Cała moja rodzina zginęła z rąk najeźdźców.odt

(37 KB) Pobierz
Cała moja rodzina zginęła z rąk najeźdźców

Cała moja rodzina zginęła z rąk najeźdźców


Z Iloną Korompay, córką polskiego oficera węgierskiego pochodzenia, jeńca obozu w Starobielsku, który zginął w Katyniu, rozmawia Anna Wiejak

Jak to się stało, że Pani ojciec trafił do Polski?
- Ojciec był Węgrem urodzonym w Budapeszcie, gdzie ukończył studia na Wydziale Filologii Węgierskiej Uniwersytetu Budapeszteńskiego. W 1914 r. został zmobilizowany w randze porucznika i wraz z wojskiem węgierskim stacjonował w twierdzy austriackiej koło Przemyśla. Tam też poznał mamę, Mieczysławę Grabasównę, tłumaczkę języka niemieckiego, z którą ożenił się w 1917 roku. Po krótkim pobycie na Węgrzech rodzice powrócili do Polski i zamieszkali w Przemyślu. Ojciec przyjął obywatelstwo polskie i jako ochotnik wstąpił do Wojska Polskiego. Po zwolnieniu ojca z wojska w 1930 r. cała rodzina przeniosła się do Warszawy. Ojciec podjął pracę lektora języka węgierskiego na Uniwersytecie im. Józefa Piłsudskiego. Jest autorem pierwszego słownika polsko-węgierskiego i tłumaczem książek Zofii Kossak. Był też kierownikiem Ośrodka Przyjaźni Polsko-Węgierskiej.

Czyli w momencie rozpoczęcia II wojny światowej była Pani w Warszawie?
- Nie. 1 września 1939 r. zaskoczył mnie w Kownatach koło Białej Podlaskiej. Byłam wtedy na wakacjach u koleżanki. Usiłowałam pociągiem przedostać się do Warszawy, ale Niemcy nie chcieli nas przepuścić. Zapakowałyśmy więc rzeczy na wielki wóz i tak dojechałam do stolicy.

Pani rodzina była zaangażowana w walkę o niepodległość?
- Prawie cała, z wyjątkiem mojej siostry Marty, która zginęła na samym początku wojny, 26 września 1939 r., podczas oblężenia Warszawy, w trakcie bombardowania. Mama, która stała wtedy obok niej, ocalała. Druga siostra, Elżbieta, była wtedy na Śląsku, w harcerstwie. Dotarła pieszo do Warszawy, gdzie później rozpoczęła naukę na tajnych kompletach. Kiedy wybuchła II wojna światowa, tata pracował w ambasadzie węgierskiej. Zgłosił się do wojska, chociaż jako pracownik ambasady i oficer w stanie spoczynku mógł poczekać na dalszy rozwój wypadków. On jednak bez wahania spełnił swój obowiązek wobec drugiej ojczyzny. Został skierowany do jednostki wojskowej w Przemyślu. Po 17 września 1939 r. ojciec został wzięty do niewoli sowieckiej w czasie, kiedy wraz ze swoim oddziałem usiłował przedostać się do Rumunii. Zatrzymali ich prawie na samej granicy. Ojciec był tak zdenerwowany, że z wrażenia cały czas mówił tylko po węgiersku. Rosjanie uznali, że to szpieg i chcieli go rozstrzelać. Ojca wybronili koledzy, mówiąc, iż zna dobrze i polski, i węgierski, ponieważ wykładał hungarystykę na uniwersytecie. Ostatecznie został umieszczony w obozie jenieckim dla polskich oficerów w Starobielsku. Dowiedziałyśmy się o tym, kiedy z obozu wrócił pan Burzyński i na dowód, że mówi prawdę, przywiózł zegarek ojca. Opowiadał, że jego jako szeregowca Sowieci zwolnili, ale zostawili wszystkich oficerów, gdy nie chcieli zerwać szlifów... Burzyński więcej się u nas nie pojawił i nie wiem, co się z nim stało. Trzy tygodnie później przyszła pierwsza spóźniona kartka od ojca, pisana jeszcze z Charkowa, z wiadomością, że przenoszą ich do Starobielska. Stamtąd nadeszła następna, a zarazem ostatnia kartka.

Czy były takie chwile w czasie wojny, gdy myślała Pani, że to już koniec, że Pani nie przeżyje?
- Tak. Pamiętam, kiedyś szłam wieczorem ulicą Czerniakowską. Nagle ktoś złapał mnie wpół i przystawił rewolwer do skroni, drugi zaświecił mi w oczy latarką. Jeden z nich powiedział: "To nie nasza" i odskoczyli. Szukali gestapowskiej konfidentki. Innym razem na Krakowskim Przedmieściu trafiłam na łapankę. Zaczęłam uciekać w kierunku kościoła św. Anny - nie mogłam dać się złapać, gdyż mama była wtedy na Pawiaku, siostra zresztą też. W pogoń za mną ruszył niemiecki oficer. Wpadłam do kościoła św. Anny i ukryłam się za znajdującą się przy ołtarzu figurą, która niestety nie zasłaniała mnie całej, widać było głowę. Wszyscy w kościele pochowali się pod ławki, oprócz księdza, który stał przed ołtarzem z Panem Jezusem. Niemiec wbiegł za mną. Wycelował w moim kierunku, rzucając przekleństwa. Myślałam, że już po mnie - kobiety pod ławkami, ministrant leży plackiem, żeby go nie było widać, tymczasem ksiądz stoi nieruchomo, trzymając Hostię. Niemiec zaczął się powoli wycofywać, nadal klnąc. Ksiądz opuścił Przenajświętszy Sakrament i uklęknął. Nigdy tego nie zapomnę.

Jaką funkcję pełniła Pani w Armii Krajowej?
- Roznosiłam pocztę. Zawsze między godz. 13.00 a 15.00, gdy ludzie wychodzili z pracy ze zmiany, więc łatwiej było zgubić się w tłumie. Miałyśmy swoją szefową. To była bardzo dobra i mądra kobieta, polonistka. W szkole, w której uczyła, złożyłam przysięgę. Moja siostra Elżunia ps. "Grażyna" przystąpiła do konspiracji w 1941 r. za zgodą matki. Była łączniczką ppłk. dypl. Mariana Drabika ps. "Dzięcioł", szefa Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego KG ZWZ-AK. Mama od 1942 r. również była łączniczką. Byłam bardzo szczęśliwa, że mogę służyć w AK i pomagałam, jak umiałam.

Nie przeszkadzała Pani świadomość, że każdego dnia uczestnikom konspiracji grozi niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo było czymś zupełnie normalnym. Nasze mieszkanie stało się punktem kontaktowym i łączności konspiracyjnej, a mamusia m.in. organizowała ekwipunek dla osób wyjeżdżających w teren. Odbywały się też u nas spotkania wojskowych, rzecz jasna, w cywilu. Zawsze parzyłyśmy im herbatę. Te spotkania traktowali trochę jak odpoczynek. Mama jednak denerwowała się, bo w razie wpadki groziło wszystkim poważne niebezpieczeństwo. Dlatego moje zadanie polegało na tym, że stojąc w oknie, obserwowałam, co dzieje się na ulicy. Miałam ostrzec, gdybym dostrzegła jakąś obcą twarz, wówczas wszyscy musieliby się ukryć. Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Na Pradze kiedyś była wsypa, potem Niemcy, torturując pojmanych, krok po kroku chwytali kolejnych, którzy na torturach wyjawiali nazwiska następnych osób. Nastąpiły dalsze aresztowania, Niemcy przyszli też po mamę. 9 stycznia 1943 r. moja siostra Elżbieta została aresztowana w lokalu konspiracyjnym. Podczas rewizji znaleziono przy niej obciążające materiały. W asyście gestapowców w cywilu była oprowadzana po warszawskich kawiarniach w celu ujawnienia i aresztowania znanych jej konspiratorów. Elżbieta wzrokiem ostrzegała napotkanych, dzięki czemu nikt nie wpadł.

Wiem, że kiedy aresztowano Pani mamę, dokonano brutalnej konfrontacji z Pani siostrą...
- To były bardzo ciężkie chwile. W alei Szucha [katownia gestapo w Warszawie - przyp. red.] w jej obecności gwałcono Elżbietę. Czyniono to kilka razy w nocy, aż do zamęczenia siostry. Trzymana w izolatce, skuta kajdankami, torturowana podczas przesłuchań nikogo nie wydała. Biedna, przeczuwała wcześniej, co się z nią stanie. Kiedyś, siedząc w domu, w kuchni powiedziałam: "Elżunia, my wszystkie mamy pastylki z trucizną. Czy w razie czego byś ją użyła?". "Tak. Jeżeli będzie potrzeba, żeby ratować, to użyję". Wolała, aby to ona zginęła, niż miałaby kogokolwiek wydać. I rzeczywiście, zażyła truciznę... Kiedy wrzucono ją na wpół przytomną do celi, szamotała się, a potem wszystko ucichło. Niemcy zabrali ciało Elżbiety i znęcali się nad nim, kiedy mama stała w odległości i patrzyła. Wiedziała, że ona już nie żyje. Dostała jakiegoś ataku nerwowego, cała się trzęsła i nie mogła mówić. Niczego z niej zatem nie wydobyli. Za każdym razem, kiedy próbowali, sytuacja się powtarzała. Pamiętam, że wtedy ciągle modliłam się do Matki Bożej Nieustającej Pomocy...
Elżbieta została pośmiertnie odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami i Orderem Virtuti Militari.

Pani również była poszukiwana przez gestapo...
- Tak, mnie też szukali, ale Pan Bóg dał, że zawsze się wymigałam, udawało mi się gdzieś schować. Jednak Niemcy złapali pewnego starszego pana i powiedzieli, że jeżeli nie zdobędzie informacji, gdzie się ukrywam, to cała jego rodzina zostanie rozstrzelana. Nie miał wyboru, zobowiązał się pisemnie, że mnie wyda. Chodził po całej Warszawie, udając, że mnie szuka. Musiał się meldować na Szucha, co zrobił, gdzie był itd. Dowiedziałam się o tym, ale dopóki mama była na Pawiaku, nie chciałam ryzykować. Dopiero kiedy przewieźli ją do Auschwitz, umówiłam się z tym człowiekiem, że zamelduję się w hotelu, on mnie zadenuncjuje, ale zanim przyjdą Niemcy, mnie już nie będzie. Poszłam do jakiegoś hotelu, zdaje się że na Chmielnej, podałam dowód - jeszcze wtedy miałam węgierski. W międzyczasie tamten pan poszedł poinformować gestapo, że widział mnie w tej okolicy. To była najgorsza noc w moim życiu. Najstraszniejsza, bo czułam się jak w pułapce - najtrudniej, jeżeli człowiek nie ma możliwości działania. Leżałam w ubraniu i czekałam, a tu łup, łup pod drzwiami - Niemcy przychodzili na noc. Bałam się, żeby nie weszli do tego pokoju. W końcu doczekałam do rana i przed szóstą zeszłam na dół, recepcjonistka otworzyła mi bramę i wyszłam. Chwilę później słyszałam już syreny jadących w tę stronę gestapowców. Później dowiedziałam się, że byli tak wściekli, że mnie nie złapali, że wzięli tę biedną recepcjonistkę i to ona oberwała. Na szczęście jej nie aresztowali, natomiast tego człowieka, który miał na mnie donieść, wypuścili. Dopiero później z AK dostałam papiery na nazwisko Halina Wicińska. Potem też przez kontakty konspiracyjne załatwiono mi pracę w niemieckiej fabryce obuwia, więc mogłam w miarę swobodnie poruszać się po mieście.

Gdzie Panią zastało Powstanie Warszawskie?
- Z Wandą Zaborowską, pielęgniarką, która pracowała w szpitaliku na Kopernika, poszłyśmy do naszego porucznika po przydział do mającej się rozpocząć akcji. Pan porucznik wyznaczył mi bazę pielęgniarską na Mokotowie. Spostrzegł jednak, że kuleję z powodu guza na stopie i rozkazał go natychmiast operować. W końcu jako łączniczka musiałam szybko biegać, tymczasem kuśtykałam. Poszłam do chirurga do filii szpitala Świętego Ducha na Krakowskim Przedmieściu. Chirurg obejrzał nogę i stwierdził, że rzeczywiście trzeba operować. Położyli mnie i usunęli tę narośl, po czym powiedzieli, że mogę iść do domu i za trzy dni wszystko już będzie w porządku. Na Mokotów w końcu nie poszłam, zostałam w domu z gorączką i chorą nogą. Mieszkałam wtedy w ogromnym domu PKO na ul. Ludnej, gdzie później była twierdza powstańcza. Przyszła wtedy do mnie Jadwiga Jełowicka z grupy dziewcząt pozostających pod kierownictwem duchowym późniejszego księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Powiedziała, że coś się szykuje na mieście. "Podobno o piątej ma być sygnał do powstania". Mówię: "Obejrzyj moją nogę". Zrobiła to i stwierdziła, że w takim stanie nigdy nie pójdę. "Siedź w domu. Pilnuj tutaj porządku" - powiedziała. "Ale jak to? Przecież wszyscy tam będą..." - odpowiedziałam. Nie dała się przekonać. Także powstańcy uznali, że nie nadaję się do pomocy. Jedyne, co mogłam zrobić, to rozdać później dziewczynom na warcie moją ciepłą bieliznę, bo przecież do powstania wyszły bez niczego, a w międzyczasie zrobiło się zimno. W zasadzie całe powstanie przesiedziałam w tym domu, w piwnicy, z opuchniętą nogą i hukiem "krów" zrzucanych na nas przez Niemców. Piwnice domu PKO na ul. Ludnej były bardzo głęboko pod ziemią. Schodziło się do nich po wielu wysokich schodach. Był to prawdziwy labirynt z piwnic, który coraz gęściej zapełniał się zmaltretowaną ludnością. A powietrze było aż gęste! Różne też były tam sytuacje. Ranni i chorzy wymagali opieki lekarskiej, której niestety nie było. Były też kobiety w zaawansowanej ciąży i musiały rodzić w tych anormalnych warunkach. Brakowało opatrunków. Pomagałam innym, na ile mogłam, ale nie za długo, bo przez ranę na nodze w ogóle nie mogłam chodzić. Raz tylko próbowałam wyjść, lecz gdy natychmiast zostałam ostrzelana, cofnęłam się. Wszystko było obstawione. Jednej nocy było tak intensywne bombardowanie, że zastanawialiśmy się, czy lepiej być zasypanym tu, w piwnicy, czy wyjść na górę. Było naprawdę ciężko. Nie mieliśmy co pić. Była jedynie czarna woda. Potem przyszła Jadwiga Jełowicka i powiedziała, że będziemy przechodzić piwnicami, zamiast górą. Widziałam samoloty angielskie, które zrzuciły paczki, ale na teren niemiecki, nie na nasz.
Najgorsi byli Ukraińcy, którzy założyli niemieckie mundury i robili, co chcieli. Szli jak huragan. Niemcy każdego, kogo zobaczyli, natychmiast wysyłali do obozu w Pruszkowie. Wiadomo że tam odbywała się selekcja: albo koniec, albo wyjazd na roboty do Niemiec.

W czasie wojny mieszkali państwo przy ul. Hołówki 3, w tej samej kamienicy, co Krzysztof Kamil Baczyński. Jak go Pani wspomina?
- To był bardzo miły, spokojny chłopak. Mieszkał pod numerem 81 ze swoją żoną Basią. Stale przychodzili do niego koledzy, młodzi ludzie. Ponieważ Baczyńscy mieszkali nad nami, gdy się u nas otworzyło okno, dobrze było słychać, o czym rozmawiali ich goście - przeważnie o jego wierszach. Krzysztof należał do AK, ale nie przyznawaliśmy się do tego, lepiej było, gdy nikt nic nie wiedział o sąsiadach na wypadek konfrontacji. W czasie powstania poszedł do akcji, zginął 4 sierpnia 1944 roku.

Dziękuję za rozmowę.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin