Muller Steffen - Polska da sie lubic.doc

(626 KB) Pobierz

Möller Steffen

POLSKA DA SIĘ LUBIĆ

Mój prywatny przewodnik po Polsce i Polakach

Fotografie na okładce:

Steffen Muller - Łukasz Zandecki, kolumna Zygmunta w Warszawie - Tomasz Zieliński,

fontanna Neptuna w Gdańsku - Marek Więckowski, góra lodowa - PhotoStock,

fragment obrazu Jana Matejki Stańczyk- MNW, repr. Teresa Żółtowska-Huszcza

Projekt graficzny - Hanna Polkowska

Gromadzenie materiału fotograficznego - Izabela Pawlak

Realizacja projektu - Hanna Polkowska, Marek Nitschke

Redakcja - AXIS, Magdalena Madaj

Korekta - Małgorzata Matuszewska, Eleonora Mierzyńska-lwanowska

© Publicat SA, MMVI

text© Steffen Molier

Ali rights reserved

ISBN 83-245-1062-1, ISBN 978-83-245-1062-7

Publicat S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24

tel. 061 652 92 52, fax 061 652 92 00

e-mail: office@publicat.pl

www.publicat.pl

Spis treści

Wstęp 7

.Absurd 8 Warszawa i Kraków 8

.Anarchia 10

.Bawić się 12

.Chicago —amerykanizacja 14

.Ciekawość 16 Beethovena i Mickiewiczowi Naród 16

.„Co słychać?" - autentyczność 18

.Dlaczego dżdżownica? (o mojej

ciernistej drodze do języka

polskiego) 20

• Florencja i Szczebrzeszyn 20

.Dramatyzm 22

.Dyskrecja 24 Mensa w Berlinie 24

.Fatalizm 26

.Gościnność 28

• Grzeczność 30

.Historia 32

.Honor 34 Jelcze i Polki 34

.Imiona 36

.Improwizacja 38

. Indywidualizm 40

. Kraków - Adolf Hitler-Platz 40

.Kobieta w autobusie 42

. Kolektywizm 44

Dwie wycieczki 45

■ Kompleksy 46

.Komplementy 48

. Komunikacja (i hierarchia) 50

. Korupcja 52

. Kuchnia polska 54

.Lekkość 56

Mój dylemat z woźnym 56

.Menel 58

.Młody 60

.Moja wizja Europy 62 Warszawskie metro 62

.Na celowniku 64

.Niemiecka cząstka 66

• Nieufność 68

.Obrażalstwo 70

.Odwaga 11

.Pesymizm 74

.PKP 76

. Polak prywatny i publiczny -Włoch i Fin 78 Busko Zdrój 78

.Poprawka 82

.PRL 84

.Przesądy 86

.Romantyzm 88

Wuppertal 88

.Rotacja - pilnik 90 .Sejm 92 .Skromność 94

.Spiskowa teoria 96

O dwóch gastarbeiterach: Stefan Muller i Steffen Molier 96

.Spod Grunwaldu 98

.Stalingrad bez cebuli 100

.Strefa czasowa 102

.Szczerze mówiąc... 104 Licheń 104

.Tabu w Polsce 106

Kaczor Donald 106

.Telefoniczne obyczaje 108

.Transformacja 110

.Trzy prztyczki 112 Język polski 1 12

.Tum i wis izm 1 14 Moje perypetie gramatyczne 114

.Ułańska fantazja 116 Absynt 1 16

.Wazelina 1 18

.Wolność 120

.Załatwić 122

Giełda 122

.Zdrobnienia 124

Chopin i Łazienki 124

.Życzliwość 126

Lwów 126

.Epilog: poemat dla Wandy 128

Legenda: ■ polska mentalność   miejsca w Polsce

s

c

Wstęp

| Jedni zbierają znaczki pocztowe, inni stare samochody lub młode narzeczone. Ja kolekcjonuję cechy polskiej mentalności. Pracuję z Polakami od kilkunastu lat: w liceum, na uniwersytecie, w telewizji. Nauczyłem się polskich piosenek, przekleństw i wyliczanek. Obserwowałem Polaków na weselach, w windzie i na wakacjach - od Rzeszowa po Szczecin, spędzając przy tym niemało czasu w wagonach WARS-u. Do tej pory udało mi się zebrać ponad sto polskich cech. Niektóre przedstawiam w tej książce.

Jak to często z etnologami bywa, nawet z hobbystami, nie pozostałem tylko obserwatorem. Sam zacząłem się polonizować. Jestem dziś genialnym tancerzem, nieco zabobonnym zbieraczem grzybów, a w dodatku wódkoodpornym specjalistą od bitwy pod Grunwaldem. Śmieję się do rozpuku z Rejsu i jeszcze bardziej z moich rodaków, którzy wszystko planują z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.

Nadal zresztą nie potrafiłbym wytłumaczyć, skąd ta fascynacja. Dlaczego tak przylgnąłem do Polski, jak gołębie do krakowskiego rynku albo ulotki do wycieraczek aut w Warszawie?

Może jestem dziwolągiem, jak sugerują sami Polacy? Od początku mojego pobytu słyszę przecież: „Czy niemiecka policja nie poszukuje pana przypadkiem listem gończym? A jeśli nie uciekł pan z Niemiec, to naprawdę mieszka pan w Polsce z własnej woli? Jest pan stuknięty? A jeśli nie stuknięty, to co?".

Trudno, zawsze lubiłem iść pod prąd. Moi rodacy się dziwią, Polacy dziwią się jeszcze bar-

dziej, a ja nie waham się powiedzieć: „Polska da się lubić!".

Zamierzam w tej książce dowieść, że Polacy mają największy skarb na świecie. Nie chodzi jednak ani o twardą walutę, ani o nowoczesne uniwersytety, ani o piękne zamki, ani o wyśmienitą kuchnię, ani o piękne krajobrazy. To jest lepsze w Szwajcarii, w Stanach, w Anglii, we Francji albo we Włoszech. Mnie chodzi o polską duszę lub — mówiąc bardziej nowocześnie — o polską mentalność.

Nigdzie nie znajdzie się równie ciekawej mieszanki. Moja książka rozwiewa wszelkie wątpliwości. Nawet nie trzeba jej całej przeczytać, żeby mi uwierzyć. Sam fakt, że od kilkunastu lat każdego dnia przegapiam trzy pociągi z Warszawy z powrotem do Berlina, świadczy o tym, że nie kłamię.

Ponieważ zauważyłem, że każdy etnolog chwali się swoimi nieostrymi zdjęciami, ja też postanowiłem otworzyć moje archiwum fotograficzne. Niektóre zdjęcia pochodzą jeszcze z mojego dzieciństwa i pierwszy raz ukazują się na polskim rynku. Nie były do tej pory dostępne na żadnym rynku, lecz grzecznie spoczywały w albumie mojej mamy.

I tak oto —już za chwilę — można się nie tylko dowiedzieć, co myślę o Polakach, ale też tego, jak wyglądała moja ciernista droga z Wuppertalu do Krakowa.

Miłej lektury! Warszawa, w październiku 2006 roku

Absurd

Do ostatniej kropli krwi będę zaprzeczał

kalumnii, że Niemcy nie mają poczucia humoru. Jesteśmy tylko nieco wolniejsi. Słynna grupa Monty Python przyznała kiedyś w wywiadzie, że najwięcej fanów ma w Niemczech. Różnica między polskim a niemieckim poczuciem humoru polega po prostu na tym, że w Niemczech obowiązuje pięciominutowy okres ostrzegawczy przed dowcipem. Podczas pracy albo na ulicy Niemiec nie jest przygotowany na absurdalne uwagi. Potrzebuje więc kogoś, kto podniesie planszę: „Uwaga, dowcip!". Jeśli jednak zapłacił za bilet i wie, że jest w kabarecie, wtedy ma naprawdę fajne poczucie humoru.

Polak natomiast lubi absurd nawet w biały dzień i za darmo. Korzystam z usług pana Piotra, hydraulika. Po etatowej pracy w spółdzielni niezwłocznie zmierza do klientów prywatnych. Doskonale sobie zdaje sprawę, że jego zawód ma wśród Polaków fatalną reputację. Wymyślił więc niekonwencjonalną reklamę dla swojej działalności. Na wizytówce kazał wydrukować: „Piotr Kowalski, hydraulik. Długo, drogo, niesolidnie". Jego rodacy śmieją się, a jemu zamówień nie brakuje.

Warszawa Kraków

Dzisiaj wiem, że ie tacy arcy-antagoniści jak Zeus i Posejdon, Lepper i Giertych, Polsat i TVN, Google i Yahoo. Rolling Stones i Beatlesi. Albo--albo, trzeciej opcji nie ma. może życie w WARS-ie w In-terCity krążącym między Krakowem a Warszawą. Przez rok takie prowadziłem. Schudłem. Kraków to moja polska kolebka, gdzie stawiałem pierwsze kroki na tej ziemi, gdzie uczęszczałem na pierwsze kursy językowe. Mieszkałem u tam przez rok, ucząc niemiec-

kiego w Instytucie Austriackim. W Krakowie dowiedziałem się o istnieniu Adama Mickiewicza i uścisnąłem dłoń Andrzejowi Wajdzie. Tutaj rozszyfrowałem pierwsze graffiti w języku polskim, a w Klubie Molier na Szewskiej zacząłem prowadzić kabaret po polsku. Tu wreszcie w roku 2002 zdobyłem drugą nagrodę podczas PAKI.

Ale dzisiaj wolę mieszkać w Warszawie.

Pierwszy raz widziałem ją w kwietniu 1993 roku. Stałem

na platformie widokowej Pałacu Kultury, przerażony brzydotą tego miasta. Nigdy przedtem zwrot „szara betonowa pustynia" nie wydawał mi sie równie stosowny. Po kilkunastu latach nie ma już pustyni. Jak przylatuję do Warszawy, z daleka widać Pałac Kultury, ale wokół niego czai się sfora drapaczy chmur, jak młodzi kowboje wokół starego szeryfa, a w szkle centrów handlowych odbija się słońce. Czuję autentyczną dumę, jakbym  sam  budował każde


Moja koleżanka, Kasia z Warszawy, znalazła piękne mieszkanie w Berlinie. Podpisując umowę,

dowiedziała się od właściciela, ze musi mu zapłacić kaucję w wysokości tysiąca euro. Właściciel ją uspokoił ze dostanie tę kaucję oczywiście z powrotem, gdy opuści mieszkanie. A Kasia na to:

— Chyba ze rozwalę wszystkie meble na kawałki, prawda?'

Właściciel spojrzał na nią przerażony

— A planuje pani coś takiego?

Mnie przytrafiło się coś zupełnie przeciwnego. Pod rondem w warszawskim centrum wszedłem do toalety publicznej, nie mając pieniędzy.

— Złotówkę! — domagała się babcia klozetowa władczym tonem.

Udając zaskoczenie, rzuciłem:

— Niech pani spojrzy! Pod sufitem wisi krowa' Byłem przekonany, że babcia odwróci się, a ja

smyknę do toalety. Niemiecka babcia na pewno odwróciłaby się i rzekła: „Gdzie krowa? Nie widzę!". Warszawska natomiast, nie unosząc nawet głowy znad krzyżówki, skomentowała krótko:

— Krowa wisi? to wydój ją pan. Złotówkę1 A może jednak Polacy mają bardziej rozwinięte poczucie absurdu? Pamiętam, jaki kłopot miał mój tata, kiedy opowiadałem mu przez te-


lefon stary polski dowcip. A mój tata nie należy do ludzi wolno myślących.

-Tato, posłuchaj, opowiem ci dowcip z Polski.

- No, proszę, słucham.

-Wiadomo, że pierwszym człowiekiem na Księżycu był Neil Armstrong. Mało kto jednak wie, że tuż po lądowaniu spotkał siedzącego człowieka, trzymającego się za głowę. Ewidentnie

miał strasznego kaca. „Człowieku, skąd jesteś?" — spytał Armstrong. „Z Polski". „A jak się dostałeś na Księżyc?". „Janek jestem, z Poronina. Z wesela wracam".

Pół minuty milczenia, po czym mówię:

— Tato, koniec dowcipu.

Po dwudziestu sekundach tata spytał:

— To jak ten Polak dostał się na Księżyc?

No, i nie odmówię sobie — powiem mój ulubiony polski dowcip (lubię go tak bardzo, że jeszcze go nie opowiadałem na scenie): „Hej, ty na rowerze, uważaj, bo ci koło kolebocy!". „Co mówisz? Mów głośniej! Nic nie rozumiem, bo mi koło kolebocy!". 1 jeszcze jeden kwiatek. Na Mariensztacie jest ledwie czytelna tablica: „Tu u stóp pałacu Kazanowskich walczył z małpami pan Zagłoba".


i       o   mrzykład \ w których widać puszek pierwszych pączków

z nich. Następne takie miasto to chyba dopiero Szanghaj.

Aż się stara Wisła cieszy, że stolica tak urosła, bo pamiętają maleńką, a dziś nie ma bezrobocia!

Warszawskie ulice mają piękne nazwy, które w ogóle nie pasują do szarych blokowisk na peryferiach. Polinezyjska, Maltańska, Barcelońska, Afrykańska albo Cypryjska to majstersztyki eufemizmu. Radzę wszystkim turystom, że-

by obejrzeli plan miasta z nazwami ulic, zanim wybiorą się zwiedzać. Ich nastawienie do tych szpetnych osiedli od razu będzie przychylniejsze. A nazwy dzielnic! To dopiero poezja. Włochy, Wola, a najbardziej podoba mi się Ochota. Od razu na myśl przychodzi hamburska Sankt Pauli. Aż dziwię się, że na Ochocie można zobaczyć ludzi poniżej osiemnastego roku życia. Lubię centrum Warszawy.

Miast bez wyraźnego centrum mam dosyć. Na przyktad Berlin jest pod tym względem katastrofą. Podczas imprez w Berlinie gada się przede wszystkim o tym, czy środek ciężkości miasta

leży raczej na wschodzie, przy Bramie Brandenburskiej, czy na zachodzie, przy kościele Gedachtniskirche. W Warszawie centrum jest bezsporne, jędrne. Środek miasta wy-

znaczą Pałac Kultury. Ważne jest też to, że główne ulice układają się w literę H, bo Marszałkowska i równoległy do niej Nowy Świat są połączone Chmielną. Przez pół godziny można przejść całe to H, a żadnej twarzy nie zobaczymy dwa razy. Metro wypluwa co pięć minut nowych ludzi. W Krakowie na rynku jest inaczej. Tam w ciągu pół godziny można siedem razy spotkać kumpla z kursu językowego.


Anarchia

dziwo, anarchistów można spotkać nawet w Niemczech. Przed maturą V„—,• zaczynają czytać francuskiego teoretyka Proudhona („własność to kradzież"), po maturze zrywają kontakty z rodziną i zamieszkują w starych kamienicach ozdobionych graffiti. W wieku czterdziestu lat habilitują się z zagadnienia: „Czy nadchodząca likwidacja prywatnej własności oznacza również koniec obowiązkowego noszenia kapci w świeżo wysprzątanych mieszkaniach?". I kwestię tę rozważają aż do emerytury.

W Polsce takiego dyplomowanego anarchisty można szukać z lupą. Bo po co studiować opasłe tomy, jeśli każdy spawacz teorię anarchizmu ma w małym palcu? Polski anarchista mieszka w schludnym bloku na ósmym piętrze, kapcie nosi bez wyrzutów sumienia i trzy razy dziennie wyprowadza psa na ulicę. Bo anarchistą jest w Polsce każdy podatnik.

Jeśli chodzi o powszechność zjawiska, Polaków wiele łączy z Włochami. Mimo to można dostrzec istotne różnice. Włoski anarchizm jest doskonale zorganizowany. Są tam silne związki

dr hab. anarch. Steffen Molier

zawodowe, które co chwilę nawołują do strajków. Polak natomiast woli się buntować na własny rachunek, zamiast pędzić w dusznym autokarze do Warszawy. Niezły to paradoks w kraju, w którym rodziła się legendarna Solidarność, a dzisiaj można o związkach zawodowych przeczytać zdawkową wzmiankę w prasie raptem raz w miesiącu. Włoch stoi w stutysięcznym tłumie, krzycząc:


10

„Precz z władzą!", a Polak siedzi na działce, pije piwo i jęczy „Nie chce mi się". Włoski anarchizm jest jawny, ofensywny, wesoły, w polskim natomiast tkwi głęboka sprzeczność. Polak czułby się urażony, gdyby ktoś nazwał go anarchistą. Gdy się wypowiada, w jego słowach słychać tęsknotę za porządkiem, a przy tym ruga rodaków. VAożna więc powiedzieć, że \n\os\s.'\ anarchizm jest świadomy, a polski — nieświadomy instynktowny Mam ochotę ochrzcić go mianem „anarcho-anarchizmu".

Taksówkarz wiozący mnie wieczorem przez Warszawę długo mądrze perorował: ,Wy Niemcy, umiecie się podporządkować. U nas panuje anarchia i każdy robi, co chce. Niedawno wiozłem klientkę, która chciała, żebym wjechał w jej osiedle. Protestowałem, że nie wolno, że jest zakaz: »Nie widzi pani znaku?«. A ona na to: »E tam, niech pan wjeżdża, nikt nie widzi«. »Niby tak — mówię jej — ale sam fakt, że akurat nie ma policji, nie usprawiedliwia takiego zachowania. Co by było, gdyby każdy się tak zachowywał?«".

Stanęliśmy wtedy na światłach. Kierowca spojrzał w lusterko i spochmurniał.

— Radiowóz.

Zaraz się jednak uśmiechnął i rzekł:

— Nie zauważą, że tylne światła są zepsute.

— Światła z tyłu nie działają? — zląkłem się.

— Od trzech miesięcy. A co? Nic się nie stało.

— A jeśli jednak wysiądą i spiszą pana?

— Nie będzie im się chciało. Przecież pada deszcz.

W takich momentach mam wrażenie, że statystyki kłamią. W Polsce nie mieszka czterdzieści, lecz osiemdziesiąt milionów ludzi. Połowa z nich jest krystalicznie czysta, a druga połowa to banda niewidzialnych anarchistów. Dlaczego policja nie wpadła jeszcze na to, że wystarczy zaaresztować połowę, a w kraju będzie spokój? No, bo jej się nie chce.


CO Ml SIĘ W POLSCE PODOBA

Idealna mieszanka duszy słowiańskiej i zachodniej.

CO Ml SIE 1 Paniczne pytania starszych pań w autobusu MNIEJ W POLSCE     „Czy pan tez wys.ada?".

P0D0<* \ Za każdym razem mam ochotę krzyknąć

Cztery wielkie plusy Warszawy

Warszawa jest świetnym miastem do robienia zakupów, bo w samym centrum powstato parę atrakcyjnych centrów handlowych. W centrum są też prawie wszystkie urzędy i kina. Paryż i Berlin sromotnie pod tym względem przegrywają, bo tam podróż od sklepu do sklepu trwa póttorej godziny.

Warszawskie korki nie są tak beznadziejne jak w Paryżu. Nawet w Krakowie są

gorsze niż w Warszawie, bo jest w nim mnóstwo ulic jednokierunkowych. Pod tym względem moim ulubień-cem jest wieczny korek na ulicy Westerplatte (to zresztą kolejny plusik dla Warszawy, gdzie nie ma żadnej ulicy Westerplatte, a to miłe). Warszawskie place, ulice i domy towarowe nie są zatłoczone, bo stolica Polski jest na tyle brzydka, że nie przyciąga turystów. Ci, którzy przyjeżdżają, ograniczają się do starówki albo giną

gdzieś między Wilanowem a lotniskiem.

Jak to w stolicach bywa, w Warszawie reprezentowane są wszystkie grupy społeczne, spotkać można i biznesmenów, i polityków, i sportowców. W krakowskich knajpach natomiast siedzą wyłącznie artyści i studenci, w łódzkich sami filmowcy, a w Wuppertalu balangują już tylko bezrobotni - od rana.

Moją ulubioną grupą społeczną w Warszawie są Peru-wiańczycy. To piękny widok,

gdy ci Inkowie po przylocie targają walizy z minigitarami do centrum. Lubię ich słuchać u zbiegu Marszałkowskiej i Chmielnej. Lubię Ogród Saski. Może zastąpić nowojorski Central Park, a latem pięknie go zdobią rzesze zgarbionych ogrodników. Ładnie jest też zimą, gdy kaczki z jeziorka drepczą po jedzenie aż do przystanku tramwajowego przy Królewskiej. Fajnie tam mają. Często śnieg jest aż brązowy od chleba,

11

Bawić się

niektórych dziedzinach spolonizowałem się już całkiem nieźle, ale w kilku nadal wygląda to marnie. Należy do nich umiejętność bawienia się. Marzy mi się prawdziwa polska balanga. Na razie jest ponuro na moich imprezach, które odbywają się z regularnością igrzysk olimpijskich.

Pierwszy mój błąd polega na tym, ze dzień wcześniej wywieszam karteczkę z informacją dla sąsiadów: „Drodzy Sąsiedzi! Jutro zrobię imprezę. Za hałas przepraszam z góry". A później wcale nie jest głośniej. Jeśli goście w ogóle się zjawią, stoimy jak kołki po kątach, każdy z kielisz kiem wina w ręce, jemy chipsy i rozmawiamy o tym, jak odzyskać VAT za kafelki. Jeśli nas poniesie, zaczynamy dęba tować o eurosceptykach na Is landii.

Owszem, nauczyłem się paru rzeczy od polskich gospodarzy. Najpierw

przedstawiam sobie gości. Potem otwieram butelkę wódki. Od jedenastej puszczam jakąś skoczną muzykę, a po północy obowiązuje zakaz rozmów na mądre tematy. Wszystko na nic. Nie dochodzi do picia na umór, szalonych tańców albo niekontrolowanego podrywu. O pierwszej nad ranem goście wychodzą. Na moich imprezach po prostu nikt się dobrze nie bawi.

Powód jest taki, że sam też nie bawię się dobrze. Nie spełniam najważniejszego warunku dobrego gospodarza. Nie jestem autentyczny. Nie umiem zrzucić całego bagażu cywilizacyjnego. Zamiast tańczyć, udaję, że tańczę. Trzymam w jednej ręce papierosa, w drugiej butelkę piwa, a ciało wije się w pseudo-tanecznym ruchu. Cały czas myślę o wrażeniu, jakie sprawiam na ludziach dookoła. Jestem tchórzem. Zauważyłem na polskich imprezach, że zapomnieć o konwenansach powinni nie tylko goście, ale również gospodarz. Po otwarciu drugiej butelki wódki przestań przedstawiać sobie gości. Sieclz cicho, gap się przed siebie, gardź nieuchron-

który podrzucają emeryci i dzieci. A następnego dnia nagle kaczek nie ma, zupełnie jak w mojej ulubionej książce Buszujący w zbożu, gdzie Holden Caulfield przez cały czas chce się dowiedzieć, co się dzieje z kaczkami w Central Parku zimą. Gdzie są? Oto odpowiedź: co dwa dni kaczki, przekorne wyzyskiwaczki dobrego serca ludzkiego, mają dosyć podkarmiających je emerytów i wtedy wycofują się w krzaki, najedzone i senne.

Lubię w Warszawie to, że prawie w niej nie ma ociężałej

secesyjnej architektury, która dominuje w Wiedniu, Pra-

Przed chwilą tu stał skrzypek z Rosj

dze czy Lwowie. Kraków, ow szem, ma tajemniczą duszę średniowieczną, ale historyczna część Warszawy ma duszę najlżejszą z wszystkich znanych mi miast, bo jest ona zdominowana przez styl z epoki Stanisława Augusta Poniatowskiego i Chopina, czyli koniec rokoko i klasycyzm. Przychodzą mi na rnyśl te lekkie, kolorowe kamienice na Krakowskim Przedmieściu, no i mój ulubiony ratusz na placu Bankowym. Przeniósłbym tylko pomnik Sło-

12

nym kacem i zrywaj się z krzesła tylko po to, żeby zaprosić najbliższą dziewczynę do tańca. Bądź buszmenem!

Polacy to umieją. Koniec z dystansem, koniec ze sztucznością. Na polskich imprezach wychodzi na jaw nagi człowiek. Krawaty lecą w kąt, najsztywniejszy bankowiec skacze jak Tarzan. Zawiesza się nawet obowiązkową skromność. Bo alkohol to naturalny wróg skromności. Jeśli chodzi o alkohol, nie ma większych samochwał niż Polacy. Tylko raz widziałem, jak pewien Franek próbował się usprawiedliwiać resztką sił: „Sorry, stary, jestem totalnie pijany. Ale to nie moja zasługa. Ktoś mi po prostu... po prostu... wsadził lejek do buzi".

wackiego, ponieważ przed ratuszem musi prowadzić niewdzięczną walkę z autobusami i hałaśliwymi pikietami. Moja propozycja: postawcie Słowackiego przed jakąś świątynią niedzielnych zakupów! Niech facet tam wykonuje swoją największą, pośmiertną misję! Krakusi są przekonani, że mieszkają w najcudowniejszym mieście całego świata (może poza Rio de Janeiro). Warszawiacy natomiast często nie mają zbyt wiele lokal-

nego patriotyzmu, raczej klną na brud w ich mieście, na hałas, chamstwo, architekturę Ursynowa i Tarchomina, na najdłuższy dzień pracy w całej Europie i wciąż marzą o tym, aby wyjechać na weekend do Krakowa. Taki stosunek do własnej stolicy - myślę, że spokojnie można go nazwać sadoma-sochizmem - wydaje mi się wyjątkowy w całej Europie. Zazwyczaj mieszkańcy stolic są dumni ze splendoru ich miasta. Berlińczyk jest prze-

Kiedy ostatnio opowiadałem koledze o tych moich kłopotach z imprezami, zapytał krótko:

—  O której zaczynasz z wódką?

—  O dziesiątej - powiedziałem.

—  O dziesiątej? Zacznij o ósmej.

Łatwo powiedzieć. Przecież tak nie wypada, to niekulturalne... Cholera. Co zrobić? Pewnie skończy się podobnie jak w zeszłym roku. Zamówiłem dwa stoły w McDonaldzie.

A tak na marc

Młody mężczyzna „Dwa autografy proszę,

iOT. Musi byc oddzielnie, bo tata s*

dla taty i i

nie przyznaje

telewizor w c

Kledy mama wpada do n,ego, zęby go sprawdzrc,

to tata szybko przetacza na piłkę".

lje,ie ogląda ten serial. Mama ma , dużym pokoju, a tata w małym.

Niemiec się bawi.

konany, że w Niemczech nie ma już dla niego awansu, bo Kolonia albo Hamburg to głęboka prowincja, a w Monachium wypasa się krowy. Pary-żanin zawsze krzywi się z niesmakiem, kiedy wspomina się przy nim o jakimkolwiek innym mieście, a rzymianin, gdyby miał poszukać rywala dla swojego miasta, pomyślałby pewnie najwyżej o niebiańskiej Jerozolimie, bo każde inne to po prostu zapadła dziura.

Osobiście wolę ten nieco dziwny sadomaso-chizm warszawiaków. Nam, warszawiakom napływowym, jest dzięki temu znacznie lepiej w tym mieście, bo nie czujemy się intruzami. Razem z warszawiakami rdzennymi siadamy nad brzegiem Wisły i płaczemy. Ścierna! Balan-gujemy.

13

Chicago - amerykanizacja

d stu lat każdy Polak choć raz w życiu rozważa wyjazd z ojczyzny do Stanów. Chyba każdy mieszkaniec Polski ma wujka w Chicago albo ciocię w Australii. Ja spędzałem wakacje w sąsiedniej Holandii, a polscy uczniowie jadą na dwa miesiące do krewnych

w Las Vegas.

Amerykańskiego wpływu na polską mentalność nie da się przecenić. Nie trzeba od razu sięgać po udział Polski w zorganizowanej przez

USA interwencji w Iraku. Świadczy o tym wiele drobiazgów z życia codziennego. Liczba prywatnych lekcji angielskiego jest chyba trzy razy wyższa niż w Niemczech, by o Francji nie wspominać. Filmy w kinach — a dziewięćdziesiąt procent to produkcja amerykańska — nie są dubbingowane, lecz mają napisy. W wielu domach wiadomość nagrana na automatycznej sekretarce jest po angielsku.

W Polsce jest najwięcej amerykańskich restauracji w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców w Europie, nie tylko barów fast food. Wszystko wygląda tu jak w Teksasie. Kelnerki noszą krótkie, pstrokate spódniczki, a pod sufitem wisi około stu telewizorów. W programie obowiązkowo

J

14

amerykańska liga baseballowa. Wieczorem roi się od amerykańskich menedżerów, którzy świętują przejęcie kolejnego polskiego banku.

A nawet taki szczegół, że nie produkuje się klawiatur z polskimi czcionkami, lecz wykorzystuje się angielską, świadczy o bliskości Amerykanów i Polaków. Ja, jak nie mam niemieckiej klawiatury ze swoimi ukochanym...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin