Biliśmy się o wolną Ojczyznę.odt

(39 KB) Pobierz
Biliśmy się o wolną Ojczyznę-60 lat-MONTE CASINO

Biliśmy się o wolną Ojczyznę-60 lat-MONTE CASINO


Z porucznikiem Zenonem Siankiewiczem z 3. Dywizji Strzelców Karpackich, weteranem walk pod Monte Cassino, rozmawia Zenon Baranowski

Zanim w maju 1944 r. nastąpił polski atak na Monte Cassino, wojska alianckie trzykrotnie podjęły nieudane próby przełamania niemieckich pozycji w tym rejonie, ponosząc przy tym niezwykle ciężkie straty. Czy fakt ten nie nastrajał pesymistycznie żołnierzy 2. Korpusu Polskiego?
- W tych szeregach, w których ja byłem, nie odczuwało się żadnego lęku ani obaw. Wojsko było nastawione bardzo bojowo. Po prostu nie dopuszczaliśmy do siebie myśli o klęsce. Nie interesowały nas poprzednie ataki i poniesione wówczas straty. Chcieliśmy się po prostu bić. Zetrzeć się z nieprzyjacielem, od którego doznaliśmy tylu cierpień. Po prostu biliśmy się o Polskę, o naszą Ojczyznę.

Uczestniczył Pan w obu uderzeniach?
- Brałem udział w walkach cały czas, ale nie miałem bezpośredniej styczności z wrogiem. Byłem radiotelegrafistą w oddziale artylerii i z tej racji byłem trochę mniej narażony niż żołnierze z piechoty. Po drugim, udanym ataku byliśmy szczęśliwi, że bitwa się skończyła i że jednak zwyciężyliśmy. Powszechnie wiadomo, że obrona Monte Cassino była bardzo starannie przygotowana przez Niemców. Zdobyć wzgórze było naprawdę trudno. Zresztą świadczy o tym liczba ofiar, a byli to naprawdę dobrzy żołnierze. Innym się nie udało, ale my wtedy wytrzymaliśmy.

Czy były jakieś szczególne uroczystości religijne przed atakiem?
- Nie było jakiś specjalnych modlitw przed walką. Po prostu nie było ku temu warunków, każdy odmawiał sam "zdrowaśki". Chętnie wziąłbym udział w zbiorowych modlitwach, jeżeli by była taka możliwość.

Front włoski był kolejnym etapem Pana szlaku bojowego, który zaczął się we wrześniu 1939 r.
- Brałem udział w wojnie obronnej w 1939 r., a następnie dostałem się do Rumunii, gdzie mnie internowano. Uciekłem stamtąd, bo chciałem walczyć. Nikt nie zmuszał mnie do tego, żebym uciekał do wojska. Istniała możliwość przedostania się do Polski. Na Bliskim Wschodzie znalazłem się, podobnie jak wielu moich kolegów ochotników, w Samodzielnej Brygadzie Strzelców Karpackich. Wraz z nią uczestniczyliśmy w walkach w Afryce, w Tobruku, a później w ramach 2. Korpusu na Półwyspie Apenińskim.

Komunistyczne władze okrzyknęły gen. Władysława Andersa zdrajcą i pozbawiły go obywatelstwa polskiego. Mimo obaw wielu żołnierzy wróciło do Polski, wśród nich Pan.
- Wróciłem w 1947 r. Bardzo tęskniłem za domem, za moim warszawskim brukiem. Wcześniej, co prawda niechętnie, czyniłem starania, żeby wyjechać do Australii. Ta droga była trochę ułatwiona, ponieważ Australijczycy przyjmowali wszystkich uczestników walk w Tobruku. Byłem w stanie wolnym, ale miałem sympatię, z którą utrzymywałem kontakt. Zaproponowałem jej wyjazd, ale ona ku mojej radości odmówiła. Powiedziała, że się nie ruszy z Polski. Ja się z tego ucieszyłem i prędko wróciłem. Po powrocie nie spotkały mnie specjalne szykany, niemniej jednak zawsze mi wytykano wojenną przeszłość i mówiono o gen. Andersie, który miał wrócić na białym koniu. Poza tym zamknięto mi drogę do awansu. Ale jakoś sobie radziłem i nie narzekałem.

Przelali krew za wolność


Z płk. o. Adamem Franciszkiem Studzińskim, dominikaninem, kapelanem 4. Pułku Pancernego "Skorpion" wchodzącego w skład 2. Korpusu Polskich Sił Zbrojnych, uczestnikiem bitwy pod Monte Cassino, rozmawia Małgorzata Bochenek

Z 4. Pułkiem Pancernym odbył Ojciec kampanię włoską. Walczyliście o Monte Cassino. Kiedy po raz pierwszy dowiedział się Ojciec, że będziecie uczestniczyć w bitwie o niesforsowany do tej pory ważny punkt strategiczny ofensywy niemieckiej?
- Był Wielki Tydzień 1944 r., kiedy wypływaliśmy na Morze Śródziemne. W konwoju było 14 okrętów wojennych i 14 statków wiozących sprzęt i ludzi. Na moim statku płynęło blisko 6 tysięcy osób. W Wielki Czwartek zostałem poproszony o odprawienie na pokładzie Mszy św. Dopłynęliśmy do brzegów Italii. Już tam, pod Neapolem, wśród dowództwa i żołnierzy słychać było głosy, że pójdziemy pod Monte Cassino. Byłem świadkiem, jak kapitan Władysław Drelicharz mówił: byłoby dobrze, gdyby nam przyszło walczyć z Niemcami pod Monte Cassino, uchodzi ono za twierdzę nie do zdobycia. Gdzie indziej też będziemy ginąć w walce, ale o tym nikt nie będzie mówił.

Wiadomo było, że w końcu nastąpi atak Polaków na Monte Cassino. Jakie nastroje panowały wśród żołnierzy?
- Oczekiwanie pod ogniem nieprzyjaciela bardzo się dłużyło. Panowało ogólne podenerwowanie. Powoli w oddziałach zaczęto przygotowywać się do natarcia. Kapelani - w tym również i ja - przeprowadzali wśród żołnierzy rekolekcje, spowiadali i udzielali Komunii Świętej. Dla mnie oczywiste było, że muszę być razem z żołnierzami podczas natarcia. Już wtedy uzgodniłem z kpt. Iwanowskim, że bezpośrednio przed akcją udzielę moim podopiecznym ogólnego rozgrzeszenia. 7 maja wyjechaliśmy z Venafro do S. Michele. Bardzo powoli przejechaliśmy jeepem 20 kilometrów do miejsca, gdzie było zgrupowanie pułku. Dowództwo zapoznawało się z dokładnymi mapami i zdjęciami terenu. 11 maja podano do wiadomości, że w nocy o godz. 23.00 rozpocznie się ofensywa. Czekaliśmy na tę wiadomość. Gdy nadeszła, każdy odczuwał powagę chwili. Zgodnie z zaleceniami lekarza wszyscy zaczęli się myć i przebierać w czystą bieliznę, aby w razie doznania ran od razu nie wdało się zakażenie. Wieczorem tego dnia poszedłem do dowódcy pułku ppłk. Stanisława Glińskiego i prosiłem go o pozwolenie na udzielenie rozgrzeszenia. Początkowo był przeciwny. Uważał, że wywoła to panikę. Zapewniłem go, że jeżeli żołnierze będą mieli spokój duszy, wtedy całą uwagę skupią na walce z wrogiem. Powiedziałem do żołnierzy, że jeżeli ktoś jest rozgrzeszony, to nie myśli o śmierci i jest bardziej uważny, przez co ma większe szanse na przeżycie. Mój pułk "Skorpionów" nigdy potem nie poszedł do natarcia bez rozgrzeszenia, a pod moją nieobecność żołnierze chodzili do kapelanów sąsiednich pułków.

Żołnierze wyruszyli na linię. Co działo się w pierwszych chwilach ofensywy?
- Rozległ się głos całej polskiej artylerii, a także alianckiej, w tym Nowozelandczyków i Anglików. Padł rozkaz dla czołgów. Niemcy zdecydowanie odpowiedzieli na ogień. Pociski spadały bardzo blisko. Nasz punkt sanitarny został ostrzelany, trzeba było go przenieść. Linia frontu była bardzo nieregularna, przez co ogień nieprzyjaciela szedł z przodu, z prawego boku, a nawet od tyłu. Niektórzy podejrzewali, że swoi biją w swoich. Z góry spływała rzeka rannych. Wielu z nich już nie można było pomóc. Lekarz dawał zastrzyk z morfiny i malował na czole literkę "M" - była to informacja dla kolejnego punktu sanitarnego, że żołnierz ten otrzymał już środek znieczulający. Ja ze swojej strony na czołach wszystkich rozgrzeszonych rysowałem znak krzyża. Były to dla mnie najtrudniejsze chwile podczas całej ofensywy. O dodaniu otuchy rannym nie było mowy, a przecież wszyscy oni mieli prawo do słów pocieszenia. Przebyli tyle kilometrów i doświadczyli tylu cierpień dla Ojczyzny. Wszystkich ogarniało wielkie przygnębienie z powodu niepowodzenia na froncie. Po pierwszym natarciu odnieśliśmy największe straty. Byłem zrozpaczony, przychodziła mi myśl, że bili nas w Polsce i biją nas tutaj. Na szczęście sytuacja 12 maja po południu zaczęła powoli się klarować. Artylerii udało się nawiązać łączność z piechotą.

Kilka dni oczekiwań minęło w nieprzerwanym ogniu. Jak znosili te trudne chwile polscy żołnierze?
- Żołnierz nie miał innego pytania, tylko jedno: kapelanie, kiedy to się skończy? Przez te osiem dni było mi ciężko; co mieli powiedzieć ci, którzy cały czas byli na linii frontu? Widziałem, jak szli do ataku, jak ładowali rannych, jak cierpieli. To jest niesamowite wspomnienie nawet po tylu latach. Wszyscy żołnierze bardzo chętnie korzystali z rozgrzeszenia, nie było sytuacji, w której ktoś nie chciałby skorzystać z sakramentu. Żołnierze nie narzekali. Pamiętam, jak zapytałem jednego z rannych, skąd jest i czy ma rodzinę. Dowiedziałem się, że pochodzi z poznańskiego i jest ojcem pięciorga dzieci. Od tego momentu już nie pytałem o takie sprawy, nie chciałem wzbudzać w umierających dodatkowego cierpienia związanego z utratą najbliższych.

Nadszedł upragniony dzień zdobycia klasztoru i wzgórza Monte Cassino. Co wydarzyło się później?
- 18 maja 1944 roku otrzymaliśmy informacje o przeniesieniu naszego punktu sanitarnego do przodu. Zdobyto klasztor. Wcześniej przez kilka dni patrzyliśmy, jak pod wpływem ognia artylerii alianckiej pękają jego mury. Teraz można było go zobaczyć z bliska. Droga prowadziła przez gardziel, wąwóz zbroczony krwią polskich saperów. W drugą rocznicę zwycięstwa pod Monte Cassino właśnie stąd pobrano ziemię do urn i przewieziono do Polski. Tuż za gardzielą znajdowała się łąka porośnięta czerwonymi makami. Wśród czerwieni kwiatów leżało mnóstwo ciał polskich żołnierzy. Nieopodal znajdowały się zabudowania folwarczne klasztoru, z których przez kilka wcześniejszych dni Niemcy kontrolowali każdy ruch. Trzeba zaznaczyć, że współdziałanie między oddziałami polskimi było bardzo utrudnione, napotykało liczne trudności. Gdy to wszystko się skończyło i Niemcy musieli ratować się ucieczką, zapanowała ogólna radość. Żołnierze przestali pytać: kapelanie, kiedy to się skończy? Wszyscy podążali w miejsca, które wcześniej wydawały się niedostępne. Z zainteresowaniem oglądali pozostałości po klasztorze, na który bombardowania ściągały niemieckie czołgi stacjonujące tuż pod świętymi murami. Widok był bardzo przygnębiający. To, co zastaliśmy na miejscu, świadczyło o tym, że Niemcy walczyli ze wszystkimi wartościami. Ja i wielu żołnierzy spod gruzów wyciągaliśmy szaty liturgiczne. Później zbierano je po oddziałach i odsyłano do tamtejszych księży z prośbą, by po wojnie przekazali szaty zakonnikom. Dlatego tym smutniejsze są dla nas słowa obecnych przewodników, którzy winą za zburzenie klasztoru obarczają Polaków.

W dzisiejszych publikacjach na temat Monte Cassino sprawa wkładu polskiego żołnierza w zwycięstwo bardzo często jest przemilczana. Można odnieść wrażenie, że Polacy nie wnieśli nic istotnego w bitwę. Jak Ojciec odpowiedziałby na te zarzuty?
- Różni dziś mówią o Monte Cassino. Jedno jest pewne - w większości publikacji nt. udziału Polaków w tej walce wspomina się bardzo mało lub wcale. Jednak faktem jest, że Niemcy się wycofali z klasztoru, musieli uciekać, bo groziło im odcięcie od reszty wojska. Pod Monte Cassino oddziały amerykańskie, angielskie, hinduskie i nowozelandzkie straciły łącznie 54 tys. żołnierzy. To nie była mała bitwa. Kolejne natarcia aliantów były nieudane. Dowódca 2. Korpusu Polskiego, generał dywizji Władysław Anders, podjął się wykonania tego trudnego zadania. W wyniku podjętych działań niemiecka Linia Gustawa została przełamana. Monte Cassino było jej kluczowym punktem strategicznym. Mówić dzisiaj, że nasz udział w odniesionym tam zwycięstwie był niewielki, jest prawdziwym nonsensem. Przecież twarda obrona niemiecka została przełamana właśnie dzięki Polakom. Trzeba czytać dobre książki, poznawać niezafałszowaną historię. Skrzywdzili nas na końcu wojny, a teraz piszą rzeczy niezgodne z prawdą. Może w to uwierzyć ktoś, kto nie zna się na całej sprawie. Jeżeli ktoś widział, jest naocznym świadkiem, to nie powie, że to była mała bitwa i że udział polskich wojsk był mało istotny. Smutny jest fakt, że Polacy nie zrozumieli wielu lekcji historii. Spod jednego jarzma pchają się w inne, które czerpie jedynie korzyści dla siebie, nie zważając na dobro człowieka, na dobro Polaka.

Radość zwycięstwa
Rozmowa z porucznikiem Antonim Lipką z 3. Dywizji Strzelców Karpackich, weteranem spod Monte Cassino

Jaki moment z wielodniowych, ciężkich walk pod Monte Cassino utkwił Panu najmocniej w pamięci?
- Najbardziej zapamiętałem właśnie pierwsze uderzenie, które się nie udało. Byłem wtedy akurat bardzo blisko linii frontu. Spełniałem właśnie swój obowiązek w sprawach wynikających z kierowania ruchem transportów, które dowoziły zaopatrzenie oraz wywoziły rannych i zabitych żołnierzy. W tym miejscu znajdowałem się przez kilka dni. Podczas walk sytuacja żołnierzy wprost ścierających się z Niemcami i wspomagających była jednakowa. Wszyscy byli ostrzeliwani. Pierwsi ginęli w bezpośredniej walce, a drugich raziły bomby i artyleria.

Pierwsze uderzenie zakończyło się niepowodzeniem. Czy nie odczuwało się jakiegoś zniechęcenia?
- Nie było zniechęcenia. Ci sami żołnierze po raz drugi poszli na stok. Zostali oczywiście wzmocnieni nowymi siłami, na miejsce tych, którzy zginęli. Straty były duże i trzeba było uzupełnić jednostki z pierwszego natarcia. Wówczas rozwiązano szkoły oficerskie i spośród ich słuchaczy rekrutowano żołnierzy.

Podczas walk żołnierze polscy walczyli na niezmiernie trudnym górskim terenie z elitarnymi jednostkami niemieckimi. Jakie trudności były udziałem atakujących?
- W moim przekonaniu nic żołnierzom nie doskwierało, ponieważ mieli chęć i odwagę, by pójść i bić się. I zdobywać stok. Zaopatrzenia nie brakowało, wszystko, co żołnierz mógł otrzymać, to dostał. Największym problemem było wycofanie ludzi rannych i zabitych z pola walki. Ze względu na liczbę osób, które trzeba było przetransportować, sprawiało to wielkie trudności. Niektórzy nawet nie dojechali do punktu opatrunkowego czy szpitala, który był tam na dole. Po zajęciu klasztoru zapanowała niesamowita radość, która udzieliła się wszystkim, począwszy od gen. Andersa, a skończywszy na szeregowym.

Jak pozostali alianci odebrali bohaterstwo polskich żołnierzy?
- Kilka podziękowań dowódców angielskich zostało skierowanych do gen. W. Andersa. Mocno to propagowaliśmy w różnych naszych wydawnictwach. Szczególnie Melchior Wańkowicz dużo o tym pisał. W swojej książce "Monte Cassino" przytacza wypowiedzi wielu dowódców, którzy mówili, że jeżeli mieliby w przyszłości wybierać towarzyszy walki, to zdecydowaliby się tylko na Polaków. Nie wiem, jakie były reakcje zwykłych żołnierzy, ponieważ nie mieliśmy możliwości spotkań z nimi. Walki skończyły się pod Bolonią. Potem wycofano nas i oddaliśmy cały sprzęt. Następnie drogą morską przewieziono nas do Anglii. Tam
2. Korpus został rozwiązany.

Co stało się potem?
- Wszyscy walczyliśmy o wolną i niepodległą Polskę, ale niestety nie dostaliśmy jej takiej. Dlatego większość żołnierzy, którzy byli poza granicami, pozostała na Zachodzie. Niewielka garstka wróciła do Polski. Ja dopiero w 1948 r. znalazłem się w kraju. Dzisiaj już nie zostało nas wielu. Na palcach rąk można policzyć tych, co jeszcze żyją.

Swoje przeżycia wojenne przekazywał Pan młodemu pokoleniu.
- Przez dwadzieścia lat miałem pogadanki z udziałem uczniów ze szkół położonych w okolicach mojego zamieszkania. Były to szkoły numer 76, 124 i 216 w Warszawie, do których miałem najbliżej. Przeprowadziłem tam wiele rozmów. Mówiłem o tym, że w 1939 r. walczyłem w 10. Brygadzie Kawalerii Zmotoryzowanej u gen. Maczka. Potem przez Węgry trafiłem do Syrii. Po kapitulacji Francji chciano nas rozbroić, ale
gen. Kopański się sprzeciwił i powiedział, że brygada siłą przejdzie do Palestyny. I zgodzono się na puszczenie nas. Poszliśmy do Egiptu, a stamtąd do Tobruku. Następnie w 2. Korpusie walczyłem we Włoszech. Dzisiaj już, ze względu na wiek, nie kontynuuję tej działalności.

Wielokrotnie był Pan na cmentarzu pod Monte Cassino, by oddać hołd poległym kolegom.
- Tak, byłem już kilka razy. Przebywając służbowo we Włoszech, odwiedzałem również cmentarz pod Monte Cassino. Za czasów komunistycznych nie bardzo można było tam jechać. Krzywo patrzono, jak ktoś poprosił o zawiezienie. Cmentarz w latach 50. - mniej więcej w tych latach jeździłem służbowo do Włoch - był tak opuszczony, że aż płakać się chciało. Po jednym z powrotów napisałem oświadczenie do jednego z ówczesnych generałów, który zajmował się sprawami cmentarzy, jak ten cmentarz wygląda. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Jest on uporządkowany. Widać, że o niego dbają.

 

Wzgórze Niepodległości


W czasie II wojny światowej wysiłek polityczny i militarny Polaków szedł w kierunku utrzymania sojuszy antyniemieckich, a w perspektywie utrzymania niepodległości państwowej. Przez pierwsze lata wojny wszystko wskazywało, że jeśli alianci tę wojnę wygrają, Polska zachowa suwerenność. Wyrazem tej niepodległości było funkcjonowanie legalnego rządu polskiego na Zachodzie.
Porozumienie Sikorski - Majski z 30 lipca 1941 r. świadczyć miało o tym, iż nawet Sowieci uznają legalność władz polskich. Sytuacja zaczęła się jednak diametralnie zmieniać, gdy zmieniła się sytuacja na froncie wschodnim. Przełomowy był tutaj rok 1943. Po zwycięstwie stalingradzkim Sowieci przekonani byli o militarnym triumfie nad Niemcami, snuli plan co do zorganizowania na sposób komunistyczny Europy Środkowej, nie potrzebowali więc politycznych balastów, jak układ z polskim rządem w Londynie. Dlatego, wykorzystując pretekst katyński, zerwali stosunki dyplomatyczne z Polakami. Niestety, czas pokazał, że nasi zachodni alianci przyzwalali na taką politykę Kremla. Kluczowa była tu konferencja wielkich mocarstw w Teheranie w końcu 1943 r. Tak naprawdę grzebała ona sprawę polską pod kamieniem sowieckiej dominacji. Roosevelt (prezydent USA) i Churchill (premier Wielkiej Brytanii) godzili się po cichu na sowiecką dominację w Polsce i na rewizję naszych wschodnich granic. Wszystko to było nieformalnym pogwałceniem zobowiązań, jakie alianci podjęli wcześniej wobec Polski. Pogwałcono angielsko-polski układ o wzajemnej pomocy, jak i zasady Karty Atlantyckiej, w myśl których nie można było dokonywać żadnych zmian terytorialnych bez "swobodnie wyrażonych pragnień zainteresowanych narodów". W innym artykule Karty uznawano prawo wszystkich narodów "do wyboru takiej formy rządu, pod jaką pragną żyć". Wszystkie te zobowiązania Churchill i Roosevelt pogwałcili, godząc się na oddanie Polski w ręce Stalina.
Po Teheranie sytuacja rządu londyńskiego z premierem Stanisławem Mikołajczykiem na czele stawała się coraz bardziej tragiczna. Malały też szanse na odzyskanie prawdziwej niepodległości przez Polskę. Stąd dramatyczne decyzje dowództwa polskiego, jak ta dotycząca walk o Monte Cassino czy też decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego 1 sierpnia 1944 r.
Armia generała Andersa sformowana w Związku Sowieckim po podpisaniu układu Sikorski - Majski dla wielu Polaków zesłanych w głąb Rosji była prawdziwym ocaleniem od śmierci. To właśnie 2. Korpus Polski pod dowództwem generała Andersa miał walczyć o Monte Cassino. Decyzja generała była dramatyczną próbą zaznaczenia, że niepodległy rząd polski istnieje i dysponuje realną siłą militarną, która wnosi poważny wkład w pokonanie hitlerowskich Niemiec. Świadomość znaczenia tej bitwy mieli też żołnierze 2. Korpusu, w większości wypadków wywodzący się z Kresów Wschodnich. Nie mogli i nie chcieli pogodzić się z groźbą utraty tych terenów na rzecz ZSRS. Dopiero w takim kontekście można zrozumieć skalę zaangażowania i bohaterstwa żołnierza polskiego w bitwę pod Monte Cassino i dopiero ten kontekst ujawnia nam pełnię cynizmu aliantów. Monte Cassino Polacy zdobyli, nie zdobyli jednak serc przywódców wielkich mocarstw, którzy chłodno przyjęli zarówno polskie zwycięstwo we Włoszech, jak i tragedię Powstania Warszawskiego. Układ jałtański formalnie przypieczętował postanowienia w Teheranie, Polska skazana została na utratę suwerenności.
Bitwa o Monte Cassino stała się symbolem polskiej niezłomności w zmaganiach o niepodległość oraz wyrzutem sumienia dla tych, którzy mienili się być naszymi aliantami. Sukces generała Andersa okupiony był krwią wielu żołnierzy, których ofiara okazała się politycznie nieskuteczna, moralnie znaczyła zaś wiele. Znaczy też wiele i dziś.
Mieczysław Ryba

Żołnierze tułacze


W pamiątkach zachowanych po kapralu Franciszku Kubiszewskim (1901-1978), żołnierzu 5. Kresowej Dywizji Piechoty, który w pamiętnych dniach majowych 1944 roku dostarczał kolegom szturmującym wzgórze Monte Cassino amunicję i zaopatrzenie, znalazłem - oprócz zdjęć, pamiątkowej odznaki dywizyjnej oraz legitymacji z wymownym nadrukiem: "Bez Wilna i Lwowa nie ma Polski" - mocno zniszczoną od częstej lektury w warunkach polowych, małą książeczkę do nabożeństwa "Panie, pozostań z nami", która na pierwszy rzut oka nie różniła się od innych, znanych każdemu książeczek. Dopiero jej staranna lektura otworzyła mi oczy na formację duchową polskiego żołnierza spod Narviku, spod Tobruku, spod Monte Cassino, spod Ankony i wszystkich innych miejsc, gdzie ten żołnierz "z honorem brał ślub".
Po roku 1918 wydawało się, że czasy "pielgrzymstawa polskiego" i polskiego "żołnierza tułacza" należą już do historii. Nadszedł czas pracy dla odrodzonej Ojczyzny. Któż mógł wówczas przypuszczać, że pełni wolności zasmakuje tylko jedno pokolenie Polaków? Na jesieni roku 1939 żołnierz polski znowu wyruszył na długą tułaczkę w świat, by pomagając innym w walce ze wspólnym wrogiem, nieść wolność swojemu krajowi.

Ten żołnierz
zostawił ślady swojej stopy
Na wszystkich niedostępnych drogach Europy.
Szedł naprzód, gdy nie mogli najbardziej zajadli
I wdzierał się na szczyty, z których inni spadli.
- pisał tuż po wojnie Jan Lechoń.

We Francji walczyły 1. Dywizja Grenadierów, 10. Brygada Kawalerii Zmotoryzowanej, 2. Dywizja Strzelców Pieszych. Na pomoc Norwegii pospieszyła Brygada Strzelców Podhalańskich. Do sił alianckich dołączyli polscy marynarze z "Burzy", "Gromu", "Błyskawicy", Orła", "Garlanda", Krakowiaka", "Kujawiaka", "Pioruna" i lotnicy z dywizjonów 302 i 303, dla których była to "kwestia honoru", jak napisali niedawno amerykańscy autorzy Lynne Olson i Stanley Cloud w książce "Kwestia honoru. Zapomniani bohaterowie
II wojny światowej". Brygada Strzelców Karpackich walczyła pod Tobrukiem. 2. Korpus Polski zdobywał Monte Cassino, 1. Dywizja Pancerna zasłynęła m.in. pod Falaise, a 1. Samodzielna Brygada Spadochronowa pod Arnhem. Łagiernicy i inni polscy wygnańcy na "nieludzkiej ziemi", którzy nie zdążyli do formującej się armii gen. Władysława Andersa, walczyli w armii "ludowej", pod sowiecką kuratelą, ale z głęboką wiarą, że i tędy również prowadzi droga do wolności kraju.

Wróćmy do książeczki kaprala Kubiszewskiego. Ze zdumieniem przeczytałem, że jej pierwsze wydanie składali do druku we wrześniu 1940 roku zecerzy arabscy! Księża kapelani Brygady Strzelców Karpackich ułożyli ją, "aby ułatwić żołnierzom poznanie i miłowanie Boga". Było więc to pierwsze wydanie książeczki z żołnierzem polskim pod Tobrukiem.
We wstępie do II wydania ks. Jan Brandys, dziekan Wojska Polskiego, napisał: "Poszła książeczka pomiędzy żołnierzy i wypełnia swe zadanie. Rannych i umierających wzmacnia i pociesza, zdrowych przygotowuje do dalszej walki i zwycięskiego pochodu do Ojczyzny, pomnażając wiarę w Opatrzność Bożą. Niech drugie wydanie książeczki 'Panie, pozostań z nami' idzie śladem pierwszego, witając zarazem braci naszych, przyjeżdżających z dalekiej Rosji".
Jednym z tych, których powitano ponownie w szeregach Wojska Polskiego, był właśnie kapral Franciszek Kubiszewski z Pomorza, który w wyniku wojny 1939 roku trafił do sowieckiej niewoli, potem do sowieckiego obozu pracy, gdzie ledwie przeżył. Armia gen. Andersa była wybawieniem dla takich jak on tułaczy. Razem z tą armią ewakuował się na Bliski Wschód. Tu trafiło do jego rąk III już wydanie książeczki "Panie, pozostań z nami". Modlitewnik i śpiewnik opracowało Polskie Duszpasterstwo Polowe Wojska Polskiego na Środkowym Wschodzie. Ukazały się one nakładem Sióstr Elżbietanek w Jerozolimie w roku 1943. Kapral Kubiszewski zachował je do końca życia. Zapamiętał też wszystko, co się wówczas działo i opowiadał o tym każdemu, kto tylko chciał słuchać. A działy się rzeczy niezwykłe. Oto żołnierz polski, przygotowujący się do decydującej kampanii włoskiej, nawiedza Grób Chrystusa w Ziemi Świętej. Już nie jest zagubionym tułaczem. Jest pielgrzymem, który po długiej i dramatycznej wędrówce znalazł wreszcie najkrótszą drogę do kraju. Wie, że będzie to droga trudna i że wielu spośród jego kolegów - a może i on sam - pozostaną na zawsze w obcej ziemi. W najtrudniejszych chwilach sięga do swojej książeczki. Ona niczego mu nie obiecuje. Jej słowa są jasne i proste, jak słowa przysięgi składanej w kraju przez kolegów kaprala z konspiracji niepodległościowej: "Zwycięstwo będzie Twoją nagrodą". Innych nagród nie ma, a na polu bitwy czyha śmierć. Ksiądz Jan Brandys pisze:
"Przyszliśmy, Bracia-Żołnierze, do Grobu Chrystusowego, zaczerpnąć sił na dalszy trud o swoje święte prawa. Zabierzemy z tego świętego Miejsca tyle wewnętrznej mocy, by nam nie zabrakło ducha ofiarności i odwagi: Gdy przyjdzie chwila tęsknoty i zabraknie cierpliwości. Gdy śmierci trzeba będzie spojrzeć w oczy. Gdy się cieszyć będziecie z powodzeń orężnych, zwycięstwa, z oswobodzenia Ojczyzny i swoich miłych".
Kapral Kubiszewski napisał na swoim egzemplarzu: "Palestina 1943. Ta książka leżała przy Grobie Chrystusa Pana w Jerusalem i na miejscu narodzenia Chrystusa Pana i gdzie stał żłóbek w Betlehem dnia 12 grudnia 1943 roku". Więc to nie tylko książeczka - modlitewnik i śpiewnik. To prawie relikwia! Dotknąć Grobu Chrystusa, położyć przy nim słowo Boże w materialnej postaci i zabrać je ze Sobą na dalszą wędrówkę, by było tarczą przed niebezpieczeństwami i przewodnikiem. Bo ten modlitewnik jest także przewodnikiem - objaśniającym zarówno prawdy wiary, jak i sens żołnierskiej służby:
"Potrzeba w ludzkiej społeczności stanu wojskowego (...). Twój stan wojskowy to nie nadużycie Ciebie przez ludzi władzę mających (...), to nie męka i katusze zadawane Ci przez jakąś złośliwą siłę i potęgę, ale to stan i powołanie Boże. Ty jesteś tarczą i obroną dla reszty stanów swej drogiej Ojczyzny! Ty, rycerz Boży (...). Nie wstydź się munduru swojego, który Cię od innych odróżnia! Ten mundur wprowadza Cię w rodzinę ludzi szlachetnych - ludzi poświęcenia i ofiary (...). W żołnierskiej służbie nie masz żadnej dyspensy z moralności. Lecz przeciwnie, jako żołnierz musisz zdwoić swoją troskę o zachowanie Bożego prawa, aby spotęgować w sobie moralną siłę (...). Wojna - straszne to słowo. Z chwilą, kiedy je człowiek wymawia, stają przed oczyma jego duszy całe szeregi obrazów, które niby miecze ostre duszę ranią i bodą (...). Wojna - skutek grzechu. Gdyby świat był według zakonu Bożego i przestrzegał drogi Pańskiej, to żywot jego płynąłby w pokoju i szczęściu (...). Są czasy w dziejach ludzkości, że zło przeważa - że zło bierze górę nad dobrem (...)".
Książeczka przypomina naszemu kapralowi i jego kolegom "przedniejsze cnoty żołnierskie": bogobojność, sprawiedliwość, męstwo, posłuszeństwo i miłość społeczną. Ta ostatnia cnota - dziś tak już nie nazywana lub po prostu zapomniana - zasługuje na szczególną uwagę współczesnego Polaka:
"Miłość społeczna to najpiękniejszy owoc wszelkiej bogobojności. 'Jeśli kto mówi, że miłuje Boga, a nienawidzi brata swego, kłamcą jest'. Życie ludzkie oparte na samej sprawiedliwości byłoby zimne i wyrachowane. Dopiero miłość wnosi w nie wzajemne wyrozumienie i życzliwe współżycie. Jeśli zaś chodzi o żołnierskie męstwo, to ono tylko przez miłość wznosi się na najwyższe szczyty poświęcenia. Miłość bowiem mocna jest jak śmierć! Miłość - jak mówi św. Paweł - wszystko znosi, wszystko przetrwa, nie cofnie się przed żadną ofiarą. Bez miłości posłuszeństwo żołnierskie nigdy nie wzniesie się do doskonałości (...). Żołnierze bez społecznej miłości podobni będą do bandy rabusiów, lecz miłością złączeni stają się stróżami wolności, pokoju, ładu, sprawiedliwości (...). Pamiętaj o tym, że wróg, który na Twe życie nastaje, tak długo jest wrogiem, jak długo z bronią w ręku na Ciebie uderza. Z chwilą, kiedy mu rannemu broń z ręki wypadnie, lub kiedy uznając się pokonanym, broń porzuca i w niewolę się Twoją oddaje, z tą chwilą przestaje być wrogiem, jest człowiekiem - jak każdy inny człowiek. Mścić się na nim ani mu krzywdy czynić nie wolno!".

Taki żołnierz walczył pod Monte Cassino. Trzeba poznać ideał żołnierza zawarty w jego książeczce modlitewnej i przewodniku, żeby zrozumieć jego czyny, w których starał się być tego ideału jak najbliżej.
Piotr Szubarczyk

Sztafeta dziejów


25-lecie bitwy pod Monte Cassino było przeżyciem ogromnej wagi. Polska na swój sposób to przeżywała, będąc ciągle jeszcze w komunistycznych okowach. Wtedy, gdy zwycięstwo pod Monte Cassino i udział Polaków w tym ogromnym wysiłku "za naszą i waszą wolność" było w Polsce tolerowane, młodzież harcerska z całego świata przybyła na Monte Cassino, by uczestniczyć w światowym zlocie.
Ksiądz Prymas Stefan Wyszyński dał nam, harcerzom, prześliczne kazanie-orędzie i pobłogosławił tryptyk harcerski Matki Bożej Częstochowskiej.
Zdobycie Monte Cassino jako wielka gra harcerska pozostanie na zawsze w pamięci uczestników.
Obchody jubileuszowe na cmentarzu odbyły się z udziałem biskupów polskich: ks. bp. Władysława Rubina i ks. bp. Szczepana Wesołego, opata Monte Cassino Ildefonsa Rea, kapelanów wojskowych, harcerskich oraz generalicji z generałem Andersem na czele i delegatów kombatantów z całego świata. Około 5 tysięcy Polaków stanęło wokół ołtarza Pańskiego i przy grobach poległych. Niezapomniany był widok wejścia na Monte Cassino oddziałów harcerskich ze sztandarami. Duże wrażenie zrobiło wprowadzenie 18 sztandarów bojowych przywiezionych z Londynu. Generał Anders dał rozkaz przekazania sztandarów bojowych harcerstwu polskiemu. Trudno było ukryć łzy i wzruszenie tak ze strony uczestników bitwy pod Monte Cassino, jak i młodzieży harcerskiej, która zdała sobie sprawę, że uczestniczy w wydarzeniu dziejowym. W sztafecie dziejów młode pokolenie przejęło pałeczkę odpowiedzialności za przyszłość.
Nad tym wszystkim było błogosławieństwo Stefana kardynała Wyszyńskiego, a na specjalnej audiencji odczuliśmy dobroć i troskę Papieża Pawła VI.
Następne wielkie rocznice bitwy pod Monte Cassino były już w ramionach, w modlitwie i błogosławieństwie Jana Pawła II. Każde spotkanie z nim, każda audiencja wskazywały, jak bardzo Ojciec Święty nas miłuje, wspomaga, uczy. Monte Cassino namaścił swoją obecnością, swoją modlitwą, błogosławieństwem. Zawsze w specjalny sposób przygarnia uczestników biorących udział w pielgrzymce do miejsc pamięci na ziemi włoskiej w drodze do Polski.
ks. prałat Zdzisław J. Peszkowski, kapelan Pomordowanych na Wschodzie

Zgłoś jeśli naruszono regulamin