LIST grudzińskiego.doc

(76 KB) Pobierz
LIST DO ARCYBISKUPA

LIST DO ARCYBISKUPA
JÓZEFA ŻYCIŃSKIEGO

METROPOLITY LUBELSKIEGO



 

GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI

 

     Księże Arcybiskupie, korespondencyjnie znamy się od około dziesięciu lat, znacznie dłużej zaś z wzajemnych lektur. I jedno, i drugie wzmacniało we mnie z każdym rokiem przekonanie, że w wielu sprawach nasze myśli, uczucia i reakcje są dość zbliżone. To samo przekonanie przebijało z listów Księdza Arcybiskupa.

     Kiedy więc redaktor Więzi Cezary Gawryś zaproponował mi, za zaszczytną dla mnie zgodą Księdza Arcybiskupa, dwugłos na łamach miesięcznika na jakiś wybrany i ważny dla nas temat, przyjąłem jego propozycję z radością i satysfakcją. Jako wzór takiego dialogu Redaktor Gawryś podsunął wydaną ostatnio we Włoszech (przez czasopismo Liberal) książeczkę In cosa crede chi non crede? - W co wierzy ten co nie wierzy). Jest to wymiana listów pomiędzy Arcybiskupem Mediolanu, Kardynałem Carlo Martinim, i głośnym pisarzem włoskim Umberto Eco. Pomyślałem natychmiast, że właśnie ta książeczka winna być nie tylko wzorem, ale i tematem naszego dialogu. Dodam en passant, że Kardynał Martini zdaje się przywiązywać dużą wagę do podobnych dialogów. W znanym włoskim periodyku Micromega ukazała się nie tak dawno jego rozmowa z laickim (i lewicowym) filozofem Massimo Cacciarim, burmistrzem Wenecji. Przeczytałem ją dwukrotnie z wielką uwagą, podziwiając ogromne wykształcenie filozoficzne obu rozmówców, ale równocześnie ubolewając w duchu nad własnym niedokształceniem filozoficznym.

     Książka składa się z czterech krótkich dialogów. Przywiązuję szczególną wagę do ostatniego i na nim zamierzam się skoncentrować, ale poczuwam się wobec czytelnika do obowiązku pobieżnego streszczenia pierwszych trzech, aby dać mu od razu pewne pojęcie, o czym i jak dyskutują włoski purpurat i przyszły włoski (prawdopodobnie) "noblista." Umberto Eco, o czym też należy uprzedzić czytelników Więzi, jest nie tylko powieściopisarzem, lecz także profesorem Uniwersytetu w Bolonii (jako semiolog).

     Pierwszy dialog rozpoczyna Eco refleksją o "laickiej obsesji Apokalipsy." Pisarz ryzykuje twierdzenie, że myśl o końcu czasów jest dziś bardziej typowa dla świata laickiego niż dla świata chrześcijańskiego.

     Świat chrześcijański czyni z niego przedmiot medytacji, świat laicki natomiast udaje co prawda, że go ignoruje, lecz w rzeczywistości obsesyjnie nim żyje. Nie jest to wszakże postawa całego świata laickiego, jego część zwraca się po chrześcijańsku ku Nadziei. Do Nadziei nawiązuje Kardynał Martini: W każdej Apokalipsie zawarty jest wielki ładunek Utopii z Nadziei, połączony wszelako z rozpaczliwą niewiarą, w teraźniejszość. Nadzieja więc łączy obu rozmówców. Mówiąc to, Kardynał podkreśla różnicę między "końcem" (la fine) i "celem" (il fine). Więcej nawet - Nadzieja według niego sprawia, że myśl o "końcu" może się przekształcić w myśl o "celu."

     Umberto Eco wprowadza również drugi dialog. Wprowadza go pytaniem: Kiedy zaczyna się życie ludzkie? Czyli problem aborcji. Jestem zdania (powiada), że narodziny dziecka są rzeczą cudowną, są naturalnym cudem, który wymaga zgody. A przecież: Nie śmiałbym narzucić nikomu tej mojej pozycji etycznej. Sądzę, że istnieją straszne chwile, o których mało wiemy, i w których kobieta ma prawo powziąć autonomiczną decyzję dotyczącą jej uczuć, jej przyszłości. Stając na takim stanowisku (antyabortysty z zasady, abortysty w wyjątkowych wypadkach), Eco skupia się na postawionym na wstępie pytaniu. Nie ma wątpliwości, że życie ludzkie zaczyna się od pierwszej chwili zawiązania płodu w łonie matki. Ale nie jest dla niego początkiem życia ludzkiego samo nasienie (przypomina, że w Genesis grzech Kaina potępiony jest wyraźnie Bożym przekleństwem, podczas gdy grzech Onana pociąga za sobą jego śmierć naturalną za uchylenie się od zainicjowania nowego życia). Jakkolwiek nie mówi o tym wprost, nacisk przenosi się na przyzwolenie używania środków antykoncepcyjnych, jako sposobu wykluczającego z góry groźbę aborcji. Życie ludzkie uczestniczy w życiu Boga, odpowiada Kardynal Martini. Odpowiedź, moim zdaniem, jest elegancka, lecz zbyt wyniosła i w praktyce omija problem. A problem istnieje. Do dialogu dodam, że możliwość dopuszczenia środków antykoncepcyjnych brał w rachubę pod koniec swego krótkiego pontyfikatu Jan Paweł I. Wiadomo o tym z fragmentu wspomnień jego sekretarza osobistego w tygodniku katolickim Il Sabato.

     W trzecim dialogu Eco wciąż jeszcze zabiera głos jako pierwszy. Mówi o mężczyznach i kobietach według Kościoła. Naturalnie chodzi o kapłaństwo kobiet. Opowiada się za. Używa argumentu, że pozycja współczesnej kobiety jest dziś zupełnie inna, niż była niegdyś; i zmienia się z dnia na dzień, w bardzo szybkim tempie. Odpadają stopniowo wszystkie opory i obawy, które działały w przeszłości przeciw kapłaństwu kobiet. Kardynał Martini replikuje już w tytule swojej wypowiedzi w trzecim dialogu; Kościół nie zaspokaja oczekiwań, celebruje tajemnice. Niech mi wolno będzie powiedzieć otwarcie, że lektura wypowiedzi Kardynała pozostawia w czytelniku osobliwe wrażenie: nie chcąc z takich czy innych względów przytaknąć argumentacji swego rozmówcy (do czego byłby może skłonny), Kardynał tajemnicą blokuje oczekiwanie. Na długo?

     W ten sposób doszliśmy do czwartego i ostatniego dialogu, który interesuje mnie najbardziej; i który, mam nadzieję, sprowokuje nasz dialog. Jestem głęboko przekonany, że także dla Księdza Arcybiskupa kluczem tej książeczki będzie spojrzenie kardynała włoskiego i pisarza włoskiego na zagadnienie etyki katolickiej i etyki laickiej. W naszej epoce, określonej przez Kardynała Martiniego (w podsumowaniu dialogów, które zamyka książeczkę, w podsumowaniu "na jeden głos") epoką "zagadki zła."

     Ale zanim przejdę do czwartego dialogu, cofnę się wstecz, daleko wstecz, do roku 1949, kiedy to zająłem się podobnym tematem w szkicu Dwie świętości, ogłoszonym w londyńskich Wiadomościach i przedrukowanym teraz w Godzinie cieni, ósmym tomie moich "Pism zebranych".

     Dwie świętości to świętość katolicka w powieściach Grahama Greene'a, zwłaszcza w jego powieści meksykańskiej The Power and the Glory, i świętość laicka w Dżumie Alberta Camusa. Wydawało mu się w tej chwili, że zostać świętym to prosta sprawa, trzeba tylko trochę samozaparcia i odwagi - tak rozmyśla ksiądz meksykański w powieści Greene'a, wychodząc w celi na dziedziniec więzienny, by stanąć w obliczu plutonu egzekucyjnego. Nie, nie taka prosta sprawa. Czy był świętym? Nie - jeśli świętość jest aktem wiary. Był mieszaniną odważnego i wiernego Kościołowi księdza w okresie polowania czerwonych na duchownych i grzesznika w życiu codziennym.

     - Rzecz w tym. - powiedział prawie od niechcenia Tarrou z Dżumy Camusa, że chciałbym nauczyć się jak zostać świętym. Na co doktor Rieux, ofiarny i bohaterski lekarz szpitala w zadżumionym Oranie: Ale przecież pan nie wierzy w Boga. Właśnie! odparł Tarrou, z pozoru cynik i lekkoduch, a naprawdę, jeden z rewolucyjnych świętych laickich. Czy można być świętym bez Boga? Oto jest zagadnienie, w gruncie rzeczy jedyne zagadnienie, z którym ciągle się zmagam. Wie pan - powiedział doktor Rieux - ja osobiście odczuwam więcej solidarności z pokonanymi niż ze świętymi. Przypuszczam po prostu, że heroizm i świętość nie przemawiają do mnie. Interesuje mnie jedno: być człowiekiem. - No tak - zakonkludował Tarrou. Pragniemy prawdopodobnie tego samego, tylko ja jestem mniej ambitny.

     Szkic o "Dwóch świętościach" wywołał sporo polemik; między innymi nieżyjąca już pisarka katolicka Maria Winowska dała mi, o ile pamiętam, grzecznie do zrozumienia, że przesadzam stawiając świętość laicką wyżej od katolickiej. W jakiejś mierze było to prawdą, ale tylko w jakiejś mierze - w rzeczywistości zależało mi na tym, aby je zrównać, postawić obok siebie. Także więc uradowało mnie i napełniło dumą, gdy w roku 1982 na placu świętego Piotra, podczas oficjalnej kanonizacji O. Maksymiliana Kolbe (wielkiego grzesznika przed wojną, jak wiemy z eseju Jana Józefa Szczepańskiego Święty w tomie Przed nieznanym trybunałem) usłyszałem z ust Jana Pawła II słowa zrównujące katolickiego świętego Ojca Kolbe i laickiego świętego Janusza Korczaka.

     Wracam do czwartego dialogu. Otwiera go Kardynał Martini wypowiedzią zatytułowaną Gdzie znajduje laik światło dobra? Tytuł wypowiedzi Eco jest odpowiedzią na to pytanie: Gdy wkracza na scenę inny, rodzi się etyka. Istota poglądu Kardynała tkwi w zdaniu: co jest podstawą godności ludzkiej, jeśli nie fakt, że każdy jest osobą otwartą na coś większego i wyższego od siebie. Jądro myślenia Eco kryje się w twierdzeniu: jak nas uczą najbardziej nawet laickie gałęzie ludzkiej wiedzy, to inny, to jego spojrzenie, określa nas i formuje (nawiasem mówiąc, Eco jest tu trochę spokrewniony z Gombrowiczem, ale głęboko spokrewniony z Conradem, jego etyka laicka zbliża się do conradowskiej zasady godności ludzkiej).

     Kości są rzucone. Kardynał Martini posuwa się aż do cytowania książki teologa Hansa Kunga Projekt etyki światowej: Moralność, normy i wartości etyczne muszą wiązać bezwarunkowo (a nie tylko, gdy to wygodne), a więc uniwersalnie (wszystkie klasy i rasy). Ludzkie jest utrzymywane właśnie o tyle, o ile jest oparte na Boskim. Stało się jasne, że jedynie bezwarunkowość może zobowiązywać w sposób absolutny, jedynie Absolut może wiązać w sposób absolutny.

     Coś większego i wyższego od osoby ludzkiej, Absolut, w końcu Bóg. A Eco? Nie cofa się przed przytoczeniem paradoksalnego okrzyku swego przyjaciela: Papież Jan XXIII musi być ateuszem. Tylko ten co nie wierzy w Boga, może tak kochać swoich bliźnich. Po czym: Osoba, która nie przeżyła nigdy doświadczenia transcendencji, albo je utraciła, potrafi nadać sens własnemu życiu i własnej śmierci, znajdując pociechę tylko w miłości do innych. I wreszcie Etyka Spinozy: Wiemy dobrze, że Bóg Spinozy nie jest ani transcendentalny, ani osobisty.

 

     Jakże tedy ma dla siebie znaleźć miejsce autor szkicu Dwie świętości, który stawiał co najmniej na równi świętość katolicką i laicką, ze skłonnością do wywyższenia drugiej? Sytuacje ekstremalne nie przyznają mu racji. Posłużmy się przykładem łagrów sowieckich i kacetów hitlerowskich. Wielki Warłam Szałamow, przysięgły ateista (choć syn duchownego prawosławnego), pisze w jednym ze swoich Opowiadań kołymskich, że łagry były egzaminem moralnym, i 99% więźniów tego egzaminu nie zdało; w owym jednym procencie znakomitą większość stanowili wierzący. Więzień Oświęcimia, wybitny pisarz włoski Primo Levi, jeśli nie ateista, to w każdym razie agnostyk, mówi coś podobnego w książce I sommersi e i salvati. Zatem w sytuacjach ekstremalnych etyka laicka zdaje się ustępować etyce religijnej. Zdaje się ustępować, lecz w niewielu choćby wypadkach znajduje jednak oparcie w ludzkiej godności i prawości, w wierności pewnym niepodważalnym zasadom, bez wiary w Boga czy Absolut.

     Jest bardzo ważne - powiada Kardynał Martini - aby istniał wspólny grunt dla laików i wierzących na planie etyki, w imię współpracy dla dobra człowieka, sprawiedliwości i pokoju. Pozwalam sobie zgłosić tu pewną propozycję, która być może spotka się z aprobatą Księdza Arcybiskupa. Kluby Inteligencji Katolickiej odegrały chlubnie znaczną rolę w okresie panowania komunizmu, lecz w Polsce niepodległej ta rola straciła, z natury rzeczy, swoje znaczenie. Na ich miejscu powinny powstawać Stowarzyszenia Etyczne lub Towarzystwa Etyki, stwarzając ów "wspólny grunt" do działania dla przedstawicieli etyki katolickiej i etyki laickiej. Świat, w którym żyjemy, świat niepowstrzymanego i przerażającego wzrostu Zła, bardzo tego potrzebuje. Piszę to nie tylko jako autor , którego Krzysztof Pomian (w przedmowie do francuskiego wydania Dziennika pisanego nocą) określił, jako pisarza zwróconego w stronę manicheizmu na użytek naszych czasów?. Piszę to jako autor, który ma wzrok wyostrzony na rosnące z dnia na dzień zagrożenie etyczne.

     Dobrze jest pomyśleć o patronach takiej inicjatywy. Mam przed oczami parę zmarłych patronów i dwóch żywych. Para zmarłych patronów to profesor Maria Ossowska, której wykładów o "Normach Moralnych" słuchałem tuż przed wojną na warszawskim Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego; oraz paryski pallotyn ksiądz Józef Sadzik, którego widywałem i z którym długo niekiedy rozmawiałem w Paryżu podczas mojego każdego "miesiąca lafickiego." Dwaj żywi patroni to z jednej strony profesor Leszek Kołakowski, a z drugiej obecny Metropolita Lubelski.
 

Gustaw Herling-Grudziński
Neapol, 1 grudnia 1997

 

 

SOLIDARNOŚĆ CZŁOWIECZA
ZAMIAST BRUDERSZAFTÓW Z KAINEM



 

ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI

 

Drogi Panie Gustawie,


Z radością podejmuję propozycję wymiany myśli z Autorem, którego tak bardzo cenię za wielki realizm w ocenie bolesnych kart najnowszej historii Polski. Odnajdywana w Pańskich tekstach lekcja krytycznego realizmu ma szczególną wartość, gdy wiele osób, z którymi ongiś dzieliliśmy wspólny szlak wędrówki, znalazło sobie obecnie nowych towarzyszy drogi, inne zaś przyjęły postawy sugerujące, że dla zachowania humanistycznej wizji świata naczelną cnotę winna stanowić naiwność albo też (przejściowy przynajmniej) zanik pamięci. Z tych samych powodów cenię przywołanie w Pańskiej korespondencji nazwiska Leszka Kołakowskiego. Jego odpowiedzialność intelektualna stanowi niezbyt częste zjawisko w epoce, w której wiele salonów ceni przede wszystkim lokalną wersję intellectual correctness, stawiając błyskotliwy slogan nad elementarną troskę o związki wynikania logicznego. Jego uczciwe osobiste obrachunki z marksistowską przeszłością winny prowadzić do wyrzutów sumienia u tych wszystkich, którzy z etapu umysłu zniewolonego ostro weszli w stadium sumienia znieczulonego, uznając wszelkie kwestie moralne za przejaw moralistyki w złym guście. Te dwie racje sprawiły, że kiedy w lipcu ubiegłego roku zakończyłem me wykłady w Oksfordzie, pierwszą czynnością, którą podjąłem, było wyszukanie w książce telefonicznej numeru telefonu do Kołakowskich, by móc złożyć im wizytę i powiedzieć, jak bardzo bliskie moim poglądom pozostają niektóre oceny formułowane przez Pana Leszka.

Jestem przekonany, że w obecnej epoce wielkiego przyśpieszenia zdarzeń i widocznego rozmycia podstawowych kategorii etycznych jest nam szczególnie potrzebna międzyludzka solidarność aksjologiczna, w której - bez względu na dzielące nas różnice - będziemy poszukiwać dziedziny wspólnego zatroskania o te wartości, bez których może zostać zubożona i okaleczona wielka tradycja znamienna dla istot opatrywanych dumnym mianem animal rationale. Potrzebę tej solidarności między wszystkimi ludźmi dobrej woli widać szczególnie wyraziście, gdy patrzy się na przemiany kulturowe obecnej epoki. Pańskie osobiste doświadczenia życiowe uczyły Pana zarówno etyki, jak i metafizyki "metodą empiryczną," gdy osobiste doświadczenie "innego świata" łagrów ukazywało prawdę, którą trudniej było uznać francuskim recenzentom specjalizującym się w akademickim dzieleniu włosa na czworo. Moje pokolenie, formowane już całkowicie w epoce budowy "najpiękniejszego z ustrojów," wzrastało w klimacie, w którym żywa była pamięć zarówno hitlerowskiej, jak i stalinowskiej wersji totalitaryzmu. W ramach obowiązkowych lektur szkolnych czytaliśmy Medaliony Nałkowskiej z opisaną tam przerażającą wersją pragmatyzmu, który w ramach troski o estetykę księgozbioru pozwalał na wykorzystanie ludzkiej skóry do oprawy książek. W ciągu zaledwie trzydziestu lat, które minęły od tamtych lektur, wypracowano nowe wersje pragmatyzmu, uwolnione od wcześniejszych metafizycznych dreszczy i inspirowane całkowicie odmienną wersją estetyki. W tej nowej perspektywie, kiedy chcę w supersamie kupić szampon do włosów, odnajduję na tym samym stoisku szeroki wybór charakterystycznie opakowanych kosmetyków, do których produkcji użyto składników z tkanek dzieci zabitych przed narodzeniem. Chciałem niedawno sprawdzić, jakie składniki wymienia się wśród produktów wykorzystanych do produkcji podobnych kosmetyków. W nadruku umieszczonym na pakowaniu dominowała informacja: "produkt nie był testowany na zwierzętach." Otrzymujemy tutaj gorzką wersję współczesnego humanizmu, w której zasady humanitarnego działania rozciąga się jedynie na świat zwierząt niższych, ignorując istoty opatrywane mianem homo sapiens. Ta szokująca postać miłości do zwierząt pozostaje wymownym przejawem intelektualnych przemian epoki, w której miejsce dawnej metafizyki zła zajęła kosmetyka naskórka.

Nie wolno nam się obrażać na rzeczywistość i trzeba szukać dialogu także z tymi, którzy skłonni byliby pisać "Medaliony pragmnatyków?, zastępując w nich kategoriami estetycznymi wszelkie wartościowania moralne. Musimy jednak mieć świadomość tego, iż płynący czas będzie pogłębiał wiele niepokojących zjawisk, które pojawiają się jako zagrożenia i wyzwania chwili obecnej. Dokonująca się obecnie rewolucja informacyjna może pochłonąć jeszcze więcej ofiar niż uczyniła to rewolucja październikowa. Zazwyczaj porównuje się przemiany przyniesione przez Internet do zmian spowodowanych przez wynalezienie druku przez Gutenberga. Problem w tym, iż zastosowania druku przebiegały jako długotrwały i względnie powolny proces rozłożony w czasie. Zakupowi książek towarzyszyły poważne wydatki, lektura publikacji wymagała zaś pewnych predyspozycji intelektualnych, m.in. umiejętności czytania. Dziś można być półanalfabetą i korzystać z dobrodziejstw stwarzanych przez telewizję satelitarną czy Internet. Wystarczy umieć operować przyciskiem pilota albo odpowiednio "kliknąć" myszką, stosownie do sugestii oferowanych przez graficzne ikony widoczne na monitorze. W atmosferze informacyjnego przesytu można chłonąć do oporu kulturowy bigos, w którym wartościowe programy mieszają się z reklamową propagandą, artystycznym kiczem czy zwykłym szumem informacyjnym. W perspektywie tej można łatwo "zaobrazkować się" na śmierć, zacierając różnice między kolorową rzeczywistością wirtualną a szarym światem naszej codziennej egzystencji. Kulturowa papka, która znacznie silniej angażuje siatkówkę oka niż szare komórki mózgu, może łatwo generować postawy intelektualne, w odniesieniu do których nawet określenie "półinteligent" okaże się niezasłużonym komplementem.

Nawet osoby, które nie podzielają kompleksu humanisty przerażonego przez komputer, czują jak wiele jakościowo nowych zagrożeń pojawia się w tej sytuacji. Czasem piszą do mnie listy, proponując, aby Kościół na wzór imtprimatur praktykowanego w publikacjach książkowych wprowadził internetur, wspierając swym autorytetem niektóre z opracowań dostępnych w Internecie. Mój sceptycyzm wobec podobnych propozycji wyrasta nie tylko z zastrzeżeń językowych co do łacińskiego charakteru wprowadzanych neologizmów. Obawiam się, iż rozciąganie tradycyjnych praktyk na jakościowo nowe zjawiska może nam poprawiać samopoczucie, w praktyce pozostanie jednak bardzo mało skuteczne. Dlatego też znacznie bardziej sensowna wydaje mi się zawarta w Pańskim liście propozycja, aby w kręgu intelektualnych wpływów Kościoła uwzględniać konsekwencje płynące z wcześniejszych doświadczeń KIK-ów. Może nie inwestowałbym w samą zmianę nazwy, natomiast podjąłbym tam szerokie dyskusje na temat stanu polskich sumień i hierarchii wartości. Środowiska Klubów Inteligencji Katolickiej potrafiły skutecznie przeciwdziałać ideologicznemu praniu mózgów, kształtując postawy niezależności intelektualnej i szacunku dla praw człowieka wówczas, gdy wartości te - delikatnie mówiąc - nie cieszyły się nadmiarem miłości ze strony przedstawicieli totalitarnej władzy. Dziś, gdy ci sami przedstawiciele epatują swoją platoniczną miłością do Europy, liberalizmu, demokracji, a nawet socjaldemokracji, potrzeba nam wspólnot krytycznej refleksji, byśmy nie dopuścili do nowej formy totalitaryzmu salonowego, w którym więzi towarzyskie stają się ważniejsze od uzasadnionych ocen i od elementarnego poczucia moralnej odpowiedzialności za dramaty najnowszej historii.

Nikt z nas nie dysponował prostymi środkami, które pozwoliłyby w warunkach wolnej Polski zachować ostrość etycznego widzenia pokomplikowanych polskich losów. Niektóre formacje, kontynuując styl Orwella, który zawsze był im bliski, usiłują obecnie konsekwentnie wnosić retusze historyczne za pośrednictwem rozmywania podstawowych pojęć. Niektórzy ze znanych liberałów zapragmęli zademonstrować swą wolność przez stylowe picie bruderszaftu z Kainem, sugerując, iż najstosowniejszym zajęciem umożliwiąjącym złagodzenie dramatu niewinnej krwi Abla okazuje się właśnie picie bruderszaftów. Agresja wyzwalana w wewnętrznych walkach kanapowych partii skutecznie prowadziła do niszczenia autorytetów tych, którzy nie chcieli się związać z żadną kanapą albo nawet mieli odwagę twierdzić, iż nie interesuje ich kanapa jako taka. Doszło jeszcze do tego poczucie zagubienia i bezsilności środowisk odreagowujących boleśnie tę wersję chrześcijaństwa obrządku prywatnego, w którym nauczanie Ojca Świętego usiłuje się traktować ex aequo z komentarzami politycznymi ojca Rydzyka. Wszystko to prowadzi do sytuacji, w której szczególnie cenne okazuje się poszukiwanie duchowej solidarności ze wszystkimi, których łączy wiara w możliwość wyrazistych rozróżnień między dobremi złem moralnym, wiernością i zdradą, świadectwem prawdy a popisem demagogii. Cieszę się, że to poszukiwanie podstawowej człowieczej solidarności możemy zapoczątkować na łamach Więzi, miesięcznika, którego młodą ekipę redakcyjną szczególnie cenię zarówno za niezależność intelektualną, jak i za umiejętność podejmowania ważnych i trudnych problemów współczesności.

W naszych poszukiwaniach musimy przyjąć jako stan normalny to, iż wiele kwestii będzie ustawicznie różnić także ludzi dobrej woli. O niektórych naszych różnicach wspomniałem w naszej wcześniejszej korespondencji. Jest dla mnie całkowicie zrozumiałe, że Umberto Eco i kardynał Martini różnią się poglądami co do kapłaństwa kobiet. Dziwiłbym się, gdyby było inaczej. Także cytowane zdanie odmawiające transcendencji Bogu Spinozy nie dla wszystkich bynajmniej jest oczywiste. W ostatnim roku uczestniczyłem w dwóch sesjach naukowych, podczas których broniono tez dokładnie przeciwnych i sugerowano, że to powierzchowne rozumienie Spinozjańskiego Deus sive natura prowadzi do przypisywania Spinozie w dziedzinie filozofii Boga poglądów, od których był on bardzo daleki. Z przytoczonych przez Pana opinii, najtrudniej byłoby mi zrozumieć motywy, które sprawiły, że przyjaciel Umberta Eco posunął się do sugestii, iż tylko ateista może kochać swoich bliźnich. Wersja przewodniej siły w kochaniu bliźnich budzi moje opory z kilku powodów. Staram się jednak wniknąć, jak bardzo różne mogą być doświadczenia świata, których następstwem pozostają później tak skrajne sformułowania. Przy dobrej woli i zastosowaniu metodologii znanej z kart Małego księcia można usiłować przezwyciężyć te różnice, aby poszukiwać środków ochrony tych podstawowych wartości, które zespalają chrześcijaństwo z tradycją sokratejską oraz z dziedzictwem Oświecenia.

We współczesnych polemikach można znaleźć głębokie niespójności w ocenie tradycji oświeceniowej. Z jednej strony usiłuje się w stylu postmodernistów deprecjonować rozum, naukę i tzw. wartości absolutne, z drugiej strony przedstawia się tolerancję i szacunek dla mniejszości jako niekwestionowalną wartość absolutną. Lyotard kwestionuje możliwość prowadzenia między systemowego dialogu, ale twierdzi, że absolutnie w każdym systemie należy uznać amerykańską interwencję w Wietnamie za moralne zło. Wspólna refleksja nad podobnymi niekonsekwencjami mogłaby złagodzić zapał tych sympatyków popularnego sloganu, którzy z wpływowych nurtów przyswoili sobie głównie ogólniki głoszące, iż wszystko jest względne, tzw. prawda stanowi zaś wynik kulturowych uwarunkowań i grozi nam nową formą imperializmu intelektualnego.

Głębokie sprzeczności między praktyką i teorią Oświecenia były widoczne od samych jego początków. Rewolucja Francuska sławiła braterstwo i niosła śmierć braciom z Wandei, którzy okazywali mniejszy zapał do podziwiania jej haseł. W imię idei wolności zapełniano więzienia, aby zaś zasadzie równości nadać konkretny sens empiryczny, zaczęto szeroko stosować gilotynę jako instrument eliminujący lokalne nierówności. O kryzysie idei oświeceniowych można było więc mówić od momentu ich narodzin. Być może wynikiem przesytu i znudzenia naszej epoki jest to, iż właśnie obecnie skierowano ostrze krytyki w stronę tych zasad, które pozostają tak ważne dla dziedzictwa kultury europejskiej. Po szoku, jakiego dostarczyły nam krematoria Oświęcimia i łagry Kołymy, wiele osób pytało, czy można jeszcze uprawiać metafizykę po Oświęcimiu i rozwijać sztukę po Kołymie. Pół wieku później okazało się, że nie tylko można, ale nawet z programową autoironią można zacierać różnice między metafizyką i tekstem kabaretowym, między dziełem sztuki i kiczem, oprawcą i ofiarą, pisarzem i pismakiem. Postawy, którym poświęcił Pan wiele cierpkich uwag na kartach Dziennika pisanego nocą, przedstawiając sfrustrowane środowiska zachodniej lewicy - usiłuje się usprawiedliwiać obecnie w naszym życiu kulturalnym podnosząc je do rangi symboli postępu i wyzwolenia. Osobiście ufam, iż pozostaną one przejawem fascynacji na krótki dystans. Nie pocieszajmy się jednak zbytnio parametrami czasowymi i pamiętajmy, że faszyzm niemiecki również nie trwał długo. Przeciwdziałanie jego złu było jednak o tyle łatwe, że rasistowskie idee nawet po przykryciu retoryką Ubermenscha jawiły się jako prymitywna postać zła. W retoryce współczesnego relatywizmu zło zostaje zbanalizowane i okryte głęboką warstwą zdroworozsądkowych sloganów wyciszających wewnętrznie.

Mimo to wierzę, iż w wielu środowiskach przetrwała niezmiennie wrażliwość moralna, która nadąje dodatkowy sens podemowanej przez nas wymianie myśli. Podczas różnorodnych spotkań z przedstawicielami świata nauki widzę, z jak wielkim rezonansem przyjmowane jest przez nich przesłanie Jana Pawła II do twórców kultury i nauki. Pod jego wpływem odzyskują wiarę w siebie ci, którzy czują się kompetentni w dziedzinie fizyki czy matematyki, nie chcą natomiast występować w roli autorytetów z zakresu etyki. Dopiero papieskie słowa, broniące sensu, harmonii i życia, umocniły w nich przekonanie, iż nie są osamotnieni w swych poglądach sięgających tradycji, którą symbolizują imiona Sokratesa i Jezusa.

Przywodzę na pamięć jedno z moich spotkań ze środowiskiem akademickim z Wydziału Filozofii Uniwersytetu w Buenos Aires. Dominowali w nim przedstawiciele fenomenologii, który to kierunek nie jest szczególnie bliski mym zainteresowaniom. Z początku byliśmy symetrycznie onieśmieleni. Ja dlatego, że nie znałem realiów Argentyny, w której znalazłem się po raz pierwszy w życiu. Oni, pozbawieni bliższych więzi z Kościołem, obawiali się, żeby nie popełnić jakiegoś językowego faux pas przez to, że na przykład nazwą ekscelencję eminencją albo, co gorsza, odwrotnie. Dopiero, gdy zapytałem o wpływy ideologii lewicy w środowiskach akademickich Argentyny, przełamane zostały wcześniejsze opory. W pełnych pasji i bólu sformułowaniach przedstawiano mi dramat środowisk, które zamiast wnikliwej analizy intelektualnej praktykują propagandowy slogan. Od krytyki sloganu pełnego zachwytów dla głębi myśli Lenina i Trockiego moi rozmówcy przeszli w stronę oceny substytutów racjonalnej refleksji proponowanych w postmodernizmie. Słuchając ich krytycznych uwag na temat lokalnych fascynacji Michelem Foucault czy Richardem Rortym miałem wrażenie, że znamy się od dawna i że zarówno moi agnostyczni rozmówcy i ja jako biskup należymy do tej samej rodziny ludzkiej kształtowanej przez wartości, które rozwijały się w kręgu kultury śródziemnomorskiej.

Wierzę, iż podobna więź może współcześnie jednoczyć wiele środowisk, które dostrzegają, iż znudzenie generujące apoteozę sloganu i bezmyślności może nieść zagrożenia nie mniejsze od tych, które znamy z najbardziej dramatycznych kart najnowszej historii.

Refleksje te wpisuję do komputera wieczorową porą w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Z radia płynie śpiew kolęd zwiastujący pokój wszystkim ludziom dobrej woli, liturgia zaś dzisiejszego dnia przypomina św. Szczepana, pierwszego chrześcijańskiego męczennika, dla którego prawda nie była teoretycznym abstraktem, gdy płacił za nią cenę życia. Myśląc o bogactwie treści zawartych w Pańskim liście, ufam, iż przez wspólną refleksję uda się nam poszerzyć krąg osób dobrej woli, które w osobistym świadectwie godności i prawdy nie cofną się przed żadną ceną.

Pozdrawiam Pana bardzo serdecznie i życzę, by Pańskie bogactwo doświadczenia i przemyśleń wyniesionych z "innego świata" pozwoliło czynić nasz obecny świat bardziej ludzkim.
 

abp Józef Życiński
Lublin, 26 grudnia 1997

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin