Andrzej Stasiuk - Jak zostalem pisarzem.rtf

(299 KB) Pobierz
Jadac do Babadag

Projekt okładki i stron tytułowych: Kamil Targosz Copyright © by Andrzej Stasiuk, 1998

„ Ósma z rana bar Parana

Fantoma

Projekt typograficzny i skład komputerowy:

Wydawnictwo małe s.c., Warszawa Druk i oprawa:

Zakład Poligrafii Instytutu Technologii Eksploatacji,

ul. K. Pułaskiego 6, Radom

ISBN 83-87391-08-5

Wydawnictwo Czarne s.c. Czarne 4

38-309 Gładyszów fax: (O-18) 3 53 63 60

Czarne 1998

Wydanie I

Ark. wyd. 5,3; ark. druk. 8

Loco

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kurczę, nikt wtedy nie jeździł taksówkami, przynajmniej nikt z nas. Taryfiarze byli podejrzani. Jak się ma szesnaście lat, to większość jest podejrzana. A zresztą nie mieliśmy kasy. Jak się nie ma kasy, to wszystko od razu robi się podejrzane, zwłaszcza ci, co mają. My w każdym razie nie mieliśmy. Jeździło się autobusami i tramwajami. Tramwaje skrzypiały jak nieszczęście. Skrzypiały na zakrętach. Pierwszy był na rondzie Starzyńskiego, jak jechało się do Śródmieścia. Skręcały w prawo i skrzypiały. Jak się jechało na Pragę, to dopiero przy Ratuszowej był ten cholerny skrzyp. Ale tam można było wysiąść i była zielona budka z piwem. Można było pójść w prawo i do zoo, popatrzeć na małpy, słonie i hipopotamy. Jak się doszło do hipopotamów, to był już most Gdański i można było złapać tramwaj do Śródmieścia. Tak robiliśmy. Można też było iść na piechotę na drugą stronę i w lewo przez park, potem koło fabryki pieniędzy i już łapało się staromiejski klimat, kamieniczki, bruk, elegancka makieta i w Pasiece piwo kosztowało dziesięć złotych. Nikt się nie pytał. Zresztą wyglądaliśmy na więcej. Rzadko jest tak, że się wygląda na mniej. Nam się w każdym razie nie zdarzyło. A może kelnerki były zdemoralizowane. To jest sprawa niejasna i dzisiaj raczej nie do rozkminienia. Pierwsza telefoniczna budka stała na rogu Freta i Kościelnej. Zawsze była zepsuta. Guzik nas to obchodziło, bo i tak nie mieliśmy do kogo dzwonić. W Bombonierce wieczorami koleś grał na fortepianie przedwojenne szlagiery. Ciociosan był po dwadzieścia złotych lampka, a cola po dziesięć. W sobotę nie było gdzie usiąść i do tego jasno jaku lekarza. I wszyscy to samo: cola, ciocio-san i ciastko. Papierosy caro były w miękkich błękitnych paczkach. Kosztowały dwadzieścia złotych. Klubowe cztery pięćdziesiąt. To był poważny rozrzut. Dzisiaj już tak nie ma. Najchętniej paliliśmy extra mocne bez filtra, bo najbardziej szkodziły. Potem gdzieś znikły i musieliśmy się zadowalać byle czym. Ale zanim przepadły, kosztowały chyba najpierw sześć pięćdziesiąt, a potem dziesięć. Żółty pasek i czarne litery. Zanim wyleciał z nich tytoń, były grube jak mały palec. Wierzyliśmy, że mają coś wspólnego z gitanesami. Nie miały. Teraz to wiem. Kościelną można było zejść koło Najświętszej Marii Panny nad samą Wisłę. Nikt tego nie robił, bo tam nic nie było. Chodziło się zawsze prosto. Ludzi robiło się więcej i więcej, a przy Barbakanie już przelewał się tłum. To zawsze działało trochę podniecająco. Nie wiadomo właściwie, dlaczego. Wszyscy pałętaliśmy się między jednym Rynkiem a drugim i z powrotem. Po drodze żadnych atrakcji, a niektórzy potrafili robić to cały boży dzień. Zawsze była nadzieja, że coś się stanie i stawało się zazwyczaj mniej więcej to samo. Spotykaliśmy się i tyle. Niektórzy dzisiaj nie żyją. Nie wiadomo na przykład, czy żyje Bobik. Był ciut szurnięty, więc naprawdę trudno coś powiedzieć. Nosił chyba szalik i wyglądał całkiem przystojnie. Trochę jak ładny Niemiec. Co do innych też nie można mieć pewności. Chodziło się i czekało. Siedziało się i czekało, stało i czekało. Trochę monotonne zajęcie, ale nikt nie mówił, że mu się nudzi. Na Rynku jak zwykle wisiały obrazy i pilnowali tego artyści w sandałach. Czasami ustrzelili jakiegoś jelenia i szli pić do Fukiera. Towaru pilnował wtedy jakiś wynajęty. To było ekstra malarstwo. Zachody słońca, wschody, żaglowce, roślinność, postacie kobiece i staromiejskie widoki. Te ostatnie szły najlepiej, bo można było od razu porównać, że to prawda. Niemcy brali po kilka sztuk. Holendrzy nic nie kupowali, bo na ogół też mieli sandały, byli podobni do malarzy i wiedzieli, co jest grane. Kiedyś nie miałem papierosów i podszedłem do jednego Holendra. Zrobił skręta z druma i mi dał. To był mój pierwszy skręt i wcale mi nie smakował. Wieczorem chodziło się do Jaja. Paliły się świeczki, można było mazać po ścianach i puszczać swoje taśmy. Tak wyobrażaliśmy sobie wolność. Wszędzie było tanio. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Czasami legitymowała nas milicja. To było coś. Nie wszystkich legitymowała. Jak się chciało mieć spokój, to się szło Celną na Gnojną Górę. Tam można było robić właściwie wszystko, byleby nie za głośno. Wierzyliśmy we wszystko, co sobie opowiadaliśmy i nie przychodziło nam do głowy, by cokolwiek sprawdzać. Piszę w liczbie mnogiej, bo nie lubię zwierzeń. Szło się Brzozową w lewo i pod Barbakan. Wieczorem siedzieli tam pijaczkowie. Pod mostem było w cholerę plastikowych korków od alpag i blaszanych od piwa. Jak nie było pijaczków, to też można było robić, co się chciało. Gliny tam nie chodziły. Trochę śmierdziało. Byłem tam z kilkoma dziewczynami. Nie ma się czym chwalić. Wszyscy tam przychodzili. Stała jedna ławka. Górą szli japońscy turyści i się uśmiechali. Nikt ich wtedy nie traktował poważnie. Imponowali nam Amerykanie i Anglicy. Francuzi już nie tak bardzo. Mieli tylko Jean-Michel Jarre'a, ale nie wszyscy załapy-wali się na Oxygene. Prawdę mówiąc, prawie nikt. Żyliśmy jak zwierzęta. W stadzie. Niektórzy wyglądali jak ostatni kretyni. Nikomu to nie przeszkadzało. Niektórzy byli głupsi niż drewniane pięć złotych. Nikt im złego słowa nie powiedział. Podejrzewam, że już nigdy tak nie będzie. Długie włosy, kiepskie papierosy. Słuchało się Floydów, o Sex Pistols nikt jeszcze wtedy nie słyszał. Grali dla siebie, nie dla nas. Jakby się zjawili na Piwnej, pewnie byśmy ich pogonili. Te agrafki, podarte koszulki i dżinsy. My też nosiliśmy podarte wrangle. Podarte, ale połatane. Łata na łacie. Jedna na drugiej. Tak grubo, że latem to niewyróbka z gorąca. Musieliśmy trochę śmierdzieć. Ale jak się jest młodym, to się tak nie cuchnie.

Cuchnie się później, później trzeba się częściej myć ze strachu przed bakteriami i przed innymi ludźmi. Tak, nakopalibyśmy Rottenowi w 77-mym. Nie miał szans. Niektórzy słuchali Slade'ów, lecz się nie przyznawali. Ja też słuchałem, ale udawałem, że tylko Floydzi, Hendrix i Joplinka. Co miał piernik do wiatraka. Jedliśmy chleb i popijaliśmy mlekiem. W New Yorku Nico śpiewała z Velvetem, a nas to gówno obchodziło. Nie mieliśmy pojęcia. Musiało być długo, nudno i na poważnie. Pięć minut gitarowej solówki wcale nas nie zadowalało. Najlepiej jakby było dziesięć i to na perkusji. Jak Piotrowski z Apostolisem na kortach Legii. Publika szalała, chociaż wszystko razem, jak popatrzeć, nie miało żadnego sensu. Zwyczajnie się ścigali. Dziewczyny były tak samo obdarte jak my. Trudno było odróżnić. Zwłaszcza z tyłu. Nosiły spodnie. Pękały na tyłkach. Coś się wtedy naszywało. Najlepiej amerykańską flagę. Angielską naszywało następne pokolenie. Nikt nie naszywał sobie francuskiej. A niemieckiej to już w ogóle. Niemcy to nie był żaden kraj. Nikt o nich nie myślał. Dopiero później, jak niektórzy jeździli na arbajt. Tak, ale to było naprawdę później. Już razem z Rottenem i resztą. Na Krakowskie się nie chodziło, bo nie było po co. Do Zamkowego i z powrotem. Czasami, żeby było urozmaicenie, wracało się Kanonią i Jezuicką pod oknami komendy. Nosiliśmy podróbki adidasów i trampki. Albo zamszaki. Tak, zamszaki, przede wszystkim zamszaki. Beżowe, miękkie, sznurowane na cztery dziurki. Chodziło chyba o pacyfizm, łagodność, te rzeczy, chociaż niektórzy czasem się napierdalali. Z takiego zamszaka też można było nieźle komuś zapalić. Jak padało, robiły się całkiem do niczego. W ogóle jak padało, to trzeba było gdzieś się schować. Kelnerki tego nie lubiły, chociaż knajpy były państwowe i kobitki jechały na pensji. Jakbyśmy wyglądali trochę normalniej, to byłoby nam lżej, ale młodość nie uznaje kompromisów i w końcu nas wywalali z każdej knajpy. Taki na przykład Jasio — w tamtych czasach wszyscy musieli go brać za wariata. Nawet teraz ludzie by się za nim oglądali. Był z jakiejś podlubelskiej wsi i chodził z Pismem Świętym. Nie mieliśmy uprzedzeń. Dopiero potem się okazało, że naprawdę chce nas nawracać na jakiś zwariowany pury-tanizm. Przypominał Charlesa Mansona w takiej trochę chłopskiej wersji. Bez przerwy gadał o miłości. Braliśmy to dosłownie i wtedy się okazało, że zaszło nieporozumienie. Nadawał nam jakieś biblijne imiona. Tak, miał w sobie coś z apostoła, ale wybrał sobie kiepski czas i miejsce. Nie nadawaliśmy się. Spokojnie mógł gdzieś zagrać świętego Pawła. Strasznie się wściekał, gdy dziewczyny siadały chłopakom na kolanach. Cholernie czarny, cholernie zarośnięty i umięśniony jak kowal. Chodził za nim Andżelo, najwierniejszy uczeń. Tak musiał wyglądać święty Jan. Blondyn, bez brody, z nieobecnym spojrzeniem, cichy jak świr, który może w każdej chwili odlecieć. Pochodzili chyba z jednej wsi. Obydwaj mieli twarde, mocne dłonie wieśniaków. Niewykluczone, że Pan posłał ich pomiędzy nas, ale niewiele zwojowali. Nie mieli pojęcia o Floydach ani Joplince. Andżelo nosił w chlebaku flet i wygrywał jakieś smutne, pastuszkowe melodyjki. Chyba sam je układał. Miałem dżinsową kurtkę z obciętymi rękawami, nic z tego nie rozumiałem, ale wszystko mi się podobało. Przestałem chodzić do szkoły. Tramwaj ruszał z przystanku, rozpędzał się i hałasował jak startujący odrzutowiec. Połowa chłopaków z klasy nosiła zaprasowane spodnie i kanciaste nesesery po czterysta pięćdziesiąt złotych sztuka. Wszystkie były czarne. Jak pierwsze samochody Forda. Początki elegancji zawsze są skromne. Nesesery były z twardego plastiku. Można było grać na nich w karty. Jak na stoliku. Nigdy nie miałem nesesera. I nigdy nie przyszło mi to do głowy. Byłem outsiderem. Pierwszy w szkole ostrzygłem się. na łyso. W 77-mym. Po pijanemu. W wannie. Matka się załamała. Pierwszy i ostatni, bo nie pamiętam, aby ktoś potem wpadł na taki głupi pomysł. Chodziłem Ząbkowską i starzy złodzieje w bramach patrzyli na mnie ze współczuciem i zrozumieniem. Pierwszy w szkole nosiłem kolczyk, ale zaraz go zgubiłem i mi zarosło. W ogóle w szkole mieli ze mną ciężko. Jak przestałem przychodzić, to chyba odetchnęli. Dyrektor nazywał się Libera. Nosił czereśniackie baki i chabrowy garnitur. Może go krzywdzę, może garnitur był fiołkowy. W każdym razie strasznie się wydzierał. Jak większość był sadystą. Guzik mnie to obchodziło. Po prostu nie wysiadałem na tym przystanku. Jechałem dalej. Paru belfrów było OK, ale to jeszcze nie powód, żeby zaraz wysiadać. Wyskakiwało się przy Międzyparkowej i od razu w Zakroczymską, koło czerwonych murów Cytadeli i dalej. Miałem błękitną torbę na ramię. Wchodziło do niej dziesięć piw. Byliśmy idealistami. Nie chodziło nam o kasę. Zaraz ją puszczaliśmy. Mieliśmy taki knif, że jak zabrakło, to się podchodziło do starszej eleganckiej pani i bardzo grzecznie i nieśmiało opowiadało się historyjkę, że nam zabrakło do rachunku w kawiarni i dziewczyny tam siedzą i czekają. Damy na ogół wyjmowały pugilaresy. Psychologia. Na chleb nikt by nie dał. Nosiliśmy rzemyki zamiast bransoletek. Giry nosiły srebrne łańcuszki z wisiorkiem w formie żyletki. Taka moda. Dziewczyny gitów miały na szyjach czarne aksamitki. Ale to mogło być trochę wcześniej. W 74-tym, 75-tym. Mniej więcej wtedy, gdy nosiło się spódnice bananowy. To są stare dzieje i może mi się mieszać. Oczywiście czytałem Wojaczka i matka była przerażona. Piłem mocną herbatę i czytałem do rana. Kawa była wtedy droga. U nas w domu uchodziła za luksus. Kawę zacząłem pić nałogowo dziesięć lat później. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Nie pamiętam, jakie buty nosiły gity. Ale najpewniej zwykłe pantofle ze sklepu. Skajowe. Jak ich ojcowie. Wyobraźni to oni za dużo nie mieli. Konkretne chłopaki. Słuchali w kółko „Domu wschodzącego słońca". Grali to nawet na gitarach. Zamiast kostki używali grzebienia. Taki styl. Łatwo można było ich poznać. Wcale nie musieli mieć cyngwaj-sów. Na Starówce rządził Diabeł. Duży, kędzierzawy i nerwowy. Nigdy nikomu nie zrobił nic złego. Po prostu siedział na ławce na Rynku z kolesiami i naradzał się w sprawie krajowego wina. Nawet nie wiem, czy miał cyngwajs. Nosił koszule z Różyckiego. Takie w tęczowe zygzaki. My nie mieliśmy szefa, tylko postacie charyzmatyczne. Nie wiadomo, skąd się to brało. Zjawiał się taki jeden z drugim i robiło się ciche szu-szu w stylu: „To jest ten i ten, wiesz? No co ty? Poważnie!". I tak to hulało. Facet nie musiał nic robić. Wystarczy, że go wcześniej nie było i się zjawiał, a paru innych coś o nim wiedziało. Najlepiej jeszcze od kogoś innego. No i musiał mieć wygląd. Z tym było najtrudniej, bo wszyscy wyglądaliśmy jakpojebańcy. Nigdy nie miałem cierpliwości, żeby zapuścić naprawdę długie włosy, więc sobie tapirowałem. Miałem na to szybki i bezbolesny sposób. No i w ogóle Hendrix był ideałem. Dla chłopców. Dla dziewczynek Joplinka. Ale na przykład Napiór wytatuował sobie coś takiego co miała Joplinka, więc nie wszystko szło tak prosto. Jak pierwszy raz zobaczyłem Napiorą, to miał na sobie ponczo ze starego koca. Wszyscy wokół robili szu-szu, więc był postacią charyzmatyczną. Potem się przyjaźniliśmy. Pisał wiersze i siedział na odwyku w Garwolinie. To mi imponowało. Odwiedzałem go. Diabli wiedzą, po co tam siedział, ale najpewniej po to, żeby mieć święty spokój. Malował obrazy. Czysty taszyzm — tak mówił. Rzeczywiście. W Garwolinie miał farby za darmo i nikt się nie przypieprzał. Wszystko zresztą w Garwolinie było za darmo. Zawsze chciałem się tam załapać, ale jakoś nie miałem cierpliwości. Odwiedzałem tylko Napiorą, bo to było przy trasie na Kazimierz. Piękna trasa. Wtedy to była E-81. Kołbiel, Garwolin, Ryki, Kurów. W Kurowie odbijało się na Puławy. W Kurowie urodził się generał Jaruzelski, ale wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Po prostu odbijaliśmy w prawo, żeby jak najprędzej dopaść kazimierskiej szosy. Niebieskie lustro Wisły leżało na płask. Po obu stronach drogi rosły tysiącletnie drzewa, a co krok były głębinowe studnie z zimną jak lód wodą. Lessowe wzgórki, zawijasy, zakręty i robiło się od razu cieplej. Wszystko tam szybciej dojrzewało, było większe, lepsze, słodsze. A kiedyś w nocy nic nas nie wzięło z tego zasranego Kurowa i przeszliśmy prawie trzydzieści kilometrów, a gęby nam się nie zamykały. Wiele bym dał, żeby pamiętać, o czym rozmawialiśmy. Nad ranem byliśmy w Kazimierzu i pachniała piekarnia. Pachniała tak, że nigdy tego nie zapomnę. Piekarz dał nam dwa bochenki chleba. Ledwo mogliśmy je utrzymać, takie były gorące. A potem jakiś facet po prostu nas zawołał, dał poduszki i pierzynę i kazał iść do stodoły na siano. Pewnie wyglądaliśmy jak wcielenie bezsenności. Tak było. Ciężarówki jeździły wtedy wolniej, były mniejsze i nie każdy kierowca miał radio, więc nas zabierali. W ogóle auta były brudniejsze i państwowe, więc nikomu nie było żal. Dzisiaj nawet jak chcą, to nie mają się jak zatrzymać. Tak zapierdalają. Wszystkim się spieszy, wszyscy wiozą jakiś towar i się trzęsą, że ktoś im coś ukradnie. Kiedyś w ogóle było lepiej. Wszyscy to mówią. Nawet jak ich wtedy nie było, nawet jak nic nie pamiętają. Tak. Garwolin był dobry. Potem był Monar i już nikt się tak nie zachwycał, nikomu się specjalnie nie spieszyło. Kupiłem sobie dżinsy za dziesięć doków. Wallysy. Żadna firma, ale mnie się podobały. Chyba w Pewexie na Inżynierskiej kupiłem. Niedaleko był prywatny antykwariat, gdzie facet w granatowym kitlu miał chyba wszystkie zeszyty z Kapitanem Żbikiem. A może Pewex był na winklu Wileńskiej i Konopackiej? Bardzo możliwe. W każdym razie i tak mi zazdrościli. Lubiłem atmosferę Pewexów. To był elegancki świat. Papierosy były na ogół po czterdzieści pięć centów. Po trzydzieści pięć były ba-stosy. Wchodziło się i głupiało. Same cuda. Jak na amerykańskim filmie. Gordon, Walker, napoleon, koronkowe majtki, kobiety w ondulacjach, mężczyźni w skórach. Człowiek czuł się onieśmielony jak jakiś Janko Muzykant. Kiedyś kupiłem sobie plastikowe philip morrisy. Kompletnie nie miały smaku, ale pudełko nosiłem przez miesiąc. Niewykluczone jednak, że tak nie było, że pudełko od kogoś dostałem. W końcu się połapali i wywalili Napiorą z Garwolina. Dużo rozmawialiśmy. Głównie o Allenie Ginsbergu. Czytał mi na głos „Sutrę o słoneczniku" i czułem się jak Jack Kerouac. Mieliśmy jakieś śmiertelnie zszargane niewyraźne odbitki na ksero. Jak pierwszy raz czytałem „Skowyt", to jeździłem trzy razy od pętli do pętli autobusem H, a to jest kawał drogi. Z Dąbrówki na Okęcie. Czytałem i czytałem. W końcu pogonił mnie kierowca. Chyba gadałem do siebie. To były czasy. Przed Poniatoszczakiem wsiadały zawsze kanary. Najdłuższy przystanek i miały czas wszystkich sprawdzić. Wtedy chodzili jeszcze w mundurach i mieli po pięćdziesiąt lat. W dodatku mieszane zestawy — facet z kobitką. Szansę były wyrównane. W tramwajach rzadko wsiadali do drugiego wagonu. Bilety były po złotówce na tramwaj, po złoty pięćdziesiąt na autobus i po trzy na pospieszny. Na nocny też chyba po trzy. Pączek kosztował dwa złote. Kiełbasa z rożna siedem pięćdziesiąt,? Mleko ze srebrnym kapslem chyba dwa osiemdziesiąt. Właściwie cały czas. O świcie stały przed sklepami pojemniki ze śmietaną, kefirem, maślanką, twarożkami, skrzynki z bułkami i chlebem. Wtedy często rozmawialiśmy do białego rana, więc jakoś to szło. Nikt nie głodował. Chyba że był leniem. Albo śpiochem. Mleko ze złotym kapslem kosztowało chyba trzy dwadzieścia, lecz mogę się mylić. W każdym razie kiełbasa zwyczajna coś koło czterdziestu czterech złotych. Ale nie zależało nam na mięsie. Zależało nam na wolności. Dlatego tyle spacerowaliśmy. Całe dnie i noce. I jeździliśmy. Całe miesiące. Dopóki nie zrobiło się naprawdę zimno. Ale nawet wtedy próbowaliśmy. Jak nie stopem, to pociągami bez biletów. Kwity przychodziły do domu. Tam bywaliśmy coraz rzadziej. Tak. Podróżowaliśmy jak jakieś przygłu-py. Pojromania. W Złoczewie staliśmy kiedyś dwanaście godzin. Cała wieś przychodziła nas oglądać. Grochal miał dwa metry i w maluchach zawsze kasował kolanem pokrętła od radia. Jak wsiadał, to uważał, jak wysiadał, to zapominał. Stało się parę godzin i pluło. Asfalt był tak zacharchany, że trzeba się było przenosić dalej. W nocy pod Kutnem wzięła nas kobieta, a potem chciała wyrzucić, jak zobaczyła, że Napiór nie jest dziewczyną. W Jastrzębiej Górze spaliśmy w filmowych dekoracjach na plaży. Takie Stonehenge z dykty i drewna. Robiło się dziurę i kimało w megalicie. Faceci łazili z wiaderkami po grajdołach i krzyczeli: „Ogóry, ogóry z Jastrzębiej Góry!". Sprzedawali rano kiszone skacowanym. W Sopocie spaliśmy w piasku pod molo. W Zakopanem w wagonach na bocznicy. Najłatwiej było nie spać, tylko jechać bez przerwy. Kiedyś jechaliśmy sześćdziesiąt godzin non stop i pod Słupskiem mieliśmy już halucynacje bez żadnego podkładu. Dojechaliśmy nad Czaplinek nie wiadomo po co. Chyba, żeby zaraz wracać. Zawsze wracaliśmy, żeby się dowiedzieć, czy ktoś się gdzieś nie wybiera. Czasami przejeżdżaliśmy Warszawę bez zatrzymywania, bez wysiadania. Kiedyś gdzieś pod Rzeszowem spaliśmy na przystanku i rano zbudziły nas dzieci z tornistrami. Zrozumieliśmy, że jest wrzesień. Pojechaliśmy więc do Wrocławia, bo wydawało się nam, że tam ktoś pożyczy nam pieniądze. Ale Dżonsona nie było w domu, w Em-piku też pusto i musieliśmy jechać dalej. Pojechaliśmy nowiutkim berlietem z Jelcza. Do Łodzi. Może zresztą zupełnie gdzie indziej. Cholera wie. Ziły miały jeszcze benzynowe silniki. Paliły ponad trzydzieści na sto. Jeździły na 78-oktanowej. Niebieskiej. W starach było gorzej, bo maska silnika grzała w dupę. To nie jest dobre, jak się człowiek przez tydzień nie myje. Ale kierowcy też nie byli najczyściejsi. Częstowali nas papierosami. My ich też, jak mieliśmy. Męczyła nas sraczka po zielonych jabłkach. Ci, co walili, mieli zatwardzenie. Oni mieli lepiej. Gdzieś koło Stalowej Woli podarowałem wiejskim dzieciakom kopię niemieckiej parabelki. Oczy wyszły im na wierzch. Pewnie się potem kłócili o to, czyja jest. W Radomiu zawsze odliczaliśmy ostatnią setkę, chociaż nie miało to żadnego sensu. Jeździliśmy przecież w kółko. Siedemdziesiąty szósty, siedemdziesiąty siódmy. Kacz-kowski w Trójce puszczał w kółko Emersonów i Yesów. To nie było uczciwe. Załatwił nas na cacy. Puszczał ten gnój i rozmiękczał nam charaktery. Przy takiej muzyce można brać tylko heroinę. Pewnie nie wiedział. Mógł się kogoś spytać. Na przykład Metysa. On się na tym znał. Mieszkał na Koźlej i mieliśmy blisko. Wyglądał jak młody Robert Redford. Jakby tam wszedł Iggy Pop, to byśmy mu nakopali. Nie znaliśmy kolesia. Patti Smith też byśmy pogonili. Co za czasy. I całe New York Dolls. Przegrane pokolenie. Młodzi powinni słuchać ostrej muzyki, a nie takiego pitolenia, takiej pedalskiej brzdąkaniny. Rick Wakeman w nocnej koszuli jak jakiś druid. Po kryjomu słuchałem Slade'ów. Gitowcy też ich słuchali. Jimmy Lea nosił czarną aksamitkę. Byliśmy na koncercie The Mud. Kaszana. Ale grali szybko, prosto i bez namysłu. Brzmiało jak jakaś parodia. Byliśmy na Muddym Watersie i to było coś. Byliśmy na Rorym Gallagherze i to było prawie tak dobre, jak Waters. Przynajmniej wtedy. Żadnej ścierny. Wszedł koleś we flanelowej koszuli i trampkach i zagrał. Popijał coś z butelki. Niewykluczone, że alkohol. Waters nic nie popijał. Nie musiał. Tym się różnili. Jak się kończyły koncerty, to nie było czym wracać. Zostawał tylko nocny. 602, a potem 612. Przesiadało się przy Wileńskim. Lumpy kłóciły się z menelkami. Podjeżdżały radiowozy z Cyryla i ich uspokajały. Jak starzy znajomi. Jak w rodzime. Nikt nie miał pieniędzy i nie było się czego bać. 612 jechało na sam koniec miasta. Do Dąbrówki. Spokojna trasa. W Dąbrówce kompletnie nic nie było. Wszyscy spali, żeby wstać rano i jechać do FSO. Nie było Koreańczyków. Robiło się poloneza i dużego fiata. Każdy miał jakieś zajęcie. Dawali wodę mineralną, sok, mleko i zbożową kawę. Nawet więźniarki z Toleda, a potem z Kamczatki miały zajęcie. Kiedyś wetknęły facetowi w tyłek przewód ze sprężonym powietrzem. Nie przeżył. Zupełnie jak z tymi żabami, które się nadmuchiwało w dzieciństwie. Nie chcieliśmy iść do FSO. Nie ze względu na więźniarki. Nie chcieliśmy iść gdziekolwiek. To było jakieś podejrzane: rok, dwa wcześniej wiedzieć, gdzie się pójdzie. Byliśmy na koncercie Dextera Gordo-na. Miał kraciastą marynarkę, trochę go rzucało po scenie, ale grał pięknie. Niby białas, ale wystarczyło zamknąć oczy i można sobie było wyobrazić, że to Charlie Parker. Na Trane'a był ciut za grzeczny. Czytaliśmy Cortazara. Jak wszyscy. Powinniśmy czytać coś innego. Cortazar był jak Muzyczna poczta UKF. Dla każdego coś miłego. Wypaczał nam charaktery. Na koncerty przyjeżdżali Węgrzy. Wszyscy mieli długie włosy i amerykańskie wojskowe parki. Tego im zazdrościliśmy. Przyjeżdżali też Niemcy. Na rękawach mieli przyszyte niemieckie flagi. Nigdy nie wpadliśmy na to, żeby przyszyć sobie polską. Największy ścisk był na McLaughli-nie. Drzwi do Kongresowej poszły w drobne chujki. Nie było żadnej obstawy. Paru stójkowych i paru cieciów. McLaughlin siedział na tapczanie w białej koszuli i ścigał się z Hindusami, który zagra szybciej. Nic wielkiego. Jeszcze jeden charyzmatyk. Livin' Blues dawali w cyrku na Chłodnej. Mieli wokalistę z Filipin. Ci jechali całkiem nieźle. Po bożemu i bez kompleksów. Siedziałem pod kolumną od basu. Nic mi się nie stało. Nie ten sprzęt co teraz. Nigdy nie kupowaliśmy biletów. Nie mieliśmy za co. Nie przychodziło nam to w ogóle do głowy. A nawet jak mieliśmy, to woleliśmy dać w łapę. Taki styl. Ale na ogół nie dawaliśmy. Nikt się nie przejmował. Jak nie było extra mocnych, to paliliśmy popularne. Panowało przekonanie, że najlepsze są radomskie. Po latach przekonałem się, że to nieprawda. O wina było łatwiej niż o piwo. Piliśmy więc wino. W takich ilościach, w jakich należałoby pić piwo. Wcale nam nie szkodziło. Lubiliśmy to robić. Na Grenadierów był sklepik, gdzie można było dostać jeszcze ciepłe. Prosto z Warsowinu na Żelaznej. Butelki parzyły w ręce. Przywozili je w drewnianych skrzynkach. Nie to, co teraz. Czytaliśmy „Greka Zorbę" i Bakunina. Niezły zestaw. Zimą robiliśmy grzańca. Ale też nie zawsze. Częściej wypijaliśmy od razu. Niby byliśmy wolni, a jednak trochę nam się spieszyło. Powoli dawaliśmy sobie siana z Emersonami i Floydami. W samą porę. To była droga donikąd. Tak samo jak z Cortazarem. Zwietrzyliśmy zasadzkę, jak to się mówi. Olaliśmy Muzyczną pocztę UKF. Raz pobiliśmy milicjanta. Ale był w cywilu i sam zaczął, wiać trochę nie bardzo się to liczy. Chodziliśmy na Olszynkę Grochowską, na Kozią Górkę, żeby widok śmietników i przejeżdżających pociągów podsycał w nas smutek i nostalgię. Słuchaliśmy Dylana. Pociągi jechały do Lublina, do Chełma, a potem może i do Ruskich. Syberia była w końcu większa od Środkowego Zachodu. Słuchaliśmy Wysockiego. Mieszał nam się w głowach z Dylanem, tak samo jak Joau Baez mieszała się z Żanną Biczewską. Wszystko było lepsze od Floy-dów i Emersonów. Czytaliśmy Faulknera i Dostojewskie-go. Nikt nie czytał Stachury. Jeden Napiór go czytał, ale po drodze gdzieś przepadł. Poszedł chyba na jakiś poważniejszy odwyk. Zawsze był marzycielem. Puszczaliśmy sobie płyty z Big Billem Bronzim i Leadbellym. Czarni byli konkretni. Od początku powinniśmy słuchać Czarnych. Zero złudzeń. Chcieliśmy żyć jak Czarni. Czuliśmy się jak Czarni. Nic nie robiliśmy. Słuchaliśmy w kółko dziesięciu płyt i popijaliśmy na zmianę piwo i wino. Słuchaliśmy na zmianę bluesa z Delty i z Chicago. Chodziliśmy po ulicach i kopaliśmy puszki po konserwach, bo wtedy nie było jeszcze puszek po piwie. To znaczy były, ale w Pewexach, i jak już ktoś sobie kupił, to na pewno puszki nie wyrzucał, tylko stawiał w charakterze ozdoby i wspomnienia. Piliśmy po to, żeby na drugi dzień mieć kaca. Tak sobie wyobrażaliśmy życie Czarnych. Nie mieliśmy pojęcia, że tak wygląda życie w ogóle. Kuflowe było po dziesięć. Polskie płyty były po sześćdziesiąt pięć. Nie pamiętam więcej cen z tamtego czasu, ale wciąż mogę zagwizdać „See see rider" i „Johna Henry", i „Take this hammer". W telewizji leciały seriale, ale nikt ich nie oglądał. Ani dzienników, ani w ogóle czegokolwiek. Tak samo z radiem. Wiedzieliśmy, że tam nic nie ma. W kółko puszczali Boney M., Africa Simon i Marylę Rodowicz. W telewizji nic nie puszczali. Co najwyżej Turniej miast i Zbigniewa Wodeckiego. Paliliśmy marihuanę. Rosła przy torach na Olszynce. Szybko nam się znudziła. To nie był najlepszy gatunek. Parę lat później Fantomas z tej sa-mosiei wyselekcjonował całkiem przyzwoity materiał. Suszył się w kuchni przy Szembeku i matka się wściekała, że robi syf. Bez przerwy się kłócili. Matka lubiła mieć porządek w kuchni. Jak to kobieta. A tu jej się zielsko do rosołu sypało. Fantomas odgrażał się, że jak nie da mu spokoju, to zacznie robić kompot. Nikt wtedy trawą jeszcze nie handlował, a wszędzie jej było pełno. Tyle że nie działała. To były czasy. Wysocki i faja. Biczewską i skręt. Nie mieliśmy pojęcia, że u Ruskich też to rośnie. W Afganistanie był jeszcze spokój. Każdy się w kimś kochał, ale się nie afiszowaliśmy. Dziewczyny nie przepadały za kumplami swoich chłopaków. Niektóre zresztą były zmyślone. W niczym to nie przeszkadzało. Mieliśmy więcej czasu i mieliśmy o czym gadać. O wymyślonych rzeczach lepiej się gada. Nie ma potem człowiek wyrzutów sumienia. Daliśmy sobie siana ze Starówką. Człowiek musi kiedyś wydorośleć. Oni tam w kółko grali na fletach i chowali się po bramach ze strzykawkami. Zupełnie jak dzieci. Słuchaliśmy Pete Seegera. Nie mieliśmy pojęcia, że jest komunistą. Juraj czytał Kautsky'ego, żeby się dowiedzieć, co w trawie piszczy. Był raczej odosobniony. Próbowałem czytać Marksa, ale mnie znudził. Kupiłem go, bo był bardzo gruby i bardzo tani. Kupiłem też Lenina, ale to był zupełny bełkot. Ani słowa o życiu. Dzisiaj czuję, że byliśmy jakimiś popieprzonymi lewakami. Zwłaszcza Dżojo, ponieważ pochodził z bogatej rodziny. Mieli willę i ogródek. Siedzieli w Erefenie na placówce. Dżojo tam jeździł i przesiąkł ideałami. Czytał nawet kolesi ze szkoły frankfurckiej. My nie mieliśmy cierpliwości. Woleliśmy chałupniczo tłumaczyć Dylana. Nienawidziliśmy kapitalizmu. Kochaliśmy Amerykę. Ostas czytał „Grona gniewu" i płakał. Wszystko przez Marcusego. Ale o tym dowiedziałem się później. Paliliśmy jednego za drugim i byliśmy dość obdarci. Oprócz Ostasa. Zawsze był elegancki. Nosił nawet wąsy. Wtedy nie był to żaden obciach. Mało kto pamięta tamte czasy. Jak się komuś nie chciało zapuszczać włosów, to zapuszczał wąsy. Mnie nie bardzo rosły, a poza tym lubiłem się golić. Sprawiało mi to przyjemność. Jeździliśmy szóstką na Gocławek i wracaliśmy na piechotę. Melancholia peryferii brała nas w objęcia jak najlepsza kochanka. Po drodze była Arizona i musieliśmy uważać. W barze Grochowskim dało się wytrzymać. Zwłaszcza w niedzielę, gdy przychodzili też porządni obywatele — czasami nawet z dziećmi. Najprzyjemniej było w Zagłobie. Nikt się do nikogo nie przypierdalał. Rondo Wiatraczna niedaleko, więc był przepływ i nie wiadomo, kto swój, a kto obcy, więc nikt się nie wychylał. Staliśmy godzinami nad piwem. To nie było w porządku, bo kufli na całą salę barmanka miała z piętnaście i kolesi w kolejce szlag trafiał, ale nic nie mogli zrobić. Takie czasy. Zawsze czegoś brakowało. Albo piwa, albo kufli, albo kasy. Myśleliśmy, że to jest normalne i zawsze tak będzie. Nie chcieliśmy nic zmieniać. Zajmowały nas idee, a nie przedmioty. W niektórych barach przynosiło się ze sobą butelki od mleka i też jakoś hulało. Nawet lepiej, bo w końcu litr to jest więcej niż pół litra. A w takiej Pokusie to stało się nieraz godzinę w kolejce i nikt się nie buntował, ponieważ wszyscy chcieli się napić. Potem z Pokusy zrobili pizzerię i zaraz potem wyleciała w powietrze. Wtedy było spokojniej. Jak nie chcieliśmy załapać się na łomot, to przechodziliśmy na drugą stronę ulicy i żulia na ogół to honorowała. Mieliśmy wpadki, ale zazwyczaj była to nasza wina. Jak ktoś o północy widzi siedmiu kolesi, powiedzmy, na Osowskiej i próbuje przejść między nimi, mówiąc w dodatku „przepraszam", to sam sobie winien. W zasadzie jednak chronił nas instynkt dzieci peryferii. Jak chcieliśmy mieć komfort, to jechaliśmy do Śródmieścia. Do Okrąglaka. Tam było całkiem ekumenicznie. Opisałem to w jednej swojej książce. Szczało się byle gdzie. Odchodziło się kawałek i już. 102 zawijał przy samej knajpce. Wtedy jeździły berliety. Miały eleganckie czerwone siedzenia. Chuliganeria wciąż je cięła, bo były delikatne i mięciutkie. W ikarusach tego nie ma. Na samym tyle berlieta przyjemnie bujało. Przyglądaliśmy się dziewczynom. Wystarczył jeden przystanek i już był człowiek zakochany. Ona wysiadała, wsiadały kanary, kwit przychodził do domu. To wtedy moja matka zaczęła się bać listonosza i boi się do dzisiaj. Krosbi miał zawsze więcej kasy i mi stawiał. Czasami nawet autobusowy bilet, jak chcieliśmy spokojnie pogadać. Bez przerwy gadaliśmy. Potrafiliśmy przejść z Grochowa na Marszałkowską i bez przerwy nawijać. Wychodzi na to, że wtedy powinniśmy powiedzieć sobie wszystko, ale jak teraz się spotykamy, to też gadamy. Ale wtedy mówiliśmy sobie same najważniejsze rzeczy, a dzisiaj to raczej wspominamy. Tak, wtedy mniej się wspominało. Najwyżej to, co było wczoraj albo przedwczoraj. Taka informacja, żeby nie wypaść z kursu. Ten zrobił to, ten śmo, na ogół na bańce. Same bohaterskie czyny. Co wieczór coś się działo. Heroizm i fabuła. Rzadko pozwalaliśmy sobie na lirykę. Najczęściej wtedy, gdy nie było świadków. 2Ibis jeździło tylko do Wiatracznej. Na trójce jeździły stare wozy, takie kanciaste z wiecznie otwartymi drzwiami. Motorniczy siedział na wysokim drewnianym stołku jak w barze. W tych staroświeckich tramwajach były staroświeckie dzwonki. Jak był odjazd, to odzywało się dzyń, dzyń, dzyń. Można było wskakiwać i wyskakiwać w biegu, co nie znaczy, że było to dozwolone. Wtedy zresztą trudno się było zorientować, co jest dozwolone, a co nie. Prawdziwy raj dla anarchistów. Teraz na ogół wszystko można, więc to już nie jest to i pewnie nigdy nie będzie. Aha, w tych starych tramwajach motorniczy miał przed sobą taki zestaw korb, coś jak wielkie młynki do kawy. Strasznie romantycznie to wyglądało, jak z dziewiętnastego wieku. Korby były mosiężne i błyszczące. Pamiętam też stare jelcze na mniej wytwornych trasach. Stały na pętlach z włączonymi silnikami. Widać paliwa było do oporu, ale nie było dobrych akumulatorów. Najlepsze miejsce było koło kierowcy. Całkiem pojedyncze i człowiek był od reszty odgrodzony maską silnika, która wyglądała jak odwrócona wanna i do tego obciągnięta beżowym skajem. Du-champ czegoś lepszego by nie wymyślił. Tak. Czytałem i oglądałem surrealistów. Wtedy to działało jak cholera. Zwłaszcza gdy padał deszcz. Sam nie wiem dlaczego. Może w ogóle, jak świeciło słońce, to się raczej nie czytało? Krosbi się zakochał, Juraj się zakochał, Majeran się zakochał, co do Fantomasa i Dżoja to nie ma pewności. Ja też się zakochałem. Kiedyś to opiszę. Ogólnie rzecz biorąc, melancholia. Może dlatego, że wszyscy byliśmy z Pragi. Tam czuć Wschodem. Nikt ze Śródmieścia nie wyprowadzał się na Pragę, a czymś trzeba j ą było zaludnić. To się zaludniało synami i córami Mazowsza i Podlasia. Kiedyś taki najmłodszy, co to dla niego nie starczyło ojcowizny, szedł na krucjatę do Ziemi Świętej albo wyjeżdżał do Ameryki. Po wojnie się to skończyło, więc wędrowali na Pragę. Grochowska od strony Gocławka wyglądała jak Węgrów albo Sokołów Podlaski. Stąd ta liryka i melancholia. Wierzby, fujarka, pastuszek, krówka, jesienne mgły i dymy na kartofliskach. To ma się w sercu, nawet jak się nosi levisy i słucha Dead Kenne-dys. Ale Kennedysów słuchaliśmy trochę później, tak samo jak Snakefingera. Levisy też były trochę później. Chociaż nie: Dżojo już mógł mieć. Krosbi miał chyba wrangle. Na ogół nosiło się podroby. Na Różyckiego było tego do oporu. Z całego świata. To znaczy naszywki były z całego świata, to znaczy napisy na nich. Wykonanie było z Ząbek i Zielonki. Majeran miał jakieś takie jasne i przez to cały czas trochę zaświnione. Nikomu to nie przeszkadzało. Nie byliśmy szpanerami. Właściwie wygląd nam zwisał. Dezodorantów nie było za dużo. Ale jak człowiek jest młody, to tak strasznie nie capi. Dziewczyny trochę nas cywilizowały, ale to nie była łatwa sprawa, skoro ideałem stroju były dla nas westernowe longjohny — takie kombinezoniki, podkoszulek razem z długimi kalesonami i z klapą na tyłku zapinaną na guziki. No tak. Francja nie miała na nas wpływu. Kochaliśmy plebejską Amerykę. Może z wyjątkiem Majerana, który czasem śpiewał Brassensa. Ale nie robił tego nachalnie i zazwyczaj na wyraźne życzenie. Surrealistów nie liczę, bo to była moja prywatna sprawa i się nie obnosiłem. Któregoś dnia pojechaliśmy z Krosbim w Bieszczady. W Komańczy kupiliśmy sobie kuchenny nóż z żółtą plastikową rączką, żeby coś w ogóle w te góry mieć. Potem przyszło dwóch kolesi. Wyszli akurat z więzienia w Łupkowie. Tam były kamieniołomy. Bardzo nam się spodobali i Krosbi chciał im zagrać „Juliana Johnsona" Leadbelle-go, bo jak wiadomo, Leadbelly był wielokrotnym wyro-kowcem i nawet mordercą, ale oni chcieli w kółko „Dom wschodzącego słońca". No to Krosbi im grał. W teczce mieli chyba z pięć litrów wódki. Cały czas nam polewali. W końcu Krosbi stracił przytomność. Po prostu siedział, grał i nagle się przewrócił na plecy, i tak już został. Ja zaraz po nim. Tyle tylko, że na bok. Zwinąłem się w kłębek i powtarzałem „mamusiu, mamusiu". Zbudziliśmy się wieczorem. Katorżników już nie było. Cierpieliśmy i nie chciało nam się podnosić z ziemi. Krosbiemu wcięło harmonijkę, prawdziwego bluesharpa. Nigdy się nie dowiemy, czy to tamci ją skroili. Rano poszliśmy czerwonym szlakiem. Nad Osławą, tam gdzie rzeka robi taką pętelkę, widzieliśmy jakiegoś golasa. Mył się. Potem zaczęło lać jak nagła cholera. Szliśmy, wywracaliśmy się, taplaliśmy się w glinie i byliśmy zachwyceni. Spaliśmy w jakimś baraku koło Baligrodu. Drwale powiedzieli, żebyśmy się kładli i nie pierdolili, że bardzo przepraszamy. Porządne chłopaki. Nic nam nie zrobili. W Baligrodzie Krosbi wypłacił z książeczki PKO kasę i pojechaliśmy na Mazury. Chciałem mu pokazać zlot hipisów w Zbicznie. Sam zresztą nie wiem. Może najpierw byliśmy na Mazurach? W każdym razie to w Zbicznie rozpieprzyli nam namiot. Był taki stary, że do środka wpadła piłka. Zrobiła dziurę jak stodoła. Ciekawe, kto w nią grał? Połowa była nawalona, a druga dyskutowała o miłości i pokoju. Leżymy sobie, a tu przez płótno wlatuje nam futbolówka. Love and peace, nie ma co. Wkurzyliśmy się. Nie miałem już do tego serca, jak dwa lata temu. Zaczynały mi się podobać dziewczyny na obcasach. A tam wszystkie wyglądały jak Indianki z „Błękitnego żołnierza" albo „Jesieni Cheyennów". To znaczy gorzej. Strzeliłem sobie raz z półtora centa, żeby sprawdzić, jak tam z moją silną wolą, ale na wszelki wypadek zaraz się zerwaliśmy. Z silną wolą to jest niepewna sprawa. Poza tym już kompletnie nas nie kręciło Wschodnie Wybrzeże ani tasiemcowe solówki, ani flety i bębenki, ani frędzle i paciorki, nie kręciło nas nawet całe to „Hair" — no, może jeden Mor-rison, ale on też, jak my, miał to wszystko gdzieś. Tak, przypominam sobie. Stamtąd polecieliśmy w Bieszczady. Żukiem, który wiózł odkurzacze. Krosbi cwaniaczek siedział w szoferce, a ja z tyłu. Narzekał na nerki i sikał co pięć minut. W Krośnie byliśmy na koncercie big bandu Woody Hermana. To było coś. Jakiś koleś wziął mnie za puzonistę. Mówiłem do niego po polsku, a on nic, tylko że świetnie, świetnie i nigdy czegoś takiego nie słyszał. To było w kiblu. Staliśmy przy pisuarach. A wcześniej spaliśmy u jednej sławnej osoby, ale nie zdradzę nazwiska, bo to nie jest plotkarska książka, ani tekst z kluczem. Ta sławna osoba załatwiła nam wejście na Hermana i ma piękny dom nad Sanem. Przyjęła nas brudnych, głodnych i w środku nocy. Zawsze będę to pamiętał. Jedliśmy chleb ze smalcem i skwarkami, a potem jak ostatni cham zapaliłem papierosa, nie pytając o pozwolenie. Jeździliśmy pociągami bez biletu. Gdzieś w środku Polski na korytarzu raz w życiu udało mi się czysto zaśpiewać drugim głosem. Krosbiemu aż oczy wyszły. Nigdy tego nie powtórzyłem. Do muzyki trzeba mieć cierpliwość. To jest zajęcie dla ludzi z charakterem. Pisać może każdy. Większość to robi, tylko nie pokazuje. Byliśmy w Gołkówku, gdzie kiedyś grasował słynny wampir. Przespaliśmy się w czystej pościeli u rodziny Krosbiego i pojechaliśmy. Wpadaliśmy w różne, raz lepsze, raz gorsze towarzystwa. Interesowało nas życie, a książki raczej tak sobie. Prowadziłem dziennik, w którym zapisywałem, ile którego dnia wypiłem. Szkoda, że gdzieś mi zginął. Niewykluczone, że go odnajdę, żeby rozprawić się z mitologią. Dziewczyny kompletnie nie kumały, o co nam chodzi. Przyjeżdżaliśmy i godzinami gadaliśmy, gdzie nas cholera nosiła. Uważały nas za idiotów. Powinniśmy wiecznie zapraszać je do kawiarń, ale my chodziliśmy tylko tam, gdzie żadna kobieta nie miała odwagi się pokazać. My też się baliśmy, ale preferowaliśmy męskie cnoty w rodzaju bezmyślnej odwagi. C...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin