Ani jednego dnia bez kreski.doc

(194 KB) Pobierz

Ani jednego dnia bez kreski

rozmawiała Teresa Torańska

2011-11-13, ostatnia aktualizacja 2011-11-10 14:57


http://bi.gazeta.pl/img/duzyformat_logo.gif 

Andrzej Heidrich

Andrzej Heidrich

http://wyborcza.pl/i/37/lup2.gifFot. Adam Kozak

- Sprzątaczka zobaczyła, że Stalin, metr na 70 cm, wisi na ścianie przypięty do deski, a pod nim ktoś napisał: sto kilo podnosi jak piórko. I poleciała z donosem, że towarzysz Stalin został znieważony - z grafikiem, Andrzejem Heidrichem rozmawia Teresa Torańska

Andrzej Heidrich (po lewej) z ojcem i bratem na wakacjach, 1936 r.

http://wyborcza.pl/i/37/lup2.gif

Fot. Adam Kozak

Andrzej Heidrich (po lewej) z ojcem i bratem na wakacjach, 1936 r.

Tata lubił mieć wszystko ułożone. Ty - mówił do mnie, oglądając moje komiksy, będziesz architektem. A ty - do mego młodszego brata - zostaniesz konstruktorem statków.

Mieszkaliśmy u dziadków. Mieli dom z ogrodem na osiedlu oficerskim na Żoliborzu. Tata był ekonomistą, dyrektorem Walcowni Metali Kolorowych w Głownie. Dojeżdżał do nas do Warszawy.

A mama?

- Dobrze grała na fortepianie, trochę śpiewała. Nie lubiłem jej pieśni, denerwowały mnie. Były zbyt romantyczne. Schumanna, Schuberta, Chopina. A ja wolałem skoczne. Fokstroty. Albo tanga. O! "Ramona" wydawała mi się piękna.

Pytała mnie pani kiedyś, czy pieniądze dają szczęście. Nie chronią przed nieszczęściem.

Spadło?

- Nagle. Zawsze spada nagle.

Ojciec przyjechał do Warszawy samochodem. Miał opla. Kupił go kilka miesięcy wcześniej.

Mieliśmy z nim jechać do Głowna. W Skierniewicach, w połowie drogi, mama powiedziała, że źle się czuje. Od dawna miewała okropne bóle głowy. Ojciec zdecydował: wracamy do Warszawy. Wróciliśmy. Mama była już nieprzytomna. To było 24 czerwca 1939 roku.

Sobota.

- Miałem 11 lat, brat 9.

Dziadek zwołał lekarzy wojskowych. Był generałem, zjechali najwybitniejsi.

Odesłano mnie z bratem do naszego pokoju. Babcia przyszła rano. Że mama nie żyje.

Miała 34 lata. Wylew krwi do mózgu. Wszystko się zawaliło.

Ojciec chciał nas oderwać od śmierci mamy, zabrał do Krakowa. Pierwszy raz byłem w Krakowie. Zwiedziliśmy Wawel, kopalnię soli w Wieliczce, Pieskową Skałę w Ojcowie. Mówiło się już o wojnie. Nie pojechaliśmy na wakacje do Juraty. Zawsze dwa letnie miesiące spędzaliśmy z mamą w naszej willi w Juracie.

Nic już nie było takie jak poprzednio.

W sierpniu dziadek Osiński popłynął "Batorym" do USA załatwiać zaopatrzenie dla armii. Był prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża.

Wybuchła wojna, statek był na Atlantyku.

- Został w Londynie. A ojciec na wezwanie pułkownika Umiastowskiego, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do służby wojskowej opuszczali Warszawę, wyjechał na wschód. Zostaliśmy z babcią Osińską. Miała ciężką astmę. Zadzwoniła do siostry Antoniny Tetmajerowej, że się do niej przeniesiemy.

Przyjechała wojskowa sanitarka. Żołnierze zabrali stosy bielizny pościelowej. Babcia kazała ją przekazać do szpitali, że przyda się rannym, a nas z bagażami odstawili na Chopina.

W Dolinie Szwajcarskiej stacjonował oddział artylerii przeciwlotniczej. Podglądałem ich z balkonu. Strzelali do niemieckich samolotów. Nagle rozpalili ognisko, znosili dokumenty, palili.

28 września Warszawa skapitulowała. Żołnierze rozbijali kolbami przyrządy celownicze w działkach przeciwlotniczych. A potem ustawili się w czwórki i wymaszerowali.

  W dwa dni później usłyszeliśmy najpierw daleki, a potem coraz bliższy miarowy stukot. Wchodzili Niemcy, waląc buciorami w bruk.

Kazano pozamykać bramy. Nie wolno było wyglądać. Ale ja musiałem ich zobaczyć. Przytuliłem się do bramy. Była ażurowa, z szybkami. Niemcy - widziałem przez szybkę - ze straszliwym rykiem motorów jechali wolno na motocyklach naszą ulicą. Wyglądali jak kruki. Mieli czarne peleryny i czarne hełmy. Z ulicy Chopina zakręcali w Aleje Ujazdowskie. Za motocyklami szło wojsko w wysokich butach podbitych gwoździami. Po raz pierwszy zobaczyłem Niemców.

Przecież pana drugi dziadek - August Heidrich - był Niemcem.

- Już nie żył i w domu nigdy się nie mówiło, że mamy powiązania z Niemcami. Nigdy!

Spadł pierwszy śnieg. Już był październik. Nagle dzwonek do drzwi. Ojciec wrócił. Bez samochodu. Dojechał nim do Lublina i nigdzie nie mógł kupić benzyny. Zostawił na ulicy.

Niemcy przejęli walcownię w Głownie, zlikwidowali moją szkołę powszechną. A w nasz dom na Śmiałej walnęli dwie bomby. Jedna wybuchła w ogródku, druga przeszła przez strop, wybijając dziurę, i utknęła w piwnicy.

Ojciec zdecydował, że bombę trzeba odnaleźć i dom odbudować. Robotnicy, szukając jej, wykopali w piwnicy dół na dwa metry i jej nie znaleźli. Dół więc zasypali i tak zostało.

Mieszkaliście na niewypale?

- Proszę pani, człowiek w ogóle żyje przez przypadek. Różnica jest tylko w tym, że w czasach wojny przypadkowych sytuacji zdarza się więcej.

Pytała pani o dziadka Heidricha. Jego rodzice rzeczywiście byli Niemcami z Moraw. Przyjechali za pracą do fabryki włókienniczej w Łodzi, potem osiedli w Żyrardowie.

Z następnym pokoleniem jednak było tak: raz zatrzymał się pod naszym domem samochód. Było już po godzinie policyjnej. Wysiada niemiecki oficer, przy furtce sprawdza nazwisko, dzwoni, ojciec otwiera. Oficer jest bardzo elegancki, wita ojca szarmancko - ze strzelaniem obcasami, salutowaniem. Interesuje nas - mówi - major Witszens. To był nasz sąsiad. Co pan o nim wie? - pyta ojca. Ojciec znał dobrze niemiecki. Odpowiada, że tylko tyle, iż w 1939 roku poszedł na wojnę i nie wrócił.

Niemiec wyciąga wizytówkę. Prosimy - mówi - żeby pan, jako Niemiec, jeśli czegoś się o nim dowie, powiadomił nas. I wręcza ojcu wizytówkę.

Stałem obok.

Sądzę - powiedział ojciec - że niczego się nie dowiem. A poza tym chciałem panu wyjaśnić, że nie jestem Niemcem.

Patrzyłem na oficera. W jednym momencie twarz mu stężała, zaczął wrzeszczeć, trzasnął drzwiami i poszedł. Przestraszyliśmy się, że wróci z gestapo. Ojciec pracował - o czym wtedy nie wiedziałem - dla Delegatury rządu londyńskiego. Gestapo nie przyszło, a za Delegaturę ojciec poszedł siedzieć pięć lat po wojnie.

Pan też konspirował?

- Skończyłem szkołę powszechną i co dalej? Dla Polaków były tylko zawodowe. Ojciec znalazł dla mnie graficzną, gdzie uczono drukarstwa i grafiki. Wojna przesądziła, że zostałem grafikiem.

Pytała pani o konspirację. Muszę się do czegoś przyznać. Zawsze byłem... do wszystkiego trochę z dystansem.

Zaczepił mnie kolega ze szkoły powszechnej, czy nie chcę zapisać się do harcerstwa. Jakiego? - pytam. Szare Szeregi. A gdzie są? Nie musisz wiedzieć. Poszedłem na zbiórkę. Kazali mi wymyślić pseudonim. Jaki najlepiej? - pytam. Może zwierzę? Mówię: Ryś. Zgoda. Zostałem "Rysiem". Zbiórki odbywały się na tzw. Sumatrze. To była łacha na Wiśle, na którą dostać się można było, brnąc przez rzekę, co było niebezpieczne, bo nurt rzeki się zmieniał. Rozpalaliśmy ognisko i dostawaliśmy zadania. Durne, jak dzisiaj na to patrzę. Organizacja na przykład potrzebowała łopat i kilofów. Były stałym elementem wyposażenia niemieckich ciężarówek. Do jednego boku przymocowany był kilof, do drugiego łopata. Jeździcie na rowerze? - zapytano nas. Jeździmy. No to jedziecie we dwóch za niemiecką ciężarówką, jeden niech odwróci uwagę kierowcy, a drugi w tym czasie niech zdejmuje. Spróbowałem. Niemiec wychylił się do kolegi, chciał go przegonić, a ja jeden zatrzask otworzyłem, z drugim zaczynam się szarpać, łopata opada i brzęk, brzęk obija się o bok ciężarówki. Niemiec się zatrzymał, my chodu, ile sił w pedałach. Strzelił do nas dwa razy, nie trafił. Uciekliśmy.

Mógł trafić.

- Oczywiście. Idiotyczne to było.

Wybuchło powstanie i większość scen wyrzuciłem z głowy. Nie chcę ich pamiętać.

Udaje się?

- Nie pomagam, żeby wracały. Zbyt poruszają wyobraźnię.

W 1956 roku poszedłem na "Kanał" Wajdy. O Powstaniu Warszawskim. Długo nie mogłem się od niego uwolnić. Dlatego powiedziałem sobie: nigdy więcej. I nie chodzę na filmy wojenne. Nawet "Katynia" nie oglądałem.

 

 

 

Wnuk nie pyta?

- Pyta. Córka też pytała. Opowiadam im parę anegdot. Trochę zabawnych i z happy endem.

Na przykład jak mieszkańcy naszej ulicy postanowili zbudować barykadę. Zaczęła się dyskusja, w którym miejscu. W tym czy w tamtym. Trwała cały dzień. Na oficerskim osiedlu każdy znał się na taktyce wojennej i wiedział lepiej.

Następnego dnia przyszedł oddział AK i zdecydował, że barykada stanie na wysokości domu numer 11. My mieszkaliśmy pod trzynastką. Nosiłem płyty chodnikowe. Bardzo chciałem iść do dowództwa, powiedzieć im, że byłem w harcerstwie, ale ojciec prosił: siedź na barykadzie i nigdzie nie chodź, babcia jest chora i jeśli będziemy musieli ją wynosić, sam nie poradzę.

Babcia Heidrichowa miała sparaliżowane nogi. Zostałem.

Karabin panu dali?

- Nie, brakowało. Byli starsi, którym się bardziej należał. Każdy, ech, nawet posiadanie jednego granatu traktował jak wyróżnienie! Byłem od kopania rowów i gaszenia pożarów. A Niemcy całe dnie strzelali. Mieli naboje z pociskiem o cienkiej blaszce. Przy uderzeniu blaszka się rozrywała, płyn zapalny rozlewał i wybuchał płomieniem.

Zapalił się dom pod jedenastką. Nie było hydrantów, wodę nosiło się kubłami. Biegnę po schodach, obok mnie rozerwał się pocisk, krwią się zalałem, wszyscy się przerazili, że ze mną koniec, a to tylko łuska przecięła mi twarz jak nożykiem.

Był głód. Jest gorszy od strachu.

Powstanie dzisiaj uważa się za nasze zwycięstwo i świętuje jak wygraną bitwę.

A było klęską?

- Tragedią. Tak straszną, że jest nie do opowiedzenia. Zostają historyjki o cudownym ocaleniu i zaskakujących zbiegach okoliczności.

Przy domu mieliśmy ogródek z drzewkami owocowymi. A Niemcy zajmowali wysokie gmachy przy Gen. Zajączka i na każdy ruch w krzakach reagowali salwą. Postanowiłem spróbować. Koszyk przywiązałem do paska i podczołgałem się pod gruszkę. Wspaniałe klapsy, dużo ich pospadało. Wkładam do kosza i widzę, że wiszą jeszcze na drzewie, szkoda zostawić. Podskoczyłem, potrząsnąłem. I trzask, seria poszła po ogródku. Chciałem się wycofać i druga seria przeszła nade mną.

Niemcy bombardowali Stare Miasto. Nadlatywały sztukasy trójkami, robiły trzy ogromne koła, podczas każdego okrążenia zrzucały po bombie. I odlatywały. Stałem na werandzie zarośniętej dzikim winem. Patrzę: jeden trzy bomby zrzucił i odleciał, potem drugi, trzeci. I widzę, że ten trzeci wraca, robi jeszcze jedno kółko i ży-ży-ży strzela z karabinu maszynowego do mnie. Seria przeszła nad moją głową, jedna z kul uderzyła w werandę.

I wie pani, do dzisiaj nie mogę tego Niemca zrozumieć. Że też chciało mu się pofatygować, by zabić jedną osobę.

 

Może liczył na więcej.

- Nie. Musiał mnie zauważyć. Twarz w słońcu jest bardzo widoczna i świeci w gęstej trawie i liściach.

Ostatnich kilka dni powstania siedzieliśmy w piwnicy. W nocy, dwa dni przed kapitulacją Żoliborza, ojciec mnie budzi, jest straszna strzelanina, chyba Ruscy atakują. Na Żoliborzu wyczekiwaliśmy radzieckiej pomocy.

Walą w nasz dom, sypie się tynk, słyszymy wrzaski. Szwabów. Granat wybucha w jednej piwnicy, potem w następnej. Niemiec chodził wokół domu i w okienka piwnic wrzucał granaty. Drzwi od schodów do piwnic wylatują, tuman pyłu, nic nie widać. U góry pojawił się Niemiec. Wrzeszczy: raus, wychodzić. Ruszam do schodów, on wyciąga zza cholewy granat i rzuca w piwnicę. Granat odbija się o framugę drzwi, pada mu pod nogi. On się cofnął, ja skoczyłem do tyłu za framugę, a granat potoczył się lekko po schodach i wybuchł. Nikt nie został nawet draśnięty.

Znowu wrzeszczy: raus! Wychodzimy. W piwnicy zostały babcia z opiekunką. Oraz przygotowane przez ojca plecaki. Ze zmianą bielizny, lekarstwami. Żeby w razie czego tylko chwycić. Ojciec był w młodości harcerzem, nawet naczelnikiem Związku Harcerstwa Polskiego.

Stoimy pod ścianą domu z rękami do góry i czekamy. Ta scena jest dla mnie jak zatrzymany filmowy kadr. Wokół trwa strzelanina, wybuchają pociski. Byłem pewny, że z nami koniec.

Co się czuje?

- Nic. To najdziwniejsze. Ot, stoję pod własnym domem, wokół którego znam każde drzewo, kamyk, krzaczek i patrząc w jego mur, myślę, że wszystko się kończy.

Nasz koniec wydawał mi się logiczny. Bo co można zrobić z kilkoma osobami w czasie powstania? Najlepiej zabić i będzie spokój.

Ojca odprowadzili do domu. A nas - zaproponował dowódcy jeden z żołnierzy - najlepiej odstawić do Cytadeli. W Cytadeli mieściły się koszary niemieckie. Dowódca mu pozwolił.

Trafiliśmy na Ślązaka, któremu chciało się wziąć nas sobie na głowę. Mówił łamaną polszczyzną. W Cytadeli - powiedział - zbierają cywilów.

Doszliśmy do kartofliska przy Dworcu Gdańskim. Pełno Niemców. Na ziemię - krzyknął nasz Ślązak. Padliśmy. Usłyszałem furkot i nad głowami przeleciały pociski. Chyba nasze. Na placu Inwalidów walczyli jeszcze powstańcy.

W Cytadeli była otwarta brama. Stanęliśmy. Jest tłum ludzi. Ranni leżą na ziemi. Czekamy.

Nagle - to było niesamowite - widzę ojca, znalazł się w kolejnej grupie spędzonych.

Stoimy, już razem z nami jest ze sto osób. Obok kręcą się własowcy. Szwargoczą między sobą po rosyjsku. Oni chcą - mówi ojciec - odprowadzić nas na Dworzec Zachodni.

Ojciec znał rosyjski. W czasie I wojny światowej Rosjanie fabrykę żyrardowską razem z rodzinami pracowników ewakuowali do Moskwy. Ojciec mieszkał też w Kijowie.

- Musimy coś zrobić - powiedział. - Żeby nie oni, ale Niemcy z Wehrmachtu.


Lepsi?

- O, tak.

Zbierzmy kosztowności - ojciec zaproponował. Zawiązali w chusteczkę łańcuszek, pierścionek, obrączkę i ojciec z jakimś panem podeszli do niemieckiego oficera. On zerknął, co jest, schował do kieszeni. I zawołał sierżanta i trzech żołnierzy. Ustawiają nas w kolumnę i widzimy, że do tego oficera Wehrmachtu podchodzi własowiec w randze podoficera, coś mówi, widać, że ma do niego pretensje, a Niemiec pach-pach go po mordzie.

Wyprowadzili nas z Cytadeli. Na jezdni leżą zaszyte w płótno pakunki kaszy z mięsem ze zrzutów radzieckich, trochę rozdeptane. Na Żoliborzu, kiedy powstanie już dogorywało, Rosjanie zaczęli zrzucać nam skrzynki z amunicją i żywnością. Bez spadochronów, więc się rozbijały po zderzeniu z ziemią. Muszę je wziąć i boję się. Niemcy wrzeszczą, popędzają, biją kolbami. Powoli chwyciłem dwa woreczki, schowałem do kieszeni.

Kasza była przegotowana?

- Gotowa do zjedzenia, tylko wrzątkiem zalać.

Doprowadzili nas do kościoła na Woli. Ścisk, strasznie. Pojawił się chyba lekarz z trzema żołnierzami. I lagą - ten, ten - wskazywał młodych, na oko zdrowych ludzi. A żołnierze spędzali ich na bok. Wskazał i mnie. Kiedy ustawiano nas w grupy, wykręciłem w tłum i uciekłem do ojca.

Prowadzą nas na Dworzec Zachodni. Dużo jest chorych. Przede mną wlecze się staruszka z walizką. Z naprzeciwka nadjeżdża ciężarówka niemiecka z kamerą zamontowaną na szoferce. Żołnierz, który szedł obok mnie, pomachał do operatora i uśmiechnięty podszedł do babci, wziął jej walizkę i niesie. A gdy kamera odjechała, żołnierz rzucił walizkę na ziemię, kopnął babcię i odszedł.

Na Dworcu Zachodnim wpakowano nas do wagonów towarowych, po 70 osób na wagon, dowieźli do Pruszkowa i wysadzili. Na stacji jacyś ludzie przetaczali wagony. Pchali je rękami, a obok szedł Niemiec z batem i ich popędzał. To byli Żydzi.

Wprowadzili nas do parowozowni. Na betonie siedział zbity tłum. Przyjechały kuchnie polowe. Niemcy wydają zupę. Nie mamy w co wziąć. Znalazłem klosz od lampy z dziurą w środku. Tylko czym ją zatkać. Jest kołek, z jednej strony uświniony smarem, z drugiej tylko brudny. Wytarłem, wbiłem w lampę, staję w ogonku. A zupa - widzę - paruje. Dochodzę. Niemiec leje zupę i śmieje się. Dla niego to było zabawne.

Pomagam sobie kołkiem. Utrzymałem, postawiłem na ziemi, udało się, zjedliśmy.

Ojciec spotkał znajomą sanitariuszkę. Zaprowadzę was - mówi - do baraku chorych. Lekarzami byli jeńcy rosyjscy. Ojcu zawiązali bandaż, że niby ranny, a nam wpisali gruźlicę. Lekarz uprzedził: Niemcy mogą to sprawdzić.

Na drugi-trzeci dzień alarm. Jest piąta rano, ustawiamy się w szeregu. Stoimy ze dwie-trzy godziny, kontroli nie ma. Podjeżdża pociąg, wrzaski: wsiadać. Na peronie są siostry zakonne, chyba z Czerwonego Krzyża, rozdawały dzieciom puszki ze skondensowanym mlekiem. Jedną dały bratu. Był mały. Nie wiekiem, ale wzrostem.

 

Miał 14 lat, a pan 16.

- Niemcy ładują nas do wagonów. Znowu po 70 sztuk do każdego. Jak leci. Widocznie taką mieli administracyjną normę.

Dla Polaków, uprzywilejowaną.

- Rozdzielają matki z dziećmi, płacz, szarpanina. Udało się nam nie rozdzielić. To były otwarte wagony po węglu. Stoimy. Siąpi deszcz, zrobiła się czarna maź. Ludzie zaczynają się organizować. W jednym rogu wagonu wyrwali dwie deski, zasłonili, będzie ubikacja. Do środka zgromadzili dzieci, żeby nie zmarzły. W nocy ruszamy. Ojciec obliczył, że jest nas około 3 tysięcy.

Nagle pociąg zatrzymuje się, przed nami bombardowanie. Na horyzoncie coś się pali. Jedzie drezyna z kolejarzami, zbliżają się do naszej lokomotywy, rozmawiają z maszynistą. I rozkaz: wysiadać. Znowu wrzask, płacz. 3 tysiące ludzi zostało w lesie, gdzieś koło Spały. Jest noc. Ojciec mówi: trzeba oderwać się od tłumu. Biegniemy. Światełko, chata, jesteśmy pierwsi, chłop nam otwiera.

Nie bał się?

- Ach! Z Warszawy - rzekł. Wiedział o klęsce powstania. Dał nam wrzątek, zjedliśmy ruską kaszę z mięsem. Idziecie spać na siano.

Rano pytamy go, gdzie jest stacja kolejowa. Nie ma, ale jest posterunek kolejowy, tam się dowiecie. Na posterunku siedzi kolejarz. Pytamy o pociągi, czy się zatrzymują. No skąd, ale poczekajcie, może się uda. Pyta: słyszycie stukot? Jedzie pociąg. Pomacham - mówi - to może zwolni, a jak zwolni - wskoczycie w biegu. Gwizdnął dwa razy, pomachał. To był pusty pociąg towarowy, zwolnił. Wskakujcie! Wdrapaliśmy się do wagonu, kolejarz nam pomachał. Potem pociąg znowu zwolnił i wskoczyli ludzie z karabinami. Przeleźli do naszego wagonu. A wy skąd? - pytają.

Szukali Żydów?

- Nie wiem. To byli chyba partyzanci. Raczej nie mieli zamiaru nas zabić.

Dojechaliśmy do Częstochowy. Ojciec znalazł pracę w niemieckiej fabryce kuchni polowych. Opowiadał, że ani jedna kuchnia przez ten czas nie wyjechała, stały rzędami na podwórzu i w każdej brakowało jakiejś części.

Sabotaż?

- I bałagan. Bardzo się z tego cieszyliśmy.

Odnalazła się babcia Heidrichowa. Niemcy pozwolili siostrom z Czerwonego Krzyża obejść teren i pozbierać rannych. Babcię odwieziono do sióstr zakonnych do Krakowa. Ojciec wyczytał w gazecie - codziennie przeglądał ogłoszenia - że Agnieszka Heidrich poszukuje synów. Natychmiast pojechał. Z ogromnym trudem dotarł do Krakowa. I spóźnił się. Babcia zmarła poprzedniego dnia. Nie doczekała go.

Niedawno byliśmy z żoną na jej grobie, jest pochowana na Cmentarzu Rakowickim.

Jednego dnia ojcu zabrakło!

Biegałem po ulicach Częstochowy oglądać uciekających Niemców. Jechali aleją Najświętszej Marii Panny. Na furmankach załadowanych walizami, skradzione krowy ciągnąc na postronkach. Na ciężarówkach wypełnionych zrabowanymi meblami. Na motocyklach, rowerach.

Raz widzę: w ciężarówce, na stosie pak, siedzi sołdat niemiecki. Raptem się zrywa, krzyczy coś do kierowcy, kierowca dodaje gazu i pada seria strzałów. Wskoczyłem do sklepu. Strzelali Rosjanie. Niemiecki front załamywał się i jeden-dwa czołgi rosyjskie wyrywały się do przodu, puszczały serię z karabinów maszynowych, żeby Niemców postraszyć, i wycofywały się.

Ale widziałem też inną scenę. Oficer niemiecki z dwoma żandarmami zatrzymywał na ulicy żołnierzy niemieckich i ich legitymował. Szukali widocznie dezerterów. Byli więc i tacy, którzy nawet w totalnym bałaganie i panice starali się wypełniać swoje obowiązki.

16 stycznia widzę z okna: z jednej strony idą czołgi rosyjskie, z drugiej niemieckie. Mieszkaliśmy na obrzeżach Częstochowy, za nami były pola. Zaczynają strzelać. Postrzelali trochę i się wycofali. A w nocy z 16 na 17 stycznia zaczęła się bitwa. I rano cisza. Nie wiemy, co się dzieje. Tata - mówię - idę popatrzeć. Nigdzie nie pójdziesz! Pójdę.

Urwałem się. Ulica pusta, prószy śnieżek. Dochodzę do skrzyżowania, gdzie był budynek Hitlerjugend. Z daleka widzę dwóch żołnierzy. Nie mogę rozpoznać mundurów. Chyba Ruscy - myślę. Coś krzyczą do siebie i bum, bum, bum, strzelają z pepeszy do nazistowskiej gapy na ścianie budynku, są pijani w driebiezgi. No, to Rosjanie.

Przeczekałem, by poszli. Obok, na sąsiedniej ulicy, znajdowały się koszary niemieckie. Trzeba sprawdzić, co się tam dzieje.

Brama rozwalona, wchodzę na podwórze. A na podwórzu - karabiny ustawione w kozły, obok poukładane plecaki. I ludzie się śmieją, że Niemcy uciekali w popłochu, gubiąc portki.

Rozbijają drzwi do piwnicy. Jakiś chłopak, starszy ode mnie, mówi: razem chodźmy, będziemy sobie pomagać. Wpychamy się. Bucha zapach wódki. I słychać brzdęk rozbijanych butelek. Jest ciemno. Chłopak mówi: wszyscy pchają się w lewo, to my w prawo. Idziemy, są skrzynki. Ściągaj - mówi i podnosi mnie do góry. Biorę jedną, ciężka jak jasna cholera, spada na ziemię. To były granaty. Na szczęście bez zapalników. Mam dość.

Porzuciłem kompana i poszedłem na piętro. Wchodzę do wielkiego pokoju, pośrodku stoi bardzo duży stół nakryty zielonym suknem, wokół jest pełno niedopałków papierosów, poprzewracanych kieliszków. A na stole leży mapa.

Wie pani, do dzisiaj nie mogę sobie darować, że jej nie zabrałem. To była mapa sztabowa. A na niej zakreślone pozycje stacjonowania wojsk, punkty obrony i zaznaczone czerwonymi strzałkami drogi ucieczki z Częstochowy. Nawet ten czerwony ołówek leżał. Popatrzyłem na nią przez chwilę i nie wziąłem. Głupi byłem po prostu.

Ale co by pan z nią zrobił?

- Do muzeum mógłbym oddać. To był przecież historyczny dokument. A ja, zamiast mu się przyjrzeć, zacząłem szukać jedzenia. Człowiek, który przeżył głód, w głowie ma zakodowane, że najważniejsze jest jedzenie. I cenne są tylko łupy, które można wymienić na jedzenie.


Znalazł pan?

- Kaszę (śmiech). I jakieś duperele - talerze, łyżki.

Częstochowa została wyzwolona 17 stycznia 1945 roku. W tym samym dniu co Warszawa.

Pojechaliśmy do Poznania. Ojciec dostał pracę w Zakładach Cegielskiego. Brat poszedł do gimnazjum, a ty - zarządził ojciec - pojedziesz do Warszawy. Wyczytał w gazecie, że otwiera się szkoła graficzna, do której chodziłem w czasie okupacji. To był marzec.

Dojechałem do Szczęśliwic, z dziesięć kilometrów przed Warszawą. Dalej tory były zrujnowane. Ktoś furką podrzucił mnie do Dworca Zachodniego.

Są, proszę pani, obrazy, których nie da się opisać. Kiedy wyprowadzali nas z Warszawy, miasto było zbombardowane, paliło się, z wielu piwnic buchał ogień jak z pieców hutniczych, ale stały domy, były ulice. Po pół roku zobaczyłem kikuty kamienic i gruzy.

Dowlokłem się przez Wolę do Starego Miasta. Katedra zburzona, wychodzę na Rynek Starego Miasta, a tam gruzy na wysokość drugiego piętra i na nich wydeptana ścieżka. Trzeba wejść na górę, żeby zejść na drugą stronę. Dochodzę na Żoliborz. Pierwszy dom na ul. Śmiałej wysadzony w powietrze, drugi, trzeci, czwarty... Niemcy szli od ul. Gen. Zajączka i burzyli jeden po drugim. Skończyli na naszym. Następny stoi do dzisiaj.

W miejscu zburzonych postawiono dwa bloki.

- Z naszego domu została kupka gruzu. Wygrzebałem z niej tylko dwie zniszczone fotografie i mosiężną popielniczkę, która stała na biurku ojca.

Zaczynało być normalnie. Skończyłem szkołę graficzną, dostałem się do liceum plastycznego. Ojca przeniesiono do pracy w centralnych instytucjach w Warszawie. Przydzielono mu trzypokojowe mieszkanie na Asfaltowej.

 

Zapisał się do partii?

- Broń Boże. Potrzebowano fachowców.

Ożenił się. Moja nowa mama była wdową po przedwojennym oficerze. Miała córkę, niewiele ode mnie młodszą. Alina została naszą siostrą. Znowu była rodzina.

Spełniło się marzenie mojego brata. Dostał się do bardzo znanej, jeszcze przed wojną, szkoły morskiej - Conradinum w Gdańsku. I wrócił dziadek Osiński z Londynu. Witaliśmy go w Gdyni. Przypłynął "Batorym". Miał 77 lat, przyznano mu generalską emeryturę. Zamieszkał z nami.

Zdałem maturę i oświadczyłem ojcu, że idę na Akademię Sztuk Pięknych. A ojciec (śmiech) - no, trudno, ale pamiętaj, że utrzymywać cię nie będę - powiedział.

Na serio?

- Nie. To z jego strony było takie gadanie.

Miał pan 20 lat.

- On wciąż chciał, bym został architektem.

Przyjaciele z mojej licealnej paczki: Janek Lebenstein, Marek Oberländer, Jacek Sienicki i Krysia Lesmanówna, córka Brzechwy, poszli na malarstwo, a ja z Marysią Wieczorkówną i Leonem Urbańskim na grafikę. Poczuliśmy się artystami. A prawdziwi artyści dokąd jadą na wakacje, to pani chyba wie?


Do Kazimierza?

- Oczywiście. Jak przed wojną. No, to zabieramy sztalugi, pędzle i jedziemy. W siódemkę. Cudowne pejzaże. W dzień malowaliśmy i chodziliśmy na plażę, a wieczory spędzaliśmy w knajpce za pocztą, wśród drzew. Idziemy - żartowaliśmy - do prof. Kukawskiego na skrzypki. Piliśmy wódkę, a przygrywał nam bębnista i skrzypek bardzo podobny do naszego profesora Kukawskiego od matematyki w liceum.

A w Marysi już się pan zakochał?

- Jeszcze nie.

Dziewczęta zajmowały pokój na pięterku, chłopcy obok drugi. Domek był stary, drewniany. Wracamy z plaży i nagle krzyk Jacka: Andrzej, Marysia spadła z balkonu. Zbiegam na dół, Marysia leży na klepisku i krew leci jej z kącika ust. Oparła się o drewnianą barierkę i razem z nią poleciała. Nie ma żadnej przychodni. Co robić?

Nasza gospodyni mówi, że jest tu lekarka z Warszawy. Niesiemy Marysię. Nic nie jest złamane - mówi - ale co w środku, nie wiadomo.

Siedziałem przy Marysi dwa tygodnie. I z każdym dniem coraz bardziej przekonywałem się, że powinniśmy być razem. I jesteśmy.

 

63 lata.

- Po trzech miesiącach najpiękniejszych wakacji w życiu wróciliśmy do Warszawy

Postanowiłem coś dorobić. Aaa, pójdę do Czytelnika, może mi dadzą jakąś robotę.

Czytelnik był medialnym koncernem, wydawał książki, pocztówki, nuty, słowniki, dziennik "Życie Warszawy", tygodnik "Odrodzenie", miał własną drukarnię. I miał, co w tamtych strasznych czasach było bardzo ważne, apolityczny fundament. Nie wiem, czyja to zasługa.

Chyba Jerzego Borejszy.

- Na pewno. Choć już go nie było.

Wspominano?

- Nie.

A mówiono, za co został usunięty?

- Nie, proszę pani. To były czasy, kiedy nic się nie mówiło. I o nic nie pytało.

Pan nie pytał?

- Nie.


A mówił?

- Też nie.

Aresztowano mojego ojca.

3 marca 1950 roku wyszedł rano do pracy i zniknął. W Towarzystwie Naukowym Organizacji i Kierownictwa, gdzie był dyrektorem, powiedziano, że nie dotarł. Może wypadek? Irena, żona ojca, dzwoniła na pogotowie ratunkowe, szukaliśmy go po szpitalach. Przepadł.

Po dwóch-trzech tygodniach walenie do drzwi. Urząd Bezpieczeństwa, rewizja. Ojca aresztowano pod domem, czekali na niego, wsadzili w samochód i zawieźli na Koszykową. Mieściło się tam Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, a w piwnicach był areszt.

Za co?

- Nie wiedzieliśmy.

 

Czego szukali?

- Nie wiem. Przeglądali każdy papierek. Wychodząc, jeden z nich popatrzył na mnie, wyciągnął szufladkę z szafki w przedpokoju i: co to jest? - zapytał. Pokazał mi nabój od rewolweru. Nie wiem - odpowiedziałem. U nas nie było żadnej amunicji. Zawinął w papierek i kazał mi napisać, że nie wiem, skąd się ten nabój wziął.

Skąd?

- Podrzucił. To były ich metody. Sprowokować, uwikłać, oszustwem i podstępem zdobyć dowody przestępstwa, jakie wcześniej wymyślili.

Znowu wszystko się zawaliło.

W Czytelniku po roku współpracy Jan Samuel Miklaszewski, kierownik pracowni, zapytał mnie: może chcesz pracować tutaj na stałe?

Bardzo chciałem. To było wymarzone dla mnie miejsce. Z Czytelnikiem współpracowali najwybitniejsi graficy, wiele od nich mogłem się nauczyć. Dostałem etat. A w kilka dni później przyszło zawiadomienie, że jest rozprawa ojca. Odbywała się w sądzie wojskowym na rogu Koszykowej i Chałubińskiego. 26 kwietnia 1951 roku. Jest jedną z kilku dat, które zapadają na całe życie.

Pozwolili nam być na procesie. Dowiedzieliśmy się, że ojciec "usiłował przemocą zmienić ludowo-demokratyczny ustrój Państwa Polskiego uczestnicząc w działaniach przestępczego związku >>Delegatury<<".

W czasie okupacji ojciec był zastępcą szefa podziemnej Najwyższej Izby Kontroli, podporządkowanej Delegaturze Rządu. A po wojnie spotkał na ulicy swego znajomego Januszewskiego. Ten mu powiedział, że przy rozbiórce jakiegoś domu znaleziono skrytkę Delegatury z dolarami, że trzeba zrobić protokół i załatwić sprawę. Spotkali się w jednym z mieszkań na ul. Mokotowskiej i ktoś doniósł do UB, że dalej konspirują.

Ojca wypytywano w śledztwie o Mieczysława Lesza, wtedy generalnego dyrektora Centralnego Zarządu Przemysłu Metalowego, później ministra.

- Ściągnął ojca z Poznania. Mieszkaliśmy nawet u niego kilka miesięcy, czekając na mieszkanie na Asfaltowej. Nic więcej nie wiem.

Prokurator Henryk Ligięza, w randze podpułkownika, zażądał kary śmierci. Ojca broniła pani mecenas Halina Więckowska. Mówiła, że ojciec po wojnie od razu włączył się w odbudowę kraju. Jako dyrektor administracyjny organizował rozruch zakładów Cegielskiego w Poznaniu, od 1946 roku pracował w centralnych urzędach w Warszawie.

Powojenne zaangażowanie - orzekł sąd - było kamuflażem, żeby przykryć jego niecne zamiary.

Ojciec dostał siedem lat i przepadek mienia. Wychodzimy, Irena, żona ojca, płacze. Pani mecenas jest zaskoczona. Proszę pani - mówi - to przecież jest bardzo dobry wyrok, prokurator chciał kary śmierci.


Muszę iść do Czytelnika i ich o tym zawiadomić.

Nie wiedzieli?

- Nie. Bo co im miałem mówić? Nie było się czym chwalić.

Idę do Samuela. Że mój ojciec został skazany. I nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin