4 czerwca 1989 roku nie uczestniczyliśmy w wolnych wyborach.odt

(39 KB) Pobierz
4 czerwca 1989 roku nie uczestniczyliśmy w wolnych wyborach, ale w plebiscycie: za lub przeciw władzy

4 czerwca 1989 roku nie uczestniczyliśmy w wolnych wyborach, ale w plebiscycie: za lub przeciw władzy. Klęskę ponieśli prawie wszyscy kandydaci PZPR i wielu przedstawicieli "sojuszniczych" stronnictw. W ten sposób daliśmy wyraźny sygnał, co myślimy o zakulisowych ustaleniach i "kontrolowanej" demokracji

Mitologia 4 czerwca 2009 roku

Jan Maria Jackowski

 

Konflikt między rządzącymi a "Solidarnością" wokół organizacji uroczystości związanych z 20. rocznicą wyborów 4 czerwca 1989 roku to bardzo ważny element bitwy o pamięć. Pomijając aspekt polityczny i doraźny - związany z nakładającą się na ten jubileusz kampanią wyborczą do Parlamentu Europejskiego - trudno nie zadać podstawowego pytania: Dlaczego część władz uznała rocznicę częściowo demokratycznych wyborów za ikonę przemian 1989 roku w Europie mającą "rywalizować" z symboliką upadku muru berlińskiego?

4 czerwca 1989 roku ma przede wszystkim znaczenie emocjonalne. Było to jedno z całego szeregu zdarzeń, które doprowadziły do upadku PRL i porządku jałtańskiego w Europie Środkowowschodniej. W pamiętnym 1989 roku miały miejsce trzy ważne wydarzenia: obrady Okrągłego Stołu, wybory parlamentarne i powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego. Z tych wydarzeń za najważniejsze - będące syntezą ówczesnych przemian - uznano wybory 4 czerwca, m.in. dlatego, że mają znaczenie mitotwórcze, szczególnie dla uczestników tamtych wydarzeń i dla milionów Polaków, którzy jeszcze wówczas wiązali ogromne nadzieje z przemianami zainicjowanymi przez Okrągły Stół.
Z czasem te nadzieje zostały zweryfikowane i przewartościowane. Okazało się, że słynne słowa Joanny Szczepkowskiej: "Proszę państwa,
4 czerwca skończył się w Polsce komunizm" były efektowne, ale na wyrost. Dziś ocena polityczna, moralna i społeczna minionego 20-lecia - mimo próby narzucenia przez "oświecone elity" jedynie słusznej i oficjalnej wizji tego okresu - jest coraz bardziej zróżnicowana.

Siła ducha
Mur berliński, czyli miejscami betonowy i wysoki na 4,5 m płot o długości 155 km wokół Berlina Zachodniego, wybudowany w 1961 roku, wzmocniony zasiekami, minami, z wieżyczkami strażniczymi i wzniesiony w celu uniemożliwienia ucieczek obywateli NRD na Zachód, w wymiarze ogólnoświatowym przez prawie 30 lat był uniwersalnym symbolem zimnowojennego podziału Europy. Jego obalenie oznaczało nie tylko realny upadek reżimu komunistycznego byłej NRD, ale przede wszystkim faktyczny koniec dominacji sowieckiej na części ziem niemieckich i zjednoczenie Niemiec podzielonych na dwa państwa w następstwie II wojny światowej.
To zjednoczenie zmieniło geopolityczny układ sił w Europie i stało się podstawą budowania przez Niemcy pozycji najsilniejszego państwa w Unii Europejskiej. Nadanie odpowiedniej rangi uroczystościom rocznicy obalenia muru berlińskiego, traktowanemu jako akt założycielski nowych zjednoczonych Niemiec, jest niezbędnym elementem budowania tożsamości niemieckiej i ważnym elementem zdobywania przez ten kraj statusu europejskiego mocarstwa. Dlatego aspekt polski jest niewygodny, bo pomniejsza sukces niemiecki. Na niekorzyść 4 czerwca 1989 roku przemawia również to, że jest to wydarzenie zbyt "lokalne" i zbyt "abstrakcyjne" dla europejskiej opinii publicznej. Dlaczego świętowanie w 1/3 demokratycznych wyborów miałoby stanowić przeciwwagę dla widowiskowej i pełnej dramaturgii nocy z 9 na 10 listopada 1989 roku w Berlinie?
To prawda, że impulsy przemian w Europie wyszły z Polski. To dzięki polskiemu zrywowi solidarnościowemu doszło do zjednoczenia Niemiec. Ale te impulsy to nie zbiór mitów wyprodukowanych na potrzeby "propagandy sukcesu" i pseudoaksjomatów gloryfikujących "ojców założycieli" III RP. To przede wszystkim opór Polaków od czasów II wojny światowej przed narzuconym sowieckimi bagnetami reżimem komunistycznym, z którym jakże często kolaborowali ci, którzy dziś stroją się w piórka demokratów i wypinają piersi do orderów.
To etos niepodległościowy Armii Krajowej i innych organizacji zbrojnych Polskiego Państwa Podziemnego. To cicha i wytrwała praca wychowawców i kilku pokoleń naszych rodaków, którzy nie "gasili ducha" i w jakże trudnych warunkach byli wierni wierze ojców i Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. To wreszcie nieoceniony wkład Kościoła, który w czasach PRL pozostawał widomym "znakiem sprzeciwu" wobec totalnego systemu i dawał odważne dowody solidarności z Narodem. To "non possumus" Prymasa Tysiąclecia, to Śluby Jasnogórskie i nowenna poprzedzająca Tysiąclecie Chrztu Polski, to List biskupów polskich do biskupów niemieckich, to wreszcie posługiwanie Kościołowi w Polsce i Kościołowi powszechnemu Karola Wojtyły.
Dlaczego nadwiślańskie elity polityczne nie uczyniły z dnia 16 października cyklicznego wydarzenia o randze międzynarodowej? Przecież tego pamiętnego dnia 1978 roku, gdy metropolita krakowski został wybrany z natchnienia Ducha Świętego na Stolicę Piotrową, stało się oczywiste dla zwykłych ludzi, że zmienia się architektura świata. To przekonanie było obecne również na Kremlu, w Waszyngtonie i w całej Europie. Dlaczego 2 czerwca nie został wypromowany na skalę europejską na pamiątkę profetycznych słów wygłoszonych na placu Zwycięstwa w Warszawie podczas pierwszej historycznej pielgrzymki do Ojczyzny Jana Pawła II w czerwcu 1979 roku: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi"? To wówczas Namiestnik Chrystusa wytyczył Polakom i Europie drogę ku wolności. Rok później miały miejsce historyczne wydarzenia sierpniowe i bezprecedensowy pokojowy sprzeciw milionów Polaków wobec totalitarnego reżimu. Uzbrojony po zęby Goliat został pokonany siłą ducha. Jakkolwiek 13 grudnia 1981 roku użyto brutalnej siły, to nie udało się spacyfikować wolnościowych aspiracji Narodu w latach 80.
Odwołanie się do tego wiekopomnego wydarzenia byłoby znacznie czytelniejsze, nawet dla zlaicyzowanej europejskiej opinii publicznej, niż do 4 czerwca 1989 roku. Nadawałoby też inną hierarchię i perspektywę wydarzeniom berlińskim z listopada 1989 roku, ukazując w pełnym wymiarze ciąg zdarzeń, który doprowadził do obalenia systemu komunistycznego w Europie.

Konstruktywna opozycja
Na przełomie 1985 i 1986 roku doszło do zaskakującej wolty w myśleniu tej części opozycji, która była związana z KOR. Zmiana strategii wiązała się ze zmianą ekipy na Kremlu i dojściem do władzy Gorbaczowa. "Do tego momentu - pisał Jacek Bartyzel - polska lewicowa opozycja uprawiała strategię walki i ideologię rewolucyjną, odrzucając jakąkolwiek ugodę z władzą. Dezawuowano też próby takich porozumień. Miał miejsce nieprzerwany ciąg pomówień wobec hierarchii Kościoła, zwłaszcza wobec ks. Prymasa - którego nazywano nawet 'towarzysz Glemp'". Przyczyny tego zwrotu znany filozof polityki wyjaśnia następująco: "Środowisko lewicy o polityce myśli w kateoriach ideologicznego posłannictwa, mesjanizmu 'niszczenia starego ładu', 'budowania nowego społeczeństwa', 'nowej Europy'. Dojście Gorbaczowa do władzy spowodowało, że środowisko neo-lewicy ujrzało źródło nowej, rewolucyjnej, globalnej dynamiki ideologicznej właśnie w zreformowanym socjalizmie. Lewicowa opozycja uznała, że nie trzeba już likwidować socjalizmu, trzeba tylko, póki co, uchwycić przyczółek władzy politycznej".
Nic więc dziwnego, że dialog z ekipą gen. Jaruzelskiego, wcześniej potępianą w czambuł, wyraźnie się nasilił i zaczęto generować pojednawcze sygnały. 21 lipca 1988 roku gen. Kiszczak otrzymał list od Lecha Wałęsy, który wyrażał wstępną zgodę na proponowane kontakty i rozmowy. 31 sierpnia doszło do spotkania przewodniczącego "Solidarności" z szefem MSW, po którym Wałęsa wezwał do zaprzestania strajków. Tym samym zostały zainicjowane kolejne spotkania z przedstawicielami władzy. Po półrocznych perturbacjach i ustalaniu szczegółów - 6 lutego 1989 roku przy błysku fleszów - ruszyły obrady Okrągłego Stołu, które zakończyły się 5 kwietnia. W ich wyniku podjęto szereg postanowień w poszczególnych dziedzinach, w tym o zmianie ordynacji, kompetencjach prezydenta oraz utworzeniu Senatu.
Ustalono, że 65 proc. miejsc w Sejmie przypadnie przedstawicielom PZPR, ZSL, SD oraz stronnictwom prorządowym, natomiast o pozostałe 35 proc. ubiegać się będą mogli kandydaci bezpartyjni. 7 kwietnia 1989 roku Sejm zmienił ordynację wyborczą według ustalonego z góry parytetu mandatów. Dla PZPR zarezerwowano 173 mandaty, dla ZSL - 76, dla SD - 27, natomiast dla PAX - 10, Unii Chrześcijańsko-Społecznej - 8, i Polskiego Związku Katolicko-Społecznego - 5. Zaledwie 161 pozostałych mandatów miało zostać obsadzonych w wyniku wolnych wyborów. Ordynacja była bardzo skomplikowana. Głosowanie polegało nie na zakreślaniu jednego nazwiska, ale skreślaniu wszystkich pozostałych poza kandydatem, na którego chciał oddać swój głos wyborca. 425 posłów wybieranych było w 108 kilkumandatowych okręgach wyborczych, a 35 miało być wybranych z tzw. listy krajowej, na której umieszczone były nazwiska najważniejszych polityków koncesjonowanych przez władze PRL.
Zawarty kompromis określał zatem, że w wyborach parlamentarnych 65 proc. miejsc w ławach poselskich zostało z góry zarezerwowanych dla 2,5 mln członków PZPR i jej sojuszniczych stronnictw, a zaledwie pozostałe 35 proc. dla całej reszty - ponad 20 mln Polaków uprawnionych do głosowania. Opinii publicznej nie ujawniono tych stron kontraktu, które, jak np. gwarancje wyboru na prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, mogły zniechęcić Polaków do udziału w wyborach.
Alain Besan?on, francuski filozof i jeden z największych znawców systemu sowieckiego, niejako na gorąco stwierdził, że "porozumienie z komunistami nastąpiło kosztem jasnych propozycji dla społeczeństwa. Za tę niechęć do tworzenia normalnego życia politycznego prędzej czy później trzeba będzie drogo zapłacić." Władza komunistyczna nie mogąc sobie poradzić nie tylko z sytuacją gospodarczą, zdecydowała się na udzielenie określonej grupie monopolu opozycji i za tę cenę zabezpieczyła swoje żywotne interesy na przyszłość. Nie przypadkiem tę cześć opozycji, która znalazła się przy Okrągłym Stole, określono mianem "konstruktywnej opozycji".

Stracona szansa
Ułomność kontraktu polegała m.in. na złej diagnozie sytuacji. "Strona koalicyjno-rządowa" przeceniła swą siłę. "Opozycja" nie doceniała nastrojów społecznych i tempa oczekiwanych zmian. 4 czerwca 1989 roku nie uczestniczyliśmy w wolnych wyborach, ale w plebiscycie: za lub przeciw władzy. Klęskę ponieśli prawie wszyscy kandydaci PZPR i wielu przedstawicieli "sojuszniczych" stronnictw. Na 241 mandatów "koalicyjnych", jakie były obsadzane w okręgach, w pierwszej turze obsadzone zostały zaledwie trzy. Wyborcy w większości skreślali bowiem kandydatów oprócz tych, których popierała "Solidarność". Katastrofą okazała się lista krajowa. Tylko dwóch z 35 peerelowskich prominentów na tej liście uzyskało wymagane 50 proc. głosów w skali kraju i tym samym mandaty poselskie.
W ten sposób daliśmy wyraźny sygnał, co myślimy o zakulisowych ustaleniach i "kontrolowanej" demokracji. Została stracona szansa na aktywne włączenie społeczeństwa w przemiany. Zamiast wykorzystać nastroje społeczne i budować od podstaw wolne państwo, liderzy "konstruktywnej opozycji", lojalni wobec ustaleń z Magdalenki gwarantujących interesy komunistów, wzięli udział w naruszeniu prawa. 8 czerwca 1989 roku podczas posiedzenia Komisji Porozumiewawczej zgodzili się na sprzeczne z ordynacją wyborczą rozwiązanie, zgodnie z którym mandaty z "listy krajowej" miały zostać obsadzone w II turze w okręgach, oczywiście przez PZPR. 12 czerwca został wydany stosowny dekret Rady Państwa w sprawie zmiany ordynacji wyborczej. 18 czerwca odbyła się II tura wyborów. Działacze Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" - oprócz kampanii na rzecz tych spośród kandydatów opozycji, którzy nie zdobyli mandatów 4 czerwca - zachęcali wyborców do poparcia osób kandydujących na nieobsadzone w I turze "mandaty koalicyjne" jako "mniejszego, lecz nieuniknionego zła".
Zgoda środowisk korowskich, posiadających ogromny wpływ na ratowanie odrzuconej przez wyborców listy krajowej, wywołała falę oburzenia. U samego początku przemian pokazano, że układy z komunistami są ważniejsze niż solidarność z Narodem i realizacja jego wolnościowych aspiracji. W ten sposób nie dano nam możliwości zmiany zawartego w zaciszu gabinetów układu na realne zwycięstwo i to w sytuacji, gdy dla przywódców PRL rezultat czerwcowych wyborów był prawdziwym szokiem. PZPR w świetle własnych dokumentów z tamtego okresu jawi się jako formacja, która straciła zdolność do rządzenia krajem. Tymczasem przywódcy opozycji dali złapać oddech bestii.
11 lipca 1989 roku został brutalnie zamordowany przez SB (do dziś nie ustalono sprawców) w Krynicy Morskiej ks. Sylwester Zych. (Cz. Kiszczak zapytany kilka miesięcy temu przez red. Bogdana Rymanowskiego o zabójstwa księży: Suchowolca, Niedzielaka i Zycha, z butą odpowiedział: "Pan mnie pyta o głupoty. (...) Nie rozmawiam z panem". I wyprosił dziennikarza). Jakby tego było mało, pierwszym istotnym wydarzeniem w dziejach kontraktowego Sejmu X kadencji były wybory prezydenta PRL. 19 lipca 1989 roku został nim Wojciech Jaruzelski, TW "Wolski", twórca stanu wojennego, mający na rękach krew rodaków. Jaruzelski desygnował na premiera innego sprawcę zza biurka śmierci niewinnych ludzi i funkcjonariusza komunistycznego reżimu Czesława Kiszczaka.
Już wówczas jednak była obecna krytyka ustaleń Okrągłego Stołu i zakresu porozumienia z PZPR. "Solidarność Walcząca" Kornela Morawieckiego nawoływała do bojkotu wyborów, które były efektem "zdrady w Magdalence". Tadeusz Mazowiecki w proteście przeciwko zasadzie doboru "drużyny Wałęsy" - czyli kandydatów do Sejmu i Senatu z listy Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", którzy nie odzwierciedlali w proporcjach nurtów ideowych obecnych w opozycji i reprezentowali w większości lewą stronę "Solidarności" - zrezygnował z kandydowania. "Wybory 4 czerwca 1989 r. - jak pisał znawca problematyki - miały też drugą, mniej przyjemną dla 'Solidarności' stronę medalu. Nie stały się one, wbrew jej ówczesnym chęciom, jakimś narodowym świętem. 38% uprawnionych do głosowania w ogóle na wybory nie poszło. Biorąc pod uwagę, że kandydaci 'Solidarności' otrzymywali średnio po ok. 60% wszystkich ważnie oddanych głosów, oznacza to, że głosowało na nich co najwyżej ok. 40% spośród tych, którzy mogli brać udział w wyborach. Oferta 'Solidarności' nie dla wszystkich, jak widać, była przekonująca".
Pointę dopisały późniejsze wydarzenia. I dziś dla wielu Polaków data 4 czerwca jest dwuznaczna i bardziej kojarzy się nie tylko z 1989, ale również z 1992 rokiem. I słusznie, bo obie daty pozostają w ścisłym związku przyczynowo-skutkowym. Wówczas, w 1992 r., w wyniku spisku, w którym uczestniczyli byli współpracownicy SB sprawujący ważne funkcje w państwie i zasiadający w ławach poselskich, został obalony gabinet Jana Olszewskiego. Był to pierwszy po II wojnie światowej rząd polski wyłoniony w wyniku demokratycznych wyborów w 1991 roku, który próbował realizować polski interes narodowy. "Olszewski odchodzi - agenci pozostają" - pisano w jednym z dzienników. Dlaczego symbolem wolności ma być data o tak bardzo kontrowersyjnym przesłaniu?

Trzy w jednym
Od kilku tygodni opinia publiczna w Polsce jest epatowana sporem dotyczącym sposobu obchodów 20. rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 roku. Wielu ludzi przeżywa kolejne bolesne rozczarowanie, bo "znowu się kłócą i nie potrafią uszanować nawet takiej rocznicy". Ludzie ze względów oczywistych pragnęli, by wreszcie widzieć zgodę narodową i wspólne działanie dla dobra Polski.
Przedstawiciele establishmentu i zwolennicy postkorowskiej wizji historii gloryfikują jubileusz 20-lecia. Obrzucają związkowców mianem "zadymiarzy" i "bojówkarzy". Nihil novi sub sole. W czasach stanu wojennego protestujący związkowcy też byli określani mianem "elementów antysocjalistycznych", "solidarnościowej ekstremy", "bandytów" czy "zadymiarzy". Związany z Platformą Obywatelską prezydent Gdańska Paweł Adamowicz posunął się nawet do tego, że za ogromne pieniądze z kieszeni podatników wykupił płatne ogłoszenie, w którym napisał, iż związkowcy broniący miejsc pracy sprzeniewierzyli się etosowi "Solidarności", a także udało się im "uniemożliwić radosne obchodzenie rocznicy obalenia komunizmu" oraz "skompromitować Gdańsk i Polskę".
Sceptycy wobec "jedynie słusznej" interpretacji najnowszych dziejów Polski wykazują fasadowość tego "laickiego święta", szczególnie rażącej dziś, gdy wiemy już znacznie więcej o kulisach przemian 1989 roku. Wskazują, że stworzona na użytek propagandy mitologia "historycznego kompromisu z komunistami" ma pomóc środowiskom liberalnym i lewicowym zdominować oficjalne życie publiczne. Niewątpliwie obchody są wykorzystywane w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Pierwotny scenariusz uroczystości w Gdańsku odbywającej się na 3 dni przed głosowaniem miał być zwieńczeniem kampanii Platformy Obywatelskiej. Ale sukces, jak to w życiu bywa, łatwo mógłby się przerodzić w porażkę. Jak wyglądałby w telewizyjnym kadrze pięknie przemawiający premier Tusk z gwizdami i protestującymi stoczniowcami w tle, oskarżającymi rząd o zgodę na likwidację przez Unię Europejską polskich stoczni, w tym historycznej Stoczni Gdańsk, w której powstała "Solidarność"?
Decyzja o przeniesieniu "części politycznej" uroczystości do Krakowa ma kilka kontekstów. O pierwszym, czysto wyborczym, już wspomniano. Drugi polega na tym, że lepiej na kogoś, w tym wypadku na "Solidarność", zrzucić winę za własne niepowodzenia. Mimo wielkiego zadęcia, poza przedstawicielami Grupy Wyszehradzkiej, czyli premierów Czech, Słowacji i Węgier, nie bardzo wiadomo, kto z ważnych przedstawicieli państw europejskich miałby przyjechać do Polski na jubileusz 20-lecia wyborów 4 czerwca 1989 roku. Wykorzystując więc jako pretekst niemożność "zapewnienia bezpieczeństwa", przerzuca się odpowiedzialność na stoczniowców, czyniąc z nich kozła ofiarnego, zgodnie z zasadą "dziel i rządź". Znacznie łatwiejsze jest stworzenie klimatu zagrożenia przez odwołanie się do przykładu palonych opon, niż profesjonalne zorganizowanie uroczystości na skalę międzynarodową, które równolegle do 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej miały być głównym sukcesem dyplomatycznym ekipy Donalda Tuska.
I trzeci kontekst. Jeżeli przyjmiemy 4 czerwca jako umowny akt założycielski III RP, to nie sposób nie zadać zasadniczego pytania o model transformacji realizowanej po 1989 roku. Dlaczego w Polsce przyjęto "prymitywny nadwiślański neoliberalizm" i nierównomiernie obciążono społeczeństwo kosztami przemian? Jedni w nieuzasadniony sposób odnosili sukces, zyskiwali kosztem reszty społeczeństwa, inni za to płacili i tracili. Przyjęty model transformacji nie wiązał z przemianami najszerszych kręgów społeczeństwa. Nie dziwi zatem, że obecnie wiele osób czuje się oszukanych, wykluczonych, porzuconych i nie widzi dla siebie perspektyw. Nie mogą się cieszyć z rocznicy 4 czerwca, nie uczestniczą w wyborach, znajdują się na marginesie życia społecznego.
Dziś nasz kraj coraz bardziej pogrąża się w kryzysie. Jesienią jest przewidywane załamanie nastrojów społecznych i wybuch protestów. Władza prewencyjnie wykorzystując rocznicę częściowo wolnych wyborów, chce zneutralizować związki zawodowe w Polsce, które jako nieliczne instytucje społeczne są zdolne do organizowania protestów na szerszą skalę.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin