OTOG, CZYTELNIKU, KSIĄŻKA PISANAW DOBREJ WIERZE. OSTRZEGA CIĘOD POCZĄTKU, IZ NIE ZAMIERZYŁEMW NIEJ SOBIE ŻADNEGO CELU PRÓCZDOMOWEGO I PRYWATNEGO... PO-ŚWIĘCIŁEM JĄ SZCZEGÓLNEJ DOGOD-NOŚCI KREWNYCH I PRZYJACIÓŁ:IZBY, STRACIWSZY MNIE... MOGLI TUODNALEŹĆ NIEJAKIE RYSY MOICHWŁAŚCIWOŚCI I HUMORÓW... SIEBIEBOWIEM MALUJĘ TUTAJ. WYCZYTASIĘ TU ŻYWCEM MOJE BRAKI I MOJĄSZCZERĄ POSTAĆ, Q TYLE, O ILEPUBLICZNA OBYCZAJNOŚĆ POZWOLI-ŁA... TAK WIĘC, CZYTELNIKU, JA SAMJESTEM MATERIĄ MEJ KSIĄŻKI; NIEMA RACJI, ABYŚ MIAŁ UŻYWAĆ SWE-GO WCZASU NA TAK LETKI I BŁA-HY PRZEDMIOT. / ZATEM Z PANEMBOGIEM, W MONTAIGNE, PIERWSZE-GO MARCA R.P. 1580/
Przekład Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
* tłumaczenie słów i zwrotów obcojęzycznych na końcuksiążki
Tablica obiecująca widok na wyspę: OVER-LOOK *. To był jego pomysł, żeby sią tu za-trzymać. Parking co najmniej na'sto wozów,na razie pusty; ich wóz stoi samotnie nakratkach wymalowanych na asfalcie. Jestsłoneczne przedpołudnie. Wokół pustegoplacu parkingowego krzaki i gęste zarośla -,nic nie widać, ale między zaroślami jestścieżka, więc długo się nie zastanawiali:ścieżka doprowadzi ich do rozległego wido-ku. Potemwróciła jeszcze do wozu. On cze-ka; mają czas. Cały weekend. Stoi i nie wie,o czym w ogóle w tej chwili myśli... W Ber-linie jest już trzecia po południu... Zwyklenie lubi czekać. Przyszło jej do głowy, żewłaściwie nie potrzebuje torebki, żeby oglą-dać Atlantyk. Wszystko wydaje mu się tro-chę nieprawdopodobne, ale po chwili widziw tym prostą rzeczywistość: szelest krze-wów, potem jej spodnie (naturalnie, sprany,
3
bladoniebieski kolor) i jej stopy na ścieżce,za gęstwą liści i gałęzi jej rudawe włosy.Opłaciło się, że wróciła do auta: YOUR PI-PE. I potem znowu idzie przodem; to tu,to tam schyla się pod splątanymi gałęziamii on pochyla się pod tymi samymi gałęziami,kiedy ona idzie już wyprostowana, ciąglejeszcze w gęstwinie. Jest to rodzaj ścieżki,nie zawsze wyraźnej, zapuszczonej. Naj-pierw on szedł przodem: jako mężczyzna,choć orientował się tu nie lepiej od niej.Raz był błotnisty rów i musiał jej pomagać,od tej chwili ona idzie pierwsza. Jemu tozresztą odpowiada, a jej sprawia przyjem-ność, wskazuje na to jej lekki, zgrabnykrok. Atlantyk musi być niedaleko. Wyso-ko w górze samotna mewa. Idąc nabija faj-kę i dziwi się, nie próbując dociec, czemusię dziwi. Chwilami dobiega zapach kwia-tów; nie wiadomo, co kwitnie; nie zna tychroślin. Zaręczył jej, że każdej chwili trafido auta, i ona mu chyba wierzy. Żeby zapa-lić fajkę, musi na moment przystanąć, jestwiatr, pięć razy zapala zapałkę, ona nieprzestaje iść, tak że chwilami znika mu zoczu;, chwilami wydaje mu się, jakby tobyło jakieś urojenie czy odległe wspomnie-nie — ta droga z młodą kobietą. Właściwiejest tu wiele ścieżek albo coś, co wyglądana ścieżkę, dlatego się zatrzymała: którędyteraz? Mapa, którą wczoraj kupił, została wwozie. W tej okolicy niewiele by zresztą
pomogła. Kierują sią według słońca. Naścieżce nie można rozmawiać. Tam, gdziegęstwina się przerzedza, widać okolicę: wy-gląda swojsko, chociaż nigdy w życiu tu niebył. To nie Grecja; zupełnie inna roślinność.Mimo to myśli o Grecji, potem znowu o Syl-cie. Przeszkadzają mu te ciągłe wspomnie-nia, Idą już pół godziny. Chcą zobaczyćAtlantyk. Nie mają nic innego do roboty;mają czas. Jest tu też inaczej niż w Bretanii,gdzie ostatni raz był nad morzem przed ro-kiem. To samo morskie powietrze. Możliwe,że ma na sobie tę samą koszulę, te samebuty, wszystko o rok starsze. Wie, gdziesię znajdują:
MONTAUK
indiańska nazwa; północny cypel LongIsland, sto dziesięć mil od Manhattanu, mógł-by też podać datę:
M.V.1974
Gałęzie zwisają nad ścieżką, tak że trzebasię schylać, ale nie tylko; tu i ówdzie ze-schnięta gałąź leży na ziemi, wtedy ją prze-skakuje. Jest bardzo szczupła, nie koścista.Niebieskie dżinsy zawinęła do połowy ły-dek; mała pupka w obcisłych spodniach bezpaska, w bocznej kieszeni tkwi grzebień.Jest jego wzrostu, ale lekka. Włosy, gdy je
przyjmuje telefon, bo siedzi właśnie obok,i znakomicie załatwia sprawę; ja dziękuję.WHAT ARE YOU GOING TO WRITENEXT, PLAY OR NOVEL OR ANOTHERDIARY? Cieszę się, bo to jest zawsze ostat-nie, no, może przedostatnie pytanie. Wyzna-ję amerykańskiej publiczności: Życie jestnudne, doświadczenia zbieram już tylkowtedy, kiedy piszę. W gruncie rzeczy małodowcipne; on się mimo to śmieje. Ona nie.Kiedy podaję jej potem białawą kudłatąkurtkę, z grzeczności pytam ją jeszcze raz,jak się nazywa. LYNN, odpowiada, jakbymi chodziło tylko o imię. Jej długie rozpusz-czone włosy: jest to trochę kłopotliwe, gdywkłada kurtkę, a ja nie mogę jej pomóc,mój gest byłby nie na miejscu. Jeszcze jed-no, ostatnie pytanie: DO YOU CONSIDERYOURSELF A DOOMED MAN? Późniejstwierdzam, że zapomniała swoich papiero-sów i zapalniczki. Przeleżała się dwa ty-godnie pod lampą, ta tania zielona zapal-niczka.
Co ja mam tu właściwie do roboty?
Można chodzić bez płaszcza; przylot w bu-rzy śnieżnej, wkrótce potem jednak zrobiłasię znowu wiosna... Kobiece więzienie na
rogu, wysoką bryłą z brunatnej cegły, zbu-rzono; teraz jest-to piaszczysty plac otoczo-ny drucianą siatką, za ogrodzeniem grucha-ją gołąbie, ale w każdej chwili mogą nadtym ogrodzeniem przelecieć. Zresztą niewie-le się tu zmieniło przez dwa lata. Małedrzewka na Dziewiątej Ulicy, które tu wswoim czasie posadzono, dalej są wątłei nędzne; ale zielone. (Cóż to za siła tenchlorofil!) W drugstorze, gdzie znowu jemśniadanie, ciągle jeszcze ta sama obsługa.Żółte taksówki, czarne błyszczące worki zodpadkami na chodnikach, syrena czerwo-nej straży pożarnej. W hotelu poznali sta-rego klienta: DID YOU HAVE A GOOD TI-ME? Pokój inny niż przed dwoma laty, aleurządzony dokładnie tak samo: niski stółz marmurowym blatem, na którym możnapołożyć nogi, żółte stojące lampy, żółte kocena łóżku, zielony mokiet, sofa w buraczko-wym kolorze, dosyć wygodna, w tym samymkolorze dwa fotele, znajomy szum urządze-nia klimatyzacyjnego, które można jednakwyłączyć; częściowo można też otworzyćoba okna podciągając zbutwiałe ramy —szyby są zawsze brudne. Niskie parapetyprzy tych oknach; trzeba uważać, jak sięchce wyjrzeć w dół na skrzyżowanie; lataćo własnych siłach udaje nam się tylko weśnie.
9
MAY I INTRODUCE YOU
potem puszczam nazwiska mimo uszu albozaraz zapominam, stoję., odpowiadam i niezawsze wiem, komu odpowiedziałem. Po cosię to robi. To konieczne (twierdzą w wy-dawnictwie) dla książki —
LYNN
mógłbym zadzwonić pod jakimś pretekstemw sprawach zawodowych. Zaproponowaćmoże kolację; gdy tylko kobieta mi się podo-ba, zaraz sam sobie wydaję się natrętem.
HUDSON:
parę tłustych mew na molo, ponowne spot-kanie z oleistym odbiciem w wodzie. Staro-modny parowiec ciągle jeszcze stoi na kot-wicy; łańcuchy z brodami wodorostów.Przelatuje helikopter. Jest wietrznie, czarnawoda płaszcze o molo, którego pale jużdwa lata temu były zbutwiałe. Wielki białyfrachtowiec, który prawdopodobnie jutroodbije, stoi spokojnie i nieruchomo —■STATENDAM, z holenderską flagą na wie-trze. W tyle stary wiadukt, obecnie w re-moncie. Mały ciemny bar, gdzie grają wbilard, też jeszcze jest; BLUE RIBBON,neon czerwony w mroku jak oranżada. Nazachodzie słońce chowa się właśnie w lep-
kich oparach; na pierwszym planie długiczarny frachtowiec. Parę osób na molo,próżnujących jak ja. Młody Murzyn narowerze jedzie zygzakiem. Na ostatnim wy-stępie sylwetka siedzącej przytulonej pary.Stary człowiek z psem. Drugi pies bezpań-ski. Długie, grube konopne liny. Puszka popiwie, która zaczyna się toczyć na wietrze.
AMERICAN ACADEMY OF ART AND LET-TERS:
podnoszę się i dziękuję.
MUSEUM OF MODERN ART:
gwiżdżę na sztukę i całe przedpołudnie sie-dzę na ogrodowym dziedzińcu. Być może,że kiedy jestem sam, sztuka przestaje mnieobchodzić. Z przyjemnością siedzę tu podkępą drzew. Siedzę na tym dziedzińcu) (Moo-re, Picasso, Calder etc.) od dwudziestu latvalbo dłużej:
195119561963197019711972
W drodze zr.owu to uczucie, że moje ciałostało się lżejsze, tak lekkie, jakby siła cięż-
8:
kości zmalała wskutek długiego marszu:wszystko, co biorę pod rozwagę, wydaje się jwykonalne, tylko zamiast o tym mówić, po-winienem to zrobić.
CENTRAL PARK:dozorca powiedział mi,
że te słynne
wie- i
!
wiórki to nie żadne wiewiórki, tylko szczu-ry drzewne. Dawniej były tu jeszcze wie-wiórki. Szczury drzewne nie są rudawe jak 1wiewiórki, ale są równie zgrabne i pełnewdzięku. Całymi minutami można się im z
bliska przyglądrzątka. Głównawiórkami polegtki.
ać, takie są ufne te zwie-różnica między nimi a wie- 1i na tym, że tępią wiewiór- i
WHITE HORSE:
pisarz wzdraga się przed uczuciami, których 1nie można publicznie wyrazić; czeka wtedy 1
na przypływ swojej ironii; swoje spostrze- , [
żenią uzależnia od tego, czy będą one warte i
i-vTll Cfl Tli i niprhptniD nT^^^TTATa r< r\ć t~"7 an r\
iJJJloClillu., I lllCL-llt^ Liii t: JJi
w żadnym wypadku nie
będzie mógł ująć
w słowa. Ta zawodowaniejednego robi pijaka.
choroba pisarzy z
SANITATION:
ciągle jeszcze budzę się
o wiele za wcześ-
nie. Zanim dzień zacznie
się na dobre, wy- 1
prowadzają swoje psy i pieski na ulice,kurczowo trzymają smycze, podczas gdyzwierzęta sikają albo robią kupę. Psia godzi-na rano, psia godzina wieczorem. Trzeba do-brze uważać, gdzie się stąpa. Przywiązanisą do swoich psów i piesków, to widać, po-trzebują miłości ci ludzie tutaj, pozwalają sięciągnąć od zapaszku do zapaszku i czekającierpliwie, nawet jeśli pada. Tylko przedczerwonym światłem nie pozwalają się ciąg-nąć i opierają się, dopóki światło nie zmie-ni się na zielone. Obesrana okolica. Nie-którzy mają więcej niż jednego psa. Oko-lica złakniona miłości. Biały wóz z obroto-wą miotłą nigdy wszystkiego nie zgarnie;zawsze coś zostanie.
LONG DISTANCE:
kiedy kobieta płacze przez telefon, staję siębezradny, zupełnie bezradny; nie sposóbścisnąć jej za przegub ręki -,— co też by nicnie zmieniło.
FIFTH AVENUE HOTEL:
mokiet na podłodze za dnia (kiedy żółtelampy są ...
Marcin6753e