkin przeżywa piekło upokorzeń zastanawiając się, czy
próbować się wkraść tylnymi drzwiami na przyjęcie, na które nie chcą
go wpuścić od frontu. No to tak wyglądał mój dzień w Nowym Jorku...
Kiedy się skarżyłem nowojorczykom, nie bardzo wiedzieli o co mi
chodzi. Zasadą jest włazić za wszelką cenę. Wlazłeś, to wygrałeś!
Autoironia pomogła mi to przetrzymać i napisać Polowanie na
karaluchy, w którym się nad swoim losem nie roztkliwiam. Telewizja
krakowska wystawiła tę smutną komedię jako oskarżycielskie misterium.
Rozumiem, że reżyser chciał dobrze, chciał mnie podciągnąć o szczebel
wyżej. Bo ironia w Polsce nie jest w cenie. O wiele wyżej są
notowane: patos, sentymentalizm i rezonerstwo.
Nie ujr^y mnie L nim ju^ SPATiF
- Debiutowałeś jednak wcześniej, w latach PRL...
Zadebiutowałem opowiadaniem Wielki brudno w 1964 roku. To była
prorocza wizja wolnego rynku. Rzecz o mariażu dzieci czerwonej
burżuazji i prywatnej inicjatywy. Pierwsi dawali prawa specjalne,
drudzy pieniądze. Jeden z bohaterów nazywał się Reżimek. To była
najpierw powieść, tyle że ją zdjęli. Ale dwa fragmenty Wilhelmi
wydrukował w „Kulturze", potem to weszło do tomu Wirówka nonsensu.
Literacko to było takie sobie, ale temat był zakazany i egzotyczny,
więc zrobiła się sensacja. I to mnie wykończyło. Zostałem na następne
2.0 lat specjalistą od bananowców.
Na dodatek zarzucono mi, że tylko pokazałem, a nie potępiłem, nie
odciąłem się, że im zazdroszczę, czyli że jestem moralne zero, które
w dodatku chodzi do SPATiF-u. A SPATiF w latach sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych to było miejsce jedyne w swoim rodzaju.
Przemieszanie intelektualistów, cinkciarzy, aktorów, tajniaków,
członków KC, dysydentów i prostytutek. Dyskutowano tu Schopen-hauera,
cenę dolarów, szansę uzyskania niepodległości i okradzenia bogatego
Szweda przy barze. Po kilku półlitrówkach rozmowy zaczynające się w
tonacji Cyda, łagodnie ewoluowały w stronę Marmieładowa. Tajniacy
żalili się na niską jakość aparatury podsłuchowej, do szatni
wynoszono pijanych mistrzów olimpijskich, a prostytutki patrzyły na
to z wyższością osób obdarzonych prawdziwym talentem. Nie wiem, czy
wypada o tym mówić w „Tygodniku"?
ZAMIAST WSTĘPU
Widzisz, Marcinie, jaki ja jestem dyskretny: nie wspomniałem, że
ciebie tam właśnie poznałem, w towarzystwie Jerzego Turowicza i Henia
Krzeczkowskiego. No więc chodziłem tam, po to wszystko, a także, żeby
się napić.
- C%y w latach sześćdziesiątych myślałeś, kim be_d%ies^ ^a 20 lat?
- Nie pamiętam, a właściwie coś tam pamiętam. Chciałem mieć sukces
literacki. Wiem, że to brzmi paskudnie. A w tamtych latach brzmiało
jeszcze gorzej. Sukces, to było coś bardzo podejrzanego. Ogromna
większość Polaków, pogrążona w beznadziejnej frustracji, mniej lub
bardziej bezinteresownie nienawidziła wszystkich, którym się tak czy
inaczej udało. Pamiętasz Bohdana Łazukę? Łazuka miał w latach
sześćdziesiątych olbrzymi sukces, ale jak szedł gdzieś do knajpy, to
ludzie zamiast go podziwiać, chcieli go bić. On się z wyrachowania
zaprzyjaźnił z mistrzem olimpijskim w boksie Jerzym Kulejem i
chodzili wszędzie razem. Ale Kuleją też chcieli bić. Myślę, że w
tamtych latach z ludzi, którzy mieli pieniądze, z szacunkiem
traktowano tylko ladacznice i złodziei. Może jako prekursorów
wczesnego kapitalizmu... A może im mniej zazdroszczono. Nie było
zupełnego dna, więc nie było się od czego odbić, spadało się zgodnie
z zasadą Różewicza — poziomo. Ja wtedy czytałem najchętniej
Różewicza, Iwaszkiewicza, Wniebowstąpienie Konwickiego, wiersze
Grochowiaka i wiele razy w kółko Trans-Atlantyk.
- A jak by było, gdybyś nie wyjechał? Gdybyś był w stanie wojennym w
 
Polsce, esy pisałbyś utwory religijne?
Tak jak Bryll, a Wajda by reżyserował? Małe szansę. Raczej napisałbym
smutno-śmieszną opowieść o stanie wojennym. Ale wyjechałem, nie ma o
czym mówić. Zmienić adres, to zmienić przeznaczenie, że zacytuję
Singera.
- Pr^ed wyjazdem napisałeś jednak książkę o „Solidarności".
- A to z paru powodów. Po pierwsze wzruszyłem się. Ja jestem sceptyk
i ironista, ale mam w sobie pokłady bardzo taniego sentymentalizmu. W
ósmej klasie na lekcjach rosyjskiego, kiedy nauczycielka czytała
historię jakiegoś otoczonego przez Niemców oddziału czerwonoarmistów
i dochodziła do zdania „Komendant i komisarz w milczeniu patrzyli na
siebie. Wszystko było jasne bez słów" - to mnie się szkliły oczy. Nie
tak jak Szwejkowi na kazaniach kapelana wojskowego Otto Katza, ale
naprawdę.
Jak się zaczął strajk, do Stoczni Gdańskiej pojechałem nie tyle w
romantycznym porywie, czy żeby walczyć z komuną, ale głównie z
ciekawości. W powodzenie strajku nie wierzy łem. W nawrócenie wielu
intelektualistów, co to ja uczyłem się z ich książek w szkole, też
nie do końca. A tu proszę. Patos rewolucji, robotnicy dzielni,
nawrócenia jak złoto, Wałęsa nieugięty. Zrobiło mi się głupio, że się
czynnie do działalności antykomunistycznej nie włączałem. Dla wygody
albo ze strachu - zacząłem sobą pomiatać. No i zacząłem pisać
patetyczną Moc truchleje. Ale jakoś, tak w miarę pisania, mój
niedobry charakter wziął górę, i zamiast o niepokojach
intelektualisty, napisałem i smutną, i śmieszną historyjkę
zabiedzonego, ogłupiałego człowieczka, co to chce dobrze, ale już
dobrego od złego nie umie odróżnić. A w kierownictwie strajku jacyś
prowokatorzy... Zupełnie się ta książka w Polsce nie spodobała. s.
ZAMIAST WSTĘPU
Piekło i niebo
- I „Moc truchleje", i „Antygona w Nowym Jorku" są utworami o
ludziach z dna, o ludziach biednych. A ^ara^em, moim zdaniem, to są
twoje najlepsze utwory. Dlaczego o takich ludziach?
- Jakoś coraz bardziej ciągnie mnie w stronę biedy i nieszczęścia.
Robiłem już to wcześniej, w Coraz trudniej kochać, w Skrzeku, ale nie
zwracano na to uwagi. Pewnie przez SPATiF... Dno w Nowym Jorku jest
całkiem naturalistyczną realizacją surrealistycznych wizji Boscha. Na
Manhattanie, którego chorobą, ale i zasadą istnienia jest sukces,
katastrofa jest bardzo widoczna, ale została oswojona, uznana za
naturalny składnik pejzażu. Imitacja nieba z Park Avenue wymaga
piekła z Lower East Side. Tompkins Square Park to jedno z paru miejsc
w Nowym Jorku zamieszkanych przez bezdomnych. Przesiedziałem tam
wiele nocy i dni. Czasem śmiesznych, częściej przerażających. Tam
jest parę kręgów nieszczęścia. W pierwszym mieszkają ludzie, którzy
się jeszcze kontaktują z miastem: chodzą do łaźni, sklepów, rabują,
żebrzą, handlują narkotykami. Głębiej są ci, którzy parku od lat nie
opuścili. Niektórzy rozmawiają, inni mówią tylko do siebie. Jeszcze
głębiej mieszkają ci, co już tylko milczą. Ale nawet oni nigdy nie
popełniają samobójstwa. Cenią życie. A ci, co monologują,
niekoniecznie bełkoczą. Trzeba posłuchać i słowa nabierają sensu. Nie
wiem, po co o tym mówię, moja sztuka nie jest dokumentalnym zapisem
życia w parku, a bohaterowie to nie sportretowani bezdomni. Może ten
park jest niczym więcej niż dekoracją. Jan Kott napisał, że bezdomni
w tej sztuce są tacy, jak my wszyscy. A gdybyśmy jeszcze tak znaleźli
się na dzień, albo na rok na ulicy...
Moi bohaterowie czekają na spełnienie marzeń, w których są tak samo
jak my my wszyscy - ograniczeni, i które się nie spełnią, bo nie
mogą. Więc uznają je za rzeczywistość. Szukają powodu do życia.
Pchełka, cwaniaczek z Polski, jest dumny z tego, że ma najlepszy atak
epilepsji w parku. Rosyjski Żyd Sasza, że był kiedyś malarzem, Anita,
że ktoś kiedyś nazwał ją „swoją kobietą"... Za te słowa rozpaczliwie
samotna Portorykanka zrobiłaby wszystko. Ale wszystko, co może
zrobić, to tylko wykraść zwłoki ukochanego ze zbiorowego grobu, gdzie
chowa się bezdomnych i zakopać w grobie prywatnym w parku. To ma
 
nadać zmarłemu trochę godności, której nie dało mu życie. Tyle że
Sasza i Pchełka wyciągają z trumny i przynoszą niewłaściwe ciało. To
taka komedia o rozpaczy... Po co ja ją streszczam...
- ,,Antygona", to sztuka naprawdę chrześcijańska w tym, co
podstawowe, co proste, co nieszczęsne. Zadajesz świadomie pytania o
r^ec^y fundamentalne. Dzisiaj rzadko kto to robi.
- Nie wiedziałem, że napisałem sztukę chrześcijańską. Czy ironia
mieści się w światopoglądzie chrześcijańskim?
- Naturalnie. Tak jak gra %e śmiercią. No wlaśnie. C%y myślisz o
wtasnej śmierci?
- Oczywiście.
- A co myślis^?
- Niechętnie.
- Czy mas^ ta^e przekonanie, że uczucia metafizyczne to są
niezbywalne elementy ludzkiej osobowości?
ZAMIAST WSTĘPU
- Raz mam, raz nie mam. Zdarza mi się to najczęściej, kiedy patrzę na
przyrodę. Na Wielki Kanion na przykład... Rzadziej, kiedy patrzę na
ludzi... a w kościele... Jako mały chłopiec chodziłem do kościoła i
praktykowałem. Mieszkaliśmy wtedy w Łodzi. Kiedy była długa kolejka
do spowiedzi, ja się wepchnąłem, ksiądz to zauważył, wyszedł z
konfesjonału, wziął mnie za ucho, przeprowadził przez cały kościół i
wyrzucił za drzwi. To było straszne upokorzenie. Może i on miał
rację, może nie... Ale ja przestałem praktykować. Od tej pory
kościoły tylko zwiedzam.
— Nawet w tak religijnym kraju jak Ameryka?
Rzeczywiście, trzy lata temu byłem na Mszy w Nowym Orleanie.
Celebrował ją bardzo sławny ksiądz. On był na Karaluchach w teatrze,
potem zaprosił mnie do kościoła. W kościele poza mną i angielską
reżyserką wszyscy byli czarni. Ksiądz przedstawił nas wiernym. O mnie
mówił dłużej, pewnie dlatego, bo wydałem mu się bardziej egzotyczny.
Powiedział: „... jest z nami ktoś, kto przybył z Polski, pewnie
niewielu z was wie, gdzie jest Polska, prawie na pewno nikt z was
nigdy do Polski nie pojedzie, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo Bóg
jest tam taki sam, jak tu".
Potem była Msza. W pierwszym rzędzie na fotelu ortopedycznym siedział
11-letni chłopiec, któremu krokodyl odgryzł nogę. Ksiądz zaczął z
chłopcem rozmawiać. Powiedział mu, że jest osobą ważną, najważniejszą
w tym kościele, że Bóg zwrócił na niego uwagę. Mógł go już zabrać,
ale zostawił go na ziemi, a przez cierpienie go wyróżnił, dał mu
znak. Mówił, a w chwilę później już śpiewał. Cały kościół zaczął
wtórować, odezwały się trąbki. Chłopiec najpierw płakał, potem był
szczęśliwy. Śpiewał i klaskał z innymi. Na początku słuchałem
sceptycznie, potem już nie. Był wieczór. Przez witraże wpadało
niesamowicie czerwone zachodzące słońce. Wyglądało na to, że w
kościele mógł pojawić się ten tańczący Bóg, o którego upominał się
Nietzsche. Już trochę później ta Angielka powiedziała mi „...jak tu
się dziwić, że kościoły w Londynie są puste".
Knajpa przegranych toreadorów
- Okazuje się, że nie jest tak, iż trzeba cierpieć niewolą, żeby
pisać o ludzkim nieszczęściu.
- W Polsce przez wiele lat, a już zwłaszcza w czasie stanu wojennego,
pisanie i czytanie było głównie działalnością antykomunistyczną.
Czytelników to się dorobiliśmy naj wdzięczniej szych na świecie.
Wystarczyło napisać, że bohater zdradza żonę, jest homoseksualistą,
pije albo jest garbaty i już wszyscy wiedzieli, że winni są
komuniści. A jak jeszcze ktoś to wprost napisał...
Teraz totalitaryzm się rozleciał. Wielki przeciwnik zniknął. Paru
pisarzy odczuwa pewnie ulgę, że nie są dłużej sumieniem narodu, paru
żałuje, że nikt ich nie ceni za odwagę, paru cierpi, że wypracowany
przez lata system aluzji i parabol jest już wystawiony na przecenę i
że czytelnicy zdradzili ich z Harleąuinem...
Takie same problemy mają Rosjanie, Czesi, Węgrzy -w kraju i na
emigracji, co to jeszcze niedawno była polityczna. A i dla Zachodu
 
człowiek w klatce ciekawszy był. Także zawód profesjonalnej ofiary,
co to przyjechała ze Wschodu i objeżdżała
ZAMIAST WSTĘPU
uniwersytety opowiadając o krzywdach, podupadł. Ja oczywiście
strasznie upraszczam i jestem niesprawiedliwy, ale mam zły charakter.
A może paru z nas, tak odrobineczkę, po ciemku, troszeczkę za tą
niewolą to i tęskni...
Tak czy inaczej, pisarze są teraz na swoim i wszystko się szybko
wyjaśni. W Madrycie byłem niedawno w takiej knajpie, w której piją
niezdolni toreadorzy. Wszyscy narzekali na wiatr, co im poderwał
muletę, na słońce, co ich nagle oślepiło, na byka, co miał zeza.
Część kukła, paru miało sztywne ręce, ze dwóch nie miało oka. Wygląda
na to, że o wiele trudniej jest udawać dobrego toreadora, niż dobrego
pisarza i na arenie to się szybciej wydaje.
Ale może nie warto rozpaczać, a nuż na przykład Wałęsa zostanie
dyktatorem. Pewne możliwości na prześladowania lokuje się także w
Kościele, w końcu czarownice to były pierwsze dysydentki. Paru księży
i biskupów jakby rzeczywiście robi spore nadzieje. Ta obowiązkowa
nauka religii, świadectwa moralności rodziców przy chrzcie i komunii
dzieci i jeszcze parę rzeczy. Ale nie wiem, czy o tym można w
„Tygodniku"...
- Można.
- Czyli na inkwizycję nie ma nadziei.
- A jak jest w Ameryce % tą kulturą, esy podobnie?
- Też podupadła. Jest kiepsko. Ja przyjechałem w 1982 roku i to był
początek najgorszego okresu. Reagan obciął pieniądze na stypendia,
fundacje, biblioteki, teatry. Coraz potężniejsza jest podkultura,
videa i nintendo. Kiedyś, żeby uczestniczyć w kulturze to trzeba było
coś z tej kultury rozumieć. Albo chociaż nauczyć się czytać i kupić
książkę. Teraz wystarczy nauczyć się naciskać guzik.
- Wróćmy tera% do Polski.
- To już ty wiesz lepiej. Ja huśtam się gdzieś między kontynentami.
Mój stosunek do polityki się nie zmienił. Ani Wałęsa, ani Clinton nie
wywołują we mnie większych namiętności. Polska to krajobraz po
bitwie. Pomieszanie z poplątaniem, rozczarowanie wolnością, wolnym
rynkiem, biedą, tym koszmarnym sejmem. A wartości to się już tak na
skutek manipulowania nimi poplątały, że lata upłyną, zanim się ludzie
połapią. A sam naród... wiadomo, jak lawa! Tyle że teraz ten
wewnętrzny ogień, co go sto lat nie wyziębiło, wychodzi na
powierzchnię ze wszystkim, co najlepsze i aż się zimno robi. Paskudne
zagrywki polityczne, nacjonalizm, ksenofobia... ale z drugiej strony
jakże szerokie otwarcie na Europę. Niedawno byłem w Berlinie, gdzie
pewien handlarz kradzionymi samochodami znad Wisły żalił się, że mu
niemiecka policja depcze po piętach - „Musisz zmienić tożsamość" -
doradzili mu dwaj doświadczeni koledzy - „twarz, dokumenty". - „Tylko
zróbcie mi jakieś przyzwoite papiery" - poprosił tamten - „że matka
folksdojczka, a ojciec był w SS". - „Kochany - pokręcili głowami - SS
to się nie uda. Bardzo kontrolują. Wehrmacht owszem, możemy ci
załatwić, ale to będzie dużo kosztowało". To taka historyjka z
dziejów honoru, którą chciałem podrzucić Adamowi Michnikowi.
No, ale to jest wszystko początek. Nie wiadomo, co będzie. Mao Tse-
tung zapytany kiedyś, co sądzi o rewolucji francuskiej, odpowiedział:
„Jeszcze za wcześnie, żeby wydawać jakieś opinie".
(przedruk rozmowy publikowanej w „Tygodniku Powszechnym")
TEATR 1993 - 1972
Antygona W NowymJorku
OSOBY
w kolejności ukazywania się na scenie
POLICJANT
SASZA
ANITA
PCHEŁKA
JOHN
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin