Horst Herrmann
Jan Paweł II złapany za słowo
Krytyczna odpowiedź na książkę Papieża
Wstęp
Rozdział I Nowa książka starego Papieża
Rozdział II Podróżnik niezdolny do dialogu
Rozdział III Podstawa srogo mesjanistyczna
Rozdział IV Sobór pochowany z wielkimi honorami
Rozdział V Przyjazny fundamentalista
Rozdział VI Ideologia dobrego pasterza z Rzymu
Rozdział VII Dobre słowo z wysoka
Rozdział VIII Aspiracje a rzeczywistość
Rozdział IX Operowanie strachem i nadzieją
Rozdział X W bitwach Bożych ona zawsze zwycięża
Rozdział XI Najgłębsza z Piotrowych trwóg
Rozdział XII Przełamać choćby jedną z barier !
WSTĘP
Prof. dr teologii Horst Herrmann urodził się w 1940 r. Ożenił się w 1981 r. z dr Barbara z domu Freitag. Ich dwaj synowie noszą imiona Sebastian Alexander i Fabian Christopher.
W latach 1959-1964 studiował teologię katolicką i prawo w Tybindze, Bonn, Monachium i Rzymie. Doktoryzował się w 1960, habilitował w 1970 r.
Od 1970 do 1981 r. był profesorem zwyczajnym katolickiego prawa kościelnego na uniwersytecie w Mlinster. W roku 1975 odebrano mu kościelne prawo nauczania z powodu memoriału przeciwko aktualnym stosunkom państwa i Kościoła. Był to pierwszy tego rodzaju wypadek w RFN. Od roku 1981 profesor zwyczajny socjologii na tymże uniwersytecie. Jest twórcą paternologii, nauki zajmującej się badaniem patriarchatu i ojcostwa z punktu widzenia kobiety i dziecka, oraz członkiem niemieckiego PEN-Clubu.
W licznych publikacjach na tematy kościelno-polityczne wzbudzał szerokie dyskusje na forum publicznym.
Horst Herrmann uważany jest za najwybitniejszą osobowość w swojej specjalności. Ogłosił 22 książki i 150 artykułów na tematy religii i krytyki patriarchatu, przekładane na wiele języków. Jest redaktorem serii Querdenken, prezentującej bez ogródek poglądy wyróżniających się osobowości naszych czasów.
Kiedy w roku 1978 Karol Wojtyła został Papieżem, nie tylko wśród katolików zapanował entuzjazm. Pierwszy raz od stuleci na Stolicy Apostolskiej zasiadł ktoś nic będący Włochem. Spodziewano się, że ten Papież dokona przełomu, że spowoduje otwarcie się Kościoła do ludzkości, czego zapowiedzią był już Drugi Sobór Watykański. Cóż za gorzkie rozczarowanie!
Czy to w sprawach zapobiegania ciąży, czy demokratyzacji Kościoła, czy święceń kapłańskich dla kobiet, czy celibatu: pod każdym względem Jan Paweł II zaparł się na pozycjach, nic nadążających za współczesnością.
Jego nieprzejednane stanowisko prowadzi do trwałego wyludniania się kościołów.
Mimo to Jan Paweł II przyciąga publiczność. Tłumy ściągają na jego wystąpienia. Krytykuje środki przekazu, ale posługuje się nimi jak żaden z jego poprzedników. Przykładem tego jest najnowsza książka Karola Wojtyły: Przekroczyć próg nadziei. Rzucono ją na rynek z towarzyszeniem olbrzymiej akcji reklamowej, a treści, które zawiera, są te same, które Papież uporczywie głosi od lat dwudziestu. Horst Herrmann, wybitny teolog i socjolog, rozprawia się w swej książce z tym, co napisał "literacki superstar" w osobie Jana Pawła II. Papież wciąż podróżuje: ale czy dociera do ludzi?
Co zrobił ze spuścizną Drugiego Soboru Watykańskiego? Czy Watykan stał się ostoją fundamentalizmu? Jak wygląda sprawa tolerancji? Horst Herrmann bierze Jana Pawła II za słowo i pokazuje, jak znikomą nadzieję niesie ludziom Karol Wojtyła i jak wygląda przyszłość katolicyzmu.
Cytaty z omawianej książki Jana Pawła II Przekroczyć próg nadziei zaczerpnięto z anonimowego przekładu, który wydała w 1994 roku Redakcja Wydawnictw Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jest to przekład nieudolny, często wręcz niegramatyczny i zmieniający sens do niezrozumiałosci lub na inny niż w oryginale, jednak oficjalnie zaakceptowany i będący w obiegu, toteż musieliśmy się na nim opierać. W nielicznych tylko i najbardziej koniecznych wypadkach porównano przekład z oryginałem włoskim Varcare la soglia delia speranza i w nawiasach kwadratowych dodano, potrzebne do zrozumienia, sprostowania.
I
NOWA KSIĄŻKA STAREGO PAPIEŻA
Jak na targowisku świata kupczyć nadzieją?
Wojtyla light? Pod takim tytułem przejechano się w dzienniku Süddeutsche Zeitung z 22 lipca br. po strategiach rynkowych nowej książki Papieża, będącej od kilku tygodni w sprzedaży: "Żaden z dzisiejszych apostołów Jezusa - oczywiście z wyjątkiem Billy Grahama, wielkiego ewangelisty wolnego Zachodu - nie posługiwał się jeszcze masowymi środkami przekazu na wolnym rynku w sposób tak pozbawiony skrupułów, jak ów najbardziej zajadły ze wszystkich, którzy je krytykują."
Pozbawiony skrupułów?
Mocne słowa. Chodzi o Jana Pawła II. Zarzuca mu się podwójną moralność. Z jednej strony krytykuje on środki przekazu, a z drugiej strony bez wahania wykorzystuje ich rynek. Czy Papieżowi jest to potrzebne?
"Nie ma co mówić o panu Wojtyle!" stwierdził już na początku jego pontyfikatu Heinrich Bölia, laureat Nagrody Nobla. Zdaje się, że wielu skorzystało i nadal korzysta z tej rady. Niełatwo tak od ręki wymienić choćby jedną postać liczącą się we współczesnej kulturze, polityce, nawet teologii, która by zajęła się tym Papieżem jakoś głębiej, wychodząc poza grzeczne, puste frazesy albo powszechnie znane tematy kontrowersji.
Jan Paweł II, entuzjastycznie okrzyczany, czyżby poza wspólnotą fanów nie znajdował oddźwięku? Nawet i wewnątrz Kościoła coraz bardziej spisywany na straty? Czy nikt odpowiedzialny tego nie zauważył? Przedstawiciele Kościoła katolickiego jak gdyby oślepli na to zjawisko. Jakże się to zaczęło?
Zmarły prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński, w roku 1978 wezwał swego rodaka do zabrania głosu: "Zasiadasz teraz na krześle Piotrowym, a idee twe są ideami Kościoła. Toteż ważne jest, aby Kościół jak najszybciej się z nimi zapoznał."
Zapoznanie się nie dało na siebie długo czekać. Watykański marketing się nie zawahał. Po niecałym roku pontyfikatu już zdążyło się ukazać, tylko po niemiecku, 25 książek dotyczących Papieża, w tym 15 o Janie Pawle II i 10 jego własnych. Papież nie miał zamiaru milczeć ani dać się przemilczać. W przeciągu tylko dwóch początkowych lat wygłosił 684 przemówienia, nie licząc okazjonalnych wypowiedzi. Już w 1979 roku osiągnęły one objętość 1628 stron druku. W przeciwieństwie do niego papież Paweł VI do 1977 roku wyprodukował tylko 752 strony. Nikt właściwie nie chciał go słuchać, a nowego papieża i owszem; przez kilka miesięcy potrafił on ściągnąć do Rzymu ponad pięć milionów pielgrzymów.
Od samego początku nie brakowało urzędowych i prywatnych tekstów pióra Wojtyły. Datujące się od rozpoczęcia pontyfikatu w październiku 1978 obwieszczenia Papieża są bez wyjątku opublikowane i przetłumaczone na wszystkie ważniejsze języki świata. Zapewniono więc wszelkie warunki do zajmowania się ideami Jana Pawła II, które - zdaniem kardynała Wyszyńskiego - "są także ideami Kościoła".
Tym bardziej zadziwiające jest, że teologia, nie mówiąc już o innych naukach, milczy o tych podstawach współczesnego papieskiego nauczycielstwa. Nie ma, z nielicznymi wyjątkami, poważnych dyskusji z Wojtyłą. Nauka religijna prowadzi swe badania, a nawet i naucza, jak gdyby w roku 1978 nic się nie zmieniło na urzędzie papieskim. Najwidoczniej ten Papież tak jakby nie interesował fachowców.
Podczas gdy jeszcze za papieży Piusa XII, Jana XXIII i Pawła VI wśród teologów toczyły się spory doktrynalne, po części bardzo zajadłe, za Jana Pawła II przeważa cisza.
Milczenie to jest może zrozumiałe, lecz nie fair w stosunku do człowieka, który - w przemówieniu z 1980 roku do profesorów - mówił o tym, że "praca teologa w służbie nauki o Bogu, w rozumieniu św. Tomasza z Akwinu, jest równocześnie aktem miłości wobec człowieka".
W rzeczy samej to nieusprawiedliwione. W moim przekonaniu Jan Paweł II ma prawo do tego, aby teologia uczyniła jego doktrynę przedmiotem swych wysiłków. Bez takiego zajęcia się urząd papieski prędzej czy później znajdzie się w izolacji.
Albowiem, jak powiedział Karol Wojtyła w 1980 roku w Altótting, teologia to "nader altruistyczna służba dla wspólnoty wierzących. Jej istotnymi składnikami są rzeczowa dysputa, rozmowa braterska, otwartość i gotowość do zmiany własnych przekonań." Nawet i papież nie może się obejść bez tej rozmowy.
Kościelna opinia publiczna wyświadcza sobie niedźwiedzią przysługę, oddając Papieża mediom. Na dalszą metę z prasowego papieża nikt nie ma pożytku. Najbardziej niestosowna jest w tym rola samego Wojtyły, którego monologi już nie znajdują oddźwięku w dialogu, kiedy świadomi rzeczy pozwalają, by zagłuszał je hałaśliwy entuzjazm. Zgiełk w mediach nie zastąpi dyskusji.
Również i coraz bardziej deprymujące doświadczenia ostatnich lat dają powód do troski.
Watykańscy dziennikarze Stefano de Andreis i Marcella Leone, którzy w 1979 roku ogłosili dwutomowy diariusz obecnego pontyfikatu, przytaczają niezliczone przykłady burzliwego entuzjazmu, jaki niemalże wszędzie towarzyszył Wojtyle. Była tam mowa o 12 tysiącach zakonnic w sali audiencyjnej przy katedrze Św. Piotra, które "dosłownie ogarnęło szaleństwo". Okrzyki "Świętość, świętość!" miały dla obserwatorów brzmienie podejrzanie zbliżone do "Amore mio!" Pewnej zakonnicy z południa Włoch udało się z lekka ugryźć Papieża za uchem; inna zaś posunęła się do okrzyku: "On jest jeszcze piękniejszy niż Jezus Chrystus!" Taka rozszalała publiczność nie jest chyba tą wspólnotą, na której zależy Papieżowi. A może? Czyżby z biegiem lat niczego więcej się nie nauczył?
Do Watykanu napływały swego czasu, obok zwykłych tysięcy listów proszalnych, także przesłania od samotnych kobiet; i niejedna z nich wyznawała nawet Karolowi Wojtyle swą jak najbardziej świecką - choć zakazaną - miłość.
Rzeczywiście Papież jawnie odróżniał się, w swojej wyrazistej męskości, od swych eterycznie wyglądających poprzedników. I obracał ów zachwyt na swoją korzyść. Ściskał dłonie, kreślił przy stosownych okazjach autografy i wyglądał na uszczęśliwionego, gdy otaczało go jak najwięcej ludzi. Na audiencjach dziesiątki tysięcy skandowały, co dawniej byłoby niemożliwe, cywilne imię Papieża. Nie sposób wyobrazić sobie, co by się stało przed laty, gdyby Pius XII Pacelli usłyszał, że wołają go: "Eugeniusz, Eugeniusz!"
Jan Paweł II uczłowieczył formy zwracania się w Kurii. Stało się jasne, że nie trzeba już tłumić emocji, nawet jeśli chodzi o papieża, i skostniały ceremoniał obrosłego w tradycję dworu doczekał się rozluźnienia.
Wojtyła był pierwszym biskupem Rzymu, którego tysiące ludzi oglądały w piżamie - ku zgrozie watykańskich monsignoń - ale i pierwszym, do którego robotnicy w zachwycie i z podniesioną pięścią wykrzykiwali: "Towarzyszu!"
Dla wielu ten arcykapłan stał się papieżem namacalnym. Przestał się unosić ponad tłumem. Nie, powiada Wolfgang Broer, "namiestnik Chrystusa, jak wysportowany dziadek, podnosi do góry dziateczki, którym pozwala przyjść do siebie". Nie przypadkiem Jan Paweł II był "popularny, jak żaden z tych, co zasiadali przed nim na krześle Piotrowym: gwiazdor, artysta ludowy, ulubieniec mas: taki John Travolta Ducha Świętego, religijny John F. Kennedy, duchowy Adenauer; Superstar, umiejący zamieniać młodzieżowe msze w rodzaj religijnego Woodstock i Zgromadzenie Generalne Narodów Zjednoczonych niemalże w pobożnie nasłuchujące kolegium kardynalskie; duchowy de Gaulle, śniący o chrześcijańskiej Europie «od Atlantyku po Ural» i biskup z klubu latających odrzutowcami, który cały glob zamienił w swoją diecezję".
Duże części ludu kościelnego wiązały swe tęsknoty z osobą tego Papieża. Wprawdzie nie zawsze manifestowały się publicznie, ale w ich wypowiedziach dało się wyczuć żywe zaangażowanie na rzecz Wojtyły.
Jan Paweł II podchwycił nadzieje wielu, gdy w roku 1979 napisał w swej nauce o chrześcijańskiej katechezie: "Żyjemy w trudnym świecie, w klimacie zagrożenia... Z pewnością wymaga to, aby katecheza utwierdzała chrześcijan w ich tożsamości i bez ustanku wyzwalała się od wątpliwości, niepewności i otaczającej ją obojętności... Ażebyśmy w tym świecie pozostali mocni, abyśmy proponowali wszystkim «dialog zbawienia»... potrzebujemy katechezy, która w naszych wspólnotach nauczy tak młodzież, jak i dorosłych, zachowywać w wierze jasność i konsekwencję... Trzeba więc nieustannie uwzględniać swoistość i oryginalność wiary... Chodzi o przekazywanie bez skrótów objawienia Boskiego... Aby nigdy nie można było powiedzieć: «Dzieci żebrzą o chleb, a nikt go dla nich nie ułamie!»"
Karol Wojtyła następnie starał się łamać chleb nauki. Lecz do dzisiaj niewielu jest gotowych wziąć go przy tym za słowo: i czynić to słowo po słowie. Wciąż jeszcze większość słuchaczy przyjmuje słowa papieża Wojtyły za dobrą monetę, nie sprawdzając, ile są warte.
Dotyczy to zarówno zwolenników Papieża, jak i jego krytyków: ani akceptacja ich nie jest przemyślana, ani odrzucanie ich uzasadnione. Czy mówi się Papieżowi "tak" czy "nie", zawsze indyferentnie. Należy to zmienić. Dyskutując z prawdami, które głosi Wojtyła, jeżeli ma to być produktywne, nie wolno zwłaszcza lękać się zaangażowania, Papież bowiem wykazuje się niewiarygodną dynamiką. Ktokolwiek zatem dobrze życzy Wojtyle, musi analizować tyleż styl, co i treść papieskiej oferty, aby dotrzeć do jądra osobowości i doktryny. Nieporozumienie, jakim jest samo zauroczenie i zachwyt bez jakichkolwiek następstw, może dopiero wtedy - w interesie wszystkich uczestników - uchodzić za całkowicie wyjaśnione, gdy wyświadczono wspólnocie wiernych tę służbę, o której wypowiedział się raz Jan Paweł II.
Papież ten deklaruje nawet, w swej nowej książce, dobrą wolę nawiązywania dialogu ze wszystkimi ludźmi. Nazywa swój Kościół instytucją, która "ujmuje się za rozumem i nauką, przypisując jej zdolność dochodzenia do prawdy, która ją legitymuje jako ludzkie osiągnięcie". Proponuje mnóstwo idei jako podstawę upragnionej przez siebie dyskusji. Swój pontyfikat zaś umieszcza pod hasłem "rozpoczęcia od nowa". A zatem widzi w sobie nie tylko zwykłego zarządcę pewnej tradycji, ale tego, który w wierze czyni krok do przodu.
Czy świeżo wydana książka Papieża jest kolejną próbą rozpoczęcia od nowa? Czy wręcz ostatnią? Ten nowy początek, jeżeli ma nim być, domaga się zbadania. Z pewnością nie piszę tu książki apologetycznej; tego nikt by się nie spodziewał. Ale "rozrachunek" też nie jest moim zamiarem. Raczej mam nadzieję dostarczyć podniet do rzeczowej dyskusji. Od takiej zaś nie może się uchylać nikt oprócz takich, co właśnie przycupnęli w kąciku fundamentalizmu.
Z publikacją papieskiego bestsellera nasuwa się pytanie, czy w osobie Wojtyły mamy uważać za przezwyciężoną lękliwość, jaka przedtem dawała się zauważyć w Watykanie. Czyżby Papież wyrzekł się tradycyjnej ideologii asekuracji? Czyżby ostatnio "odwaga i charyzma" stały się znamienne dla instytucji, której on przewodzi? Czy jest to po raz któryś rozpoczęcie od nowa? Czy jednak raczej kwestia trzymania się spuścizny?
Krzyk, jaki niektóre media podnoszą wokół obecnej książki, aż nazbyt poetycko zatytułowanej, jest donośny: jak na stosunki watykańskie. Konkurujące na rynku światowym religie i wyznania mogą co najwyżej marzyć o takim marketingu, w jakim wyćwiczyły się niektóre części Kościoła katolickiego. Na przykład Wittenberg do pięt nie sięga Rzymowi, jeśli chodzi o rynkową promocję posłannictwa. Może Luter sobie tego nie życzy...
Coraz ważniejsza staje się dla Watykanu, skutecznie zwrócona na jedną książkę, uwaga prasy światowej. Może nawet ważniejsza niż samo posłannictwo? Prawda nie dla każdego miła: że należy starannie rozróżniać między sukcesem wydawniczym a jakością książki.
Już na długo przed ukazaniem się mówiono o "handlowo publikowanej książce" (New York Post) i o "wspaniałym pomyśle handlowym" (Intemational Herold Tribune). Triumf najświeższej etiudy papieskiej ma się wyrażać w olbrzymich liczbach: wzięto namiar na 10 milionów egzemplarzy sprzedanych w skali światowej. Te liczby czynią z Karola Wojtyły literackiego supergwiazdora na miarę jakiegoś Johna Grishama.
Tylko jedna organizacja kolportażowa zamówiła ponoć 200 tysięcy egzemplarzy nowej książki u wydawcy, który zakupił prawa do edycji niemieckiej. Widocznie spodziewa się, również i poza rynkiem księgarskim, zbić interes na swoich czytelnikach.
Nowojorski agent literacki Mort Janklow, reprezentujący autorów klasy Ronalda Reagana, obiecuje sobie wręcz "astronomiczne sumy" ze sprzedaży tej książki, w której uczestniczy, zawierając na nią umowy licencyjne.
Choćby jednak sprzedawała się tylko w połowie: serdecznie życzymy zainteresowanym finansowego sukcesu. Watykanowi przydadzą się zyski z honorariów autorskich. Na jego budżet promocyjny. Na wydział zbytu. W to, iż te miliony pójdą na zbożny cel - jak ogłoszono w prasie - nie ma co wierzyć. Skoro nazwa osławionego przez liczne afery banku papieskiego brzmi oficjalnie "Instytut Dzieł Religijnych", ludzie się orientują, co o tym sądzić, gdy Watykan mówi o celach charytatywnych.
Poza tym: pierwotne prawa do książki ma włoskie wydawnictwo Mondadori. Jego właścicielem jest niemal w połowie premier Beriusconi. Znajomość tego rodzaju powiązań nie jest obojętna dla zrozumienia książki, już w tytule mówiącej o progu nadziei, który ma się przekroczyć.
Czy ten Papież musi co roku wydawać książkę? Dopiero co był światowy katechizm, aż za bardzo wtłaczany w półki księgarskie, który kupowały może miliony, może setki tysięcy go zaczynały czytać: ale ilu go zrozumiało, zaakceptowało, wzięło sobie do serca?
Nie przypadkiem zaznaczają się pewne różnice, dzielące dwóch autorów: Johna Grishama i Karola Wojtyłę. Grisham jest czytany. Ale któż spoza stajenki będzie czytał książkę z Watykanu? Ilu z tej trzody spróbuje żyć nadzieją swego pasterza?
Popatrzmy na historyczny widnokrąg chrześcijańskiego, katolickiego, watykańskiego światopoglądu. Nie będę perorować na ten temat. Odwołam się do cytatu z Goethego, który stanowczo nie był chrześcijaninem: "W dogmatach Kościoła jest co niemiara głupoty. Jednakże on chce rządzić, a do tego musi mieć ogłupiałe masy, korzące się i dające nad sobą panować. Wysokie, obficie dotowane duchowieństwo niczego się nie boi tak bardzo, jak oświecenia niższych mas."
Wojtyła jest na tyle mądry, aby znać to racjonalistyczne podłoże i rozumieć, jakie niebezpieczeństwa grożą jego Kościołowi, gdy coraz większa liczba ludzi, zamiast ślepo wierzyć, myśli i ocenia, porównuje światopoglądy i wyciąga osobiste wnioski.
Kto się objawia i sprawdza jako nauczyciel życia? Gdzie szukać sensu naszego życia? Skąd płynie nadzieja dla ludzi? Jak daleko sięga? Z pewnością nowocześni ludzie odczuwają tęsknotę do ciepła. Doskwiera im głód swego miejsca na ziemi. Ale czyż chlebem częstować mają tylko ci, którzy proponują zwietrzałe okruchy w przestarzałym opakowaniu?
Stary Kościół? Kościelna starzyzna? Do najbardziej nieomylnych znamion upadku instytucji należy fakt, że jej elita nie potrafi już wskazywać rozwiązań, które by dotyczyły rzeczywistych problemów człowieka, lecz wobec niesprawiedliwych układów ma do zaoferowania tylko narkotyki.
Kościół ma tendencję schyłkową. Wydaje się ona nieodwracalna również z powodu hałasu, jaki się z tym wiąże. Przedstawiciele Kościoła ustawicznie ferują wyroki, wykrzykują w podnieceniu o rozwiązaniach ostatecznych, o ponadczasowych receptach, zwalają odpowiedzialność za swe ostateczne wartości na swoją instancję ostateczną. I niewiele przez to osiągają.
Kto myśli fundamentalistycznie, kto poczyna sobie superortodoksyjnie, kto wspiera postulaty autorytarne, ten może znajdować szczęście w getcie zadowolonych z siebie faryzeuszów; ale prawdziwego świata nie dotknie.
Czy Kościół troszczy się jeszcze o większość ludzi? Czy od dawna już zredukował swój program do minimum? Czy na wyższych piętrach - ale nie tylko - poprzestaje na tym, czego się już nie da uniknąć?
Wewnątrz Kościoła wzmaga się wrażenie, jakby cała gadanina o reformach ograniczała się do specjalności klerykalnych: jak celibat, kapłaństwo kobiet, spory o niepokalane poczęcie i nieomylność papieską. Żadna z tych rzeczy nie pomoże rozwiązać żadnego ze światowych problemów. Ale może Watykan w ogóle nie chce pomagać? Gdyby przemówił na nutę rzeczywistą, prędko i wyraziście zdemaskowałby się ze swą ignorancją.
Oto przykład: ktokolwiek miałby się spontanicznie odezwać na temat stanowiska Stolicy Apostolskiej na konferencji wrześniowej 1994 roku w Kairze w sprawie przeludnienia i oceniać dyplomację watykańską, doszedłby do jednego wniosku: obstrukcja zamiast strategii przyszłościowej, blokowanie zamiast torowania drogi, doktryna zamiast istoty rzeczy. Taktyka odwlekania i spychologii zamiast pomocy. Jezus w Kairze? Gdyby się w ogóle objawił, to na pewno nie tak.
Ludzie coraz częściej zauważają, jak trudno się Kościołowi czymkolwiek wykazać. Tymczasem w badaniach opinii publicznej zainteresowanie kwestiami religijnymi spada na szary koniec, autorytet zaś dostojników Kościoła zajął miejsce w pobliżu zera. Trudno powiedzieć, w jakich liczbach wyraża się akceptacja Papieża, tak okrzyczanego przez media. Nie ulega wątpliwości, że potężnie spada i dopuszcza prognozy nader pesymistyczne.
Może to pociągnąć za sobą występowanie z Kościoła. Skoro nic nie daje, czego się po nim spodziewać? Ale chociaż Wojtyła nie ma już tylu zwolenników, jak na początku: jego wierne owieczki wciąż na coś liczą. Szepcą sobie, że je wyróżnia jakość.
Wprost czy nie wprost, świadomie czy nieświadomie, uzależnieni od autorytetu rozglądają się za postaciami przywódców; łakną ich jak chleba powszedniego i zażywają ich jak narkotyków. Odurzają się: kiedy upadła nieomylność rządzących rzekomo z woli Boskiej, cesarzów, królów, carów, wielu zaś nowszych niż tamci, a też nieomylnych dyktatorów, różnych Duce, Caudiów, Fihrerów, sekretarzy generalnych chyli się do upadku, opoka Piotrowa dźwiga się z chaosu, zwycięska jak zawsze. Partie, które zawsze miały rację, rozpadają się na Wschodzie i na Zachodzie. Prawdziwy zaś Kościół, który też zawsze miał słuszność, triumfuje. Ta wykładnia musi wzbudzać radość. Nie na całym świecie, jako żywo, nie u wszystkich ludzi, nawet nie u większości, ale przynajmniej w najściślejszym kręgu swoich.
Jan Paweł II może, jak zwykle, zaspokajać pewne wymagania. Ale jemu to najwyraźniej nie wystarcza. W swojej nowej, może już ostatniej książce chciałby nawet "przekroczyć próg nadziei". Jak dalece udało mu się to pierwsze i jak gruntownie wyłożył się znowu na tym drugim, jak bardzo ogranicza się do wołania na puszczy, pokażę na konkretnych przykładach.
Dla wcześniejszych elukubracji Watykanu wybrałem kiedyś porównanie i wciąż mam nadzieję, że tym razem nie będę zmuszony posunąć się tak daleko: że oświadczenia książąt Kościoła, choćby podawały się za najbardziej osobisty wyraz indywidualnych poglądów "człowieka w stroju papieskim", czerpane są z rozległego bagniska. Gdziekolwiek zarzucić wiadro, zawsze wyciąga się je bez spodziewanej zawartości. Jeżeli człowiek miał szczęście, wiadro okaże się przynajmniej napełnione zwykłym ględzeniem, wyświechtanymi banałami, popłuczynami po dawniejszych doktrynach. Coś takiego może nasycić pragnienie tylko stadka najwierniejszych owieczek.
Czy nowa książka przynosi jakieś istotne zmiany? Papież ujął wszak sprawę we własne ręce, wsparty przez gigantyczną maszynerię. Reklama natychmiast się zachłysnęła: "Po raz pierwszy od 1748 roku urzędujący papież ogłasza książkę, nie będącą ani oficjalnym obwieszczeniem Kościoła, ani rozprawą czysto teologiczną." Jan Paweł II udziela po prostu, jak stwierdza reklama, "odpowiedzi na pytania, nurtujące ludzi na całym świecie". I "wydaje się nieomal, jakby się było na prywatnej audiencji".
Czy kierownictwo nie uświadamia sobie, po jak wątłym gruncie stąpa? Na prywatnej audiencji? Czy nie znaczyłoby to, że Papież kogoś słucha, prywatnie, a nie tylko jednostronnie nadaje w rozmiarze książki? I czy musi to być audiencja? A rozmowa by nie wystarczyła? Czy Wojtyła umie tylko na tej płaszczyźnie podchodzić do problemów, jakoby nurtujących ludzi na całym świecie? Na audiencji? Tak po monarszemu, po papiesku, tak z góry? Do kogo on chce mówić na tej "prywatnej audiencji"? Do ludzi, którzy nigdy w życiu nie będą mieli szansy na uzyskanie w Rzymie takiej audiencji? Podług wszystkiego, co wiadomo nam o Watykanie, prywatne audiencje są dla wybranych. Dla głów państw, dla gwiazd filmowych. Kiedy książkę reklamuje się jako prywatną audiencję, nie mieści się to w skali watykańskiej.
W kampanii reklamowej rzucono na rynek niektóre pytania z tej milionowej audiencji: Jak papież się modli? Za kogo? I za co? Któż na świecie uznałby te pytania (nie mówiąc już o odpowiedziach) za poruszające świat? Czy książka, zawierająca takie pytania, jest lekturą konieczną, jak sugerują ci, którzy ją muszą sprzedać? I znowu, jak wykażę, z Rzymu nie przyszło nic nowego. Stopień nowej ewangelizacji nie jest ani trochę rekordowy. Karol Wojtyła pozostaje konserwatywny do szpiku kości.
Jak ograniczone są właśnie konserwatywne nadzieje, nowa książka pokazuje niemal na każdej stronie. Beznadziejny jest również ten duchowo-duchowny testament, jaki ma ona stanowić. Nie różni się niczym, nie wyłączając marketingu, od wcześniejszych publikacji.
Powiem bez ogródek: Papież w żadnym wypadku nie może przynieść nadziei, która by sięgała trzeciego tysiąclecia. Zapowiedzi tej książki nie da się spełnić. Teologia Wojtyły jest taka, jak była: jednostronna, wybiórcza, ograniczona... i raczej light.
Znów zawodzi to wiele oczekiwań. Jeśli zapowiadana przez dzieło papieskie przyszłość wiary przedstawia się tak skromnie i dalej nie sięga, to czarno ją widzę.
A hasło reklamowe tej książki: "Nie lękajcie się." Czerwona nić, biegnąca przez książkę? Rzekoma baza Nowego Testamentu? Szkoda gadać: Papież niewiele uczy ludzi poza tym, żeby się lękać. Nie opłaca się bazować reklamy na słowach Biblii! Takie słowa ludzie mogą przyjąć z ust samego Jezusa, ale w stosunku do jego namiestnika zgłaszają zastrzeżenia. Skoro tak, lepiej było sięgnąć wprost do oryginału.
Wielu powie: szkoda... Radzę im zająć się trochę intensywniej niż zwykle tym Papieżem, Kościołem i religią, na których opierali dotąd swoją nadzieję. Oczy im się otworzą.
Wielu może powiedzieć: nie wierzę. Tych zapraszam, aby poczytali odpowiedzi na książkę Papieża i dopiero wtedy wyrobili sobie pogląd na tę najświeższą nadzieję z Watykanu. Będę się powoływać na osobiste zaplecze Karola Wojtyły, jego zaszeregowanie do określonych rejonów teologii, na świadome wykluczanie przez niego treści, które by prowadziły rzecz dalej. Dopiero na takim tle można komentować wąsko rozumianą teologię.
W przeciwieństwie do urzędowych teologów, którzy powinni by raz wreszcie potraktować serio publikacje Papieża, ja biorę Jana Pawła II za słowo; i dlatego przeczytałem nie tylko jego nową książkę, lecz także parę tysięcy stron wcześniejszych publikacji Karola Wojtyły. Nie było to lekkie. Wiem, o czym mówię.
Po raz drugi zajmuję się tu Janem Pawłem II w formie książkowej. Mój "Święty głupiec" ukazał się w 1983 roku. Była to na obszarze niemieckojęzycznym, pełnym wówczas entuzjazmu dla Wojtyły, pierwsza książka krytycznie traktująca o Papieżu.
Napisano wtedy w Basier Zeitung: "Bardzo wiele z tego, co wiedzieliśmy, a często zaledwie przeczuwaliśmy, znalazło tu rozbudowane i drobiazgowo udokumentowane potwierdzenie... Zarówno bezwzględne, jak bezsporne pod względem teologicznym... Przerobił olbrzymią literaturę przedmiotu." A w Weitwoche: "Nieczęsto można treść analizy teoretycznej dzień po dniu tak weryfikować w praktyce."
Karl Rahner powiedział mi w czasie naszego ostatniego spotkania, na kilka tygodni przed jego śmiercią, w pobliżu kościoła dworskiego w Innsbrucku, między innymi: "Przeczytałem Pańską książkę o Papieżu. Wysiłek bez precedensu!"
Kto chciałby się też wysilić i sprawdzać od ręki, dostanie odsyłacze. Dosłowne cytaty z książki Wojtyły są umyślnie wyróżnione skrótem PPN, co znaczy Przekroczyć próg nadziei, z dodaniem numeru strony według wydania polskiego.
Jeszcze uwaga na temat prowadzenia do papieskiej książki i jej autora, dziennikarza z nazwiskiem Vittorio Messori, który jako "prowokator" choć zachowujący "zawsze postawę należnego szacunku" (PPN 19), zadawał pytania. Rzadko zdarzało mi się czytać równie uniżony, zadowolony z siebie i gadatliwy wstęp do ważnej książki. Dyskredytuje on nie tylko autora, lecz i Papieża, który w swojej pierwszej "prywatnej" książce nie powierzył się komuś zdolniejszemu niż ów Messori.
Jest on zbliżony (jak podaje magazyn informacyjny Focus z 24 października 1994) do prawicowej katolickiej organizacji Opus Dei. Widocznie Jan Paweł II ceni to sąsiedztwo. W książce Papieża, chcącego wszak przemówić zapraszająco do wszystkich ludzi, znać szczególne sympatie dla obozu katolickiej ultraprawicy. Od tego trzeba wychodzić, by ją zrozumieć.
Nie jest pozbawione wagi wskazanie na agresywne środowisko, ukryte pod życzliwymi frazesami, w którym "Księdzu Karolowi, proboszczowi całego świata" dano formułować swe odpowiedzi. Stanie się wtedy jasne, komu to Jan Paweł II okazał swą "wielkoduszną gotowość wsłuchiwania się w głosy przeciętnych «chrześcijan z ulicy»" (PPN 12). Wtedy "objawienie religijnego i intelektualnego świata Jana Pawła II, a tym samym także klucz do odczytania i interpretacji całego jego nauczania" (PPN 17) skurczy się do wymiarów równie śmiesznych jak wzmianka Messoriego, że Papież objawia w tej książce swoją "zdolność patrzenia przed siebie z zapałem i ufnością [w oryginale con 1'ardore e la sicurezza, raczej: z żarem lub wigorem i pewnością lub stanowczością. Przyp. tłum.] czterdziestolatka" (PPN 18).
Messori sprawia już niepoważne wrażenie, gdy kokietuje swym ocieraniem się o Cycerona, o którym myśli "każdego poranka" (PPN 7) i Pascala "spoglądającego z portretu na biurko, przy którym pracuję" (PPN 10). Chciałbym zobaczyć profesora filologii klasycznej lub filozofii, który mógłby powiedzieć i wykazać coś takiego w odniesieniu do siebie.
Papieski klakier nieustannie podkreśla swą uniżoność, nazywając ją "miłością i szacunkiem" (PPN 11): widzi się wyraźnie w roli laika, człowieka okazującego "synowską szczerość" (PPN 9), patrzącego wzwyż, kędy czeka nań prawda tego, który jako namiestnik Chrystusa, będąc jego gwarantem i świadkiem, "ze szpitalnego pokoju" ofiaruje nawet "cząstkę swego cierpienia w intencji Czytelników jego słów, zapisanych w tej książce" (PPN 21). Wobec laickich założeń Messoriego rozumie się, że wszelkie zastrzeżenia wobec Kościoła albo papiestwa już we wstępie zostają odprawione i odesłane w rejony omal że niedopuszczalności. Messori przezornie odrzucił "wszelkie tematy polityczne, socjologiczne, a także «klerykalne», kojarzące się z «kościelną biurokracją», które stanowią prawie sto procent informacji (czy dezinformacji) nazywanej arbitralnie «religijną», a rozpowszechnianej przez liczne środki przekazu" (PPN 14).
Pytającemu nie chodzi o "pytania typowe dla «watykanologów»" (PPN 14). Obchodzi go jedynie "wiara". "Nie interesuje" go, przy czym używa tu zdradzieckiego "my", aby czuć za sobą zbiorowość trzody, "Papież, w którym wielu chciałoby widzieć prezydenta swego rodzaju światowej agencji do spraw etyki, pokoju czy ochrony środowiska" (PPN 14). Przy tym jakby nie zauważał faktu, że Papież sam bez ustanku miesza się w te kwestie i odpowiada na pytania, na które zaledwie mniejszość ludzi na świecie pragnęłaby odpowiedzi akurat od Watykanu.
Któż oprócz takich Messorich tej ziemi pragnąłby widzieć w Wojtyle nie tylko "jednego z wielkich tego świata, ale jedynego człowieka, który w oczach innych ludzi jest bezpośrednim łącznikiem z Bogiem, «zastępcą» samego Chrystusa, drugiej Osoby Trójcy Świętej" (PPN 15)?
Nic dziwnego, że Messori dochodzi do "dysproporcji między nami - małymi chrześcijanami, nękanymi przez problemy na miarę naszej przeciętności - a obecnym Następcą Piotra" (PPN 19), który "nie potrzebuje wcale «wierzyć»: dla niego bowiem prawdy wiary to namacalna rzeczywistość."
Nic dziwnego, że Messori w ogóle nie zauważa, jak namacalnie i rzeczywiście w oczach większości, czyli milionów ludzi "nękanych przez problemy na miarę ich przeciętności", przykroił w ten sposób Papieża do formatu swej własnej przeciętności. Nie trzeba być zwolennikiem Wojtyły, aby stwierdzić: na to Jan Paweł II sobie nie zasłużył.
Messori, rozpaczliwy laik w teologii, pyszni się tym, że jedna z jego poprzednich książek nie tylko osiągnęła duże nakłady, ale także "wywarła pozytywny wpływ na cały Kościół" (PPN 9). Nie znam ani jednego liczącego się teologa, który by podobnie o sobie napisał. Na przykład Karl Rahner, który wywarł niezrównany wpływ na Kościół w XX wieku, nie potrzebował ani razu stawiać swej pracy w takim świetle, jak to czyni Messori.
Niespożyta jest jednak duma twórcy nagłówków: książka Wojtyły, zarozumiale wprowadzona jako "dokument dla dnia dzisiejszego, ale także dla historii" (PPN 17), niezwłocznie awansuje na "klucz do odczytania i interpretacji całego jego nauczania" (PPN 17). Jako "absolutny precedens w dziejach papiestwa, które w kolejnych stuleciach widziały już wszystko" (PPN 8), Messori zamierzył wywiad telewizyjny z Wojtyłą. Tylko przeoczył przy tym fakt, że co prawda dzieje papiestwa wszystko widziały (również w sensie jak najbardziej negatywnym, co Messori przemilcza, bo widać nie ma o nich pojęcia), jednakże telewizja nie istnieje na świecie aż tyle czasu. Zalicza więc Messori sławę tego "pierwszego": i z pewnością w finansowych korzyściach z przedsięwzięcia też będzie uczestniczył.
II
PODRÓŻNIK NIEZDOLNY DO DIALOGU
Jak uroczy Papież chciałby rozpłomieniać ludzi i dlaczego mu się to nie udaje?
Co powiedzielibyście o Janie Pawle II, gdybyście go musieli krótko scharakteryzować? Co przychodzi wam samorzutnie do głowy na temat Papieża? Zakładam, że jak wielu innych, wy też pomyślicie najpierw o tym, że Karol Wojtyła wciąż podróżuje.
Obecny Papież, wykpiwany jako Ojciec Pośpieszny, widzi w tych podróżach pasterskie wizytacje, wizyty duszpasterskie, dające mu okazję do rozmów ze wszystkimi ludźmi dobrej woli.
Mimo że w ostatnich latach atrakcyjność Papieża ciągle maleje i doprawdy nie ściąga on już takiej masy ludzi, jak na początku swego pontyfikatu, niezłomna wydaje się być jego wola nawiązywania dialogu z odwiedzanymi. Dziennikarz Messori mówi, że "nakazuje mu to jego pasterska gorliwość i pragnienie, by wszystkie narody świata mogły «zrozumieć» jego przepowiadanie Ewangelii" (EPN 10).
Czy Jan Paweł II jest przygotowany do szeroko zapowiadanego dialogu?
To pytanie o centralnym znaczeniu. Domaga się odpowiedzi choćby dlatego, że jego nowa książka też chce prowadzić z ludźmi ten dialog. Bo zanim się zacznie mówić o tym, co nowe w proklamacjach Wojtyły, o nadziei, a tym bardziej o przekraczaniu progów, należałoby na wstępie wyjaśnić założenia rozmowy.
Dla niektórych jeszcze dzisiaj, po tak wielu doświadczeniach z tym Papieżem, samo pytanie o jego zdolność do prowadzenia dialogu może ocierać się o bluźnierstwo. Im się wydaje, że Jan Paweł II jest zainteresowany rozmową ze wszystkimi ludźmi i we wszystkich językach. Wiele mówi i zagaduje.
Mimo rzucających się w oczy objawów zmęczenia Karol Wojtyła nadal pozostaje sensacją dla środków przekazu. Zaraża ludzi tą "szczególną charyzmą współczesnej posługi Piotrowej na drogach świata", której raz po raz musiał bronić przed krytyką ze strony swej własnej Kurii.
Aktualny następca Piotra podkreśla nie tylko swój urok osobisty, chociaż umie się nim posługiwać, natomiast chodzi mu o charyzmę pełnionego przez się urzędu. Wojtyła z pewnością wie, jak ogromne szanse otwierają się przed Watykanem w czasie jego pontyfikatu. Takie otwarcie się papiestwa na świat, jak za Jana Pawła II, nie było dla Kurii czymś oczywistym. Ukazuje to wyraźnie krótki rzut oka na zachowanie się papieży.
Papiestwo długo starało się przedstawiać jako dom ojcowski, w którym panuje prawda Boża. Nie przypadkiem Pierwszy Sobór Watykański przyniósł podniesienie rangi papiestwa do wyżyn, dotąd uważanych raczej za niemożliwe: w roku 1870 Pius IX kazał sobie zagwarantować nieomylność w pełnieniu swego urzędu. A zwolennicy tego niesłychanego w piśmie i tradycji dogmatu byli zdania, że oto w Kościele zaświtała nowa epoka. Na mocy gwarancji Boskiej papież będzie odtąd zachowywał wszelką prawdę na ziemi i nauczał jej ze swej pozycji nadrzędnej, otwartej ku niebu, hierarchicznej.
Zamiast spełnienia tej nadziei pojawiła się jej odwrotność: papież nie okazał się bynajmniej uniwersalnym lekiem na chaotyczną sytuację prawdy w ówczesnym świecie, mimo że, jak entuzjazmowali się jego stronnicy, mógł "dowolnego dnia nauczać, osądzać i orzekać", katolikom zaś "w ogóle nie było wolno podawać jego postanowień w wątpliwość".
W dwa miesiące po uroczystym wprowadzeniu dogmatu Pius IX pożegnał się z władzą świecką i państwo kościelne, którego pośredniego potwierdzenia wielu spodziewało się po dogmacie o nieomylności, z dnia na dzień przestało istnieć. Rozkaz otwarcia ognia, wydany przez papieża, o którego poczytalności znowu się powątpiewa, kosztował wprawdzie 70 zabitych, lecz nie ocalił jego stanu posiadania. Stolica papieska dostała się w ręce buntowników, rewolucja triumfowała na wszystkich ulicach i papież pierwszy raz nie widział innego wyjścia niż wycofanie się do getta Watykanu.
Odtąd Kuria przez dziesiątki lat w praktyce już nie miała nic do powiedzenia światu, sławnego błogosławieństwa Urbi et orbi nie wygłaszano już do Placu św. Piotra, a w stosunku do nowo powstałego zjednoczonego państwa włoskiego Watykan stać było tylko na bojkot. Wierni Rzymowi katolicy powinni byli nie dać się wybierać do parlamentu narodowego ani też uczestniczyć w demokratycznych wyborach. Z epoką wychowaną na idei suwerenności narod...
wirusik85