Biały sterowiec (Gromit rebelya.pl).doc

(320 KB) Pobierz

I. Gry losowe

 

Oto jak drobne, wydawałoby się zupełnie bez znaczenia, zdarzenia wpływają na bieg wypadków, czasami decydując nawet o życiu i śmieci poszczególnych osób bądź losach narodów i państw.

 

Mazowsze, luty 1957

Mariusz Golasiński obudził się z potwornym bólem głowy, jakieś przeklęte dudnienie, jakby pod czaszką pracowali kowale, w gębie smak starej ściery.

– Psiakrew, psiakrew, cholera!

Fakt. Budzik pokazywał piątą, a kładł się spać, właściwie zwalił się na tapczan zalany w pestkę około pierwszej, może nawet drugiej. No ale tak wyszło. Sąsiad z naprzeciwka, Heniek Kokot prosił, żeby pomóc, bo meble okazyjnie kupił, trzeba było tylko graty załadować na ciężarówkę i potem wytargać je do nich na trzecie piętro. Jak tu odmówić? Człowiek pomoże – człowiekowi pomogą. Nawinął się jeszcze mały ale krzepki, ogolony na zero Darek Paszczewicz z parteru, duży kozak i światowy gość, którego z daleka omijały nawet granatowe mundury rewirowych. Roboty za dużo nie było, ot popołudnie zleciało, bo meble wieźli aż z Siedlec. Wnieśli, ustawili, Kokotowa naszykowała wędliny, ogórki, grzybki w occie, do wódeczki najlepsze. Heniek postawił musowo flaszkę - wypili, zakąsiwszy. Pogadało się o tym i owym. Mariusz był honorowy, za pomoc od sąsiada forsy nie weźmie, poczęstunek inna sprawa, ale jak się tak siedzi i gada, to swój udział trzeba mieć; przyniósł od siebie pół litra eleganckiej żytniej Hartwiga i Kantorowicza przyjętej z uznaniem. Paszczewiczowi nie trzeba było nic mówić; zakręcił się, ani chybi na melinę skoczył i też coś tam przyniósł. Na koniec Kokot, jeszcze z kredensu wyciągnął resztkę jarzębiaku Baczewskiego, chociaż jego kobieta marudziła, że późno i trzeba iść spać. Śmiali się, że nikt daleko do domu nie ma, ale pora faktycznie zrobiła się późna, a tu następnego dnia do roboty trzeba iść.

– Psiakrew – potężnie ziewnął Golasiński i zaczął zapinać koszulę.

Fabryka Opakowań i Galanterii Papierowej Gudzinowski i Synowie leżała na drugim końcu miasta, więc trzeba się było spieszyć, bo majster, chociaż ludzki człowiek, spóźnień nie uznawał:

– Płacą wam za to nicponie, żebyście przyszli na czas, a nie za chachulenie z odbijaniem karty!

Przy bramie spotkał Jaśka Lewandoszczaka, który dziś miał mieć dyżur przy klejarce.

– Ratuj stary, kaca mam jak cholera. – błagał. – Zamień się ze mną, ja sobie posiedzę dojdę do siebie, a jak będzie twoja kolej do cięższej roboty, to ja wezmę za ciebie, dwa razy pod rząd – kusił.

– Nie ma sprawy – Lewandowski był życiowy facet, - tylko pogadaj z Adamskim, żeby potem nie było draki.

– Wiadomo! Jesteś prawdziwy kumpel – ucieszył się Golasiński.

Stary Adamski, zasadniczy Poznaniak, trochę marudził, że mu bałagan w grafiku robią, ale w końcu przecierając okulary w drucianej oprawie, skinął przyzwalająco głową.

– Tylko mi tam nie nawal!

Mariusz wygodnie usadowił się w rogu hali gdzie stała wielka maszyna do klejenia papierowych toreb. Sprawdził, czy zbiornik kleju jest napełniony, czy wszystko gra jak należy i łyknął jeszcze ciepłej herbaty z butelki uszykowanej przez matkę.

– Jasna cholera! – przysnęło mu się trochę i teraz z przerażeniem patrzył na prawie pusty zbiornik z klejem, złapał szybko wielki niebieski plastikowy kanister i dolał czym prędzej. Wydawało mu się, że zdążył i nawet nie sprawdzał, czy wszystkie torby są dobrze sklejone.

– Gra muzyka – uśmiechnął się do siebie i pociągnął łyk, tym razem zupełnie zimnej herbaty – aby do fajrantu.

 

Warszawa, 25 marca 1957

Rozmowa z naczelnym po poniedziałkowym kolegium redakcyjnym była bardzo przyjemna. Krystyna Marcyańska była pewna, że nikt inny, jak ona, będzie korespondentem „Dziennika Warszawskiego” na zjeździe w Delhi, ale warunki przedstawione przez szefa pochlebiły nawet jej: bilet w pierwszej klasie, apartament w hotelu „Imperial”, królewska dieta „na reprezentacyjne wydatki pani Krystyno”. Naczelny obiecał też, że poruszy wszelkie kontakty w ministerstwach i postara się dla niej o wejściówki dla VIP-ów.

– Może uda się zrobić choćby krótki wywiad z Ojcem Świętym – pomyślała, - to byłoby naprawdę coś.

Krystyna Marcyańska nie była zarozumiała, ale znała swoją wartość najlepszej, no powiedzmy, że jednej z najlepszych, europejskich komentatorek polityki międzynarodowej. Jej opinie i przewidywania były zwykle precyzyjne i trafne, jej oceny były uważane za miarodajne, jej zdaniem posługiwano się jak argumentem w dyskusjach, jej styl usiłowali naśladować dziennikarze nie tylko polscy, ale z całego świata. Swoją pozycję – jak sama mawiała – zawdzięczała w trzech czwartych ciężkiej pracy, a w jednej czwartej talentowi.

– A jak wiecie, talentów nie wolno zakopywać, tylko puścić w obieg, by się pomnażały – powtarzała studentom dziennikarstwa.

Marcyańska miała pewną słabostkę. Zawsze przed ważniejszym wyjazdem, poważniejszą pracą kupowała sobie „na zachętę”, jak sama to nazywała, coś ładnego. Prosto z redakcji skręciła na ulicę Chmielną do swego ulubionego sklepu. Firma Pulwicki potrafiła zadowolić gust najwybredniejszych klientek, ale „nasza kochana pani redaktor” była tam szczególnie mile widzianym gościem.

– Moje uszanowanie, kłaniam się pani redaktor! Czym możemy dziś służyć? – sam Wojciech Pulwicki witał ją od progu.

– Drogi panie Wojciechu, słyszałam tyle dobrego o waszej nowej kolekcji „Kawa i Wanilia”, że nie mogłam sobie odmówić przyjemności zajrzenia do was. Wybieram się w maju do Indii, domyśla się pan zapewne w jakim celu i byłoby ogromnie comme il faut mieć tam coś z tej uroczej kolekcji. Myślałam o butach, torebce, pasku, no może skusiłabym się jeszcze na rękawiczki…

– Jesteśmy jak zawsze zaszczyceni - Pulwicki promieniał i już kazał podawać wszystko – najdelikatniejsza skórka!

Marcyańska przespacerowała się w szpilkach z jasnej, niemal białej i kawowobrązowej skóry, z przyjemnością spojrzała na odbicie swoich wciąż zgrabnych nóg w lustrze. – Całkiem niezłe – pomyślała z zadowoleniem.

– Pan wie jakie powinny być ładne buty, nie tylko buty! O, ten pugilares jest prześliczny! Prezent od firmy? Doprawdy, to przesympatyczne!

Pulwicki, firma z tradycjami, miał swoje sklepy w Paryżu, Londynie, Rzymie, Dreźnie a poważnie myślano o uruchomieniu filii nowojorskiej, pan Wojciech jednak najbardziej cenił sobie swoją warszawską, polską klientelę. Lubił zaznaczyć, że jego prapradziadek był skromnym warszawskim szewcem, ale terminującym „u samego Kilińskiego”!

– Do nóżek padam pani redaktor! – oboje dobrze wiedzieli, że majątek Pulwickiego znacznie przerastał, to co ona przez całe życie mogła zarobić, nawet jako sława dziennikarska, ale ta staroświecka konwencja im odpowiadała.

Krystyna Marcyańska z zakupami (nie lubiła czekać, aż posłaniec ze sklepu dostarczy je do domu) wracała na redakcyjny parking, gdzie zostawiła samochód. Niespecjalnie zwróciła nawet uwagę na idącą z naprzeciwka młodą kobietę.

Angela Glaser cieszyła się, że kupiła wszystko, co trzeba. Po weekendzie w lodówce były już pustki, a mąż nie lubił kiedy w domu nie było nic do jedzenia. Objęła prawym ramieniem papierową torbę wypełnioną słoikami, pudełkami, paczuszkami zaś lewą ręką nerwowo poszukiwała po kieszeniach kluczyków.

Bach! Akurat mijały się, kiedy puściło dno słabo sklejonej torby. Wszystko z trzaskiem poleciało na trotuar tworząc tuż przed nadchodzącą Marcyańską kałużę majonezu, przecieru pomidorowego, oliwy, soku pomarańczowego, wymieszanych z makaronem, kukurydzianymi płatkami i cukrem.

– Paweł mnie zabije – wrzasnęła dziko kobieta myśląc o tym, że trzeba będzie jak najszybciej jeszcze raz zrobić zakupy.

Marcyańska w milczeniu pozwoliła sobie zrobić zastrzyk przeciwbólowy, władować na nosze i dopiero w karetce pogotowia ratunkowego rozpłakała się z żalu, że ominie ją wyjazd do Indii, a trochę nad zniszczonym jasno-beżowym płaszczem z wielbłądziej wełny.

 

Warszawa, 26 marca 1957

– Wybraliśmy pana nie dlatego, że jest pan taki dobry, ale dlatego, że nie mamy nikogo innego pod ręką. – Redaktor naczelny nie bawił się w dyplomację. Był nawet z tego dumny, że mówi zawsze szczerze i prosto z mostu.

– Pewnie to prawda, ale byś mógł być trochę sympatyczniejszy – pomyślał siedzący naprzeciwko Zygmunt Boratyński. – Niektórym ludziom wydaje się, że jedynym sposobem na pokazanie ich pozycji jest nieprzyjemne traktowanie podwładnych. I jeszcze się chełpią jacy są „szczerzy”.

– Tak więc postanowiłem, że zastąpi pan naszą nieocenioną koleżankę Krystynę Marcyańską, która tak niefortunnie dla nas złamała nogę. Pojedzie pan do Indii i będzie dla naszych czytelników relacjonował wizytę Piusa XII oraz zjazd tych wszystkich dostojnych osobistości – oprócz formalnego proklamowania niepodległości Indii przez brytyjskiego monarchę nie spodziewamy się żadnych niezwykłych zdarzeń. Chyba jakoś sobie pan poradzi i nie przegapi nic siedząc, powiedzmy, w toalecie – dodał złośliwie.

Boratyński spurpurowiał. Aluzja była przejrzysta i poniżej pasa: wiele lat temu jako młody, nawet nieźle zapowiadający się dziennikarz relacjonował międzynarodową konferencję rozbrojeniową w Wiedniu. Wszystko było już ustalone, zaklepane i została jeszcze tylko oficjalna, w gruncie rzeczy nudna uroczystość podpisania protokołu końcowego. Boratyński postanowił napić się czegoś w bufecie, w czasie kiedy będą wygłaszane przemówienia, których teksty dostarczone przez biuro prasowe i tak miał w kieszeni marynarki. Kto mógł przewidzieć, że brazylijski premier, barczyste chłopisko, przez nieuwagę cofnął się krok to tyłu popychając drobnego premiera Chin, który zachwiał się i zleciał z podium. Awantura była potworna, omal nie doszło do wojny, a Boratyński nie mógł pochwalić się nawet marnym zdjęciem. Zesłali go do pisania o trzeciorzędnych imprezach, trzeciorzędnych państwach i trzeciorzędnych problemach. Zawsze przy tym dając do zrozumienia, że ma się cieszyć, że go zatrudniają i drukują. Wypadek Marcyańskiej, wyjazd Konarskiego na regaty jachtowe dziennikarzy, Malicka miała lada chwila rodzić. Boratyńskiemu sprzyjało to, że pisywał też o sprawach religijnych, więc do relacjonowania wizyty papieża w Indiach się nadawał.

– Może pan być spokojny – uśmiechnął się blado.

– No!

***

Boratyński postanowił się przejść i przemyśleć to sobie przy filiżance dobrej kawy, no może pozwoli sobie na kieliszek koniaku. Przecinał akurat Plac Zamkowy w trakcie południowej zmiany warty. Przystanął żeby popatrzeć, lubił to od dziecka, ojciec prowadził go pod Zamek Królewski, małego brzdąca z dumą salutującego maszerującym żołnierzom w pięknych mundurach. Służbę przejmował akurat regiment Pieszej Gwardii Litewskiej, wąsate dryblasy waliły obcasami o bruk, trochę tylko raziły nowoczesne automatyczne karabinki do paradnych mundurów ze srebrnymi i złotymi pętlicami.

Boratyński wszedł do kawiarni na Starym Mieście, zamówił kawę, kieliszek Martela i zapalił papierosa.

– W sumie mogłem odmówić, na cholerę mi te Indie, unieść się godnością: „Skoro nie jestem dość dobry, to niech pan wyśle kogokolwiek, o goniec Jurek też zna angielski, nadałby się” – rozważał. – Tjaaa, tylko do emerytury zostało ci jeszcze trochę i co byś miał dalej robić, pisywać do parafialnych gazetek za „dziękuję” albo przepisywać na maszynie cudze teksty za pół grosza od strony? – zaciągnął się papierosem, wypił łyk alkoholu, zapiekło w przełyku. – W sumie karierę mam w nosie, Marcyańską już nie będę, choć nie jestem od niej głupszy, ot tak się życie potoczyło, gdybym nie poszedł do tego kretyńskiego bufetu, potem tylko były kpiny, odsuwanie na boczny tor, dawali jakieś podrzędne tematy; spotkanie ministrów rolnictwa Rzeszy we Frankfurcie, powiesić się można z nudów, jak tu pisać frapujący i błyskotliwy komentarz o perspektywach hodowli drobiu w Wirtembergii, Bawarii albo jakimś pieprzonym Anhalcie?

– Nie jestem karierowiczem – użalił się nad sobą. – I całe szczęście – pomyślał przypominając jak jego ambitne koleżanki i koledzy przerywali wakacje lub spędzali świąteczne wieczory w redakcji, bo „coś się stało”. Niby, że taki zawód. Jemu wystarczały kawałki w rubryce „Z dalekiego świata” gdzie pakował historyjki o rozpustnym mnichu trzęsącym Rosją, o kłopotach cesarza Brazylii i jego licznej rodziny albo o tym, co by było gdyby Katarzyna Aragońska nie urodziła Henrykowi VIII syna i ten chcąc za wszelką cenę doczekać się potomka obraził się na papieża nie chcącego dać mu rozwodu, aż w końcu zamiast być „Obrońcą Wiary” sam został protestantem i ogłosił się głową jakiegoś hipotetycznego „kościoła anglikańskiego”. Ten ostatni koncept nie spodobał się zresztą naczelnemu, który powiedział, że to idiotyczne i że może narazić redakcję na protesty ambasady brytyjskiej, zwłaszcza brytyjskiej ambasadorowej regularnie chodzącej na poranną Mszę u Wizytek.

– Płacę – powiedział do przechodzącej obok kelnerki, zostawił na mosiężnym blacie srebrnego półzłotka i nie czekając reszty wyszedł.

Słońce świeciło zachęcająco, mocno poprawiając humor.

– Jadę do Indii – zagadnął wróbla skaczącego obok na nóżkach cieniutkich, jakby były zrobione z drucików i poszedł zatelefonować do żony.

 

II. Nosze

 

Delhi - lotnisko, 4 maja 1957 rano

Upał w galerii dla prasy był niewiele mniejszy niż na zewnątrz. Klimatyzatory robiły sporo hałasu lecz niewiele więcej wynikało z ich pracy. Boratyński czuł jak pot spływa my po plecach wzdłuż kręgosłupa, co było dość irytujące, najgorsze jednak były krople kapiące mu z czoła na okulary, to już przypominało torturę. Z zazdrością spoglądał na siedzącego obok Jusufa w lekkiej białej galabiji, na którym trzydzieści parę stopni Celsjusza nie robiło większego wrażenia. Jusuf był Egipcjaninem, dziennikarzem „Cairo Christian Observer”, gazety wydawanej, jak to było tam w zwyczaju, przez kairską kurię arcybiskupią. Zaprzyjaźnili się już wczoraj podczas rautu dla prasy. Jusuf nie omieszkał zaznaczyć na wstępie, że pochodzi z jedynego, obok Izraela, kraju który gościł Świętą Rodzinę. Wszyscy Egipcjanie strasznie się tym chełpili i jak sam Jusuf przyznał, robili to począwszy od khedywa a na ulicznym żebraku skończywszy, paradoksalnie, nawet miejscowi muzułmanie, będący w zdecydowanej mniejszości szczycili się goszczeniem na swojej ziemi czcigodnego „proroka Isy”.

– Jesteśmy trochę taką mniejszą Ziemią Świętą – powiedział z zadowoleniem szczerząc śnieżnobiałe zęby na czekoladowej twarzy.

– Ten ma wprawę – pomyślał zawistnie Boratyński – u nich taka pogoda to norma, no i do tego taka przewiewna koszula nocna zamiast solidnych spodni.

Kelnerzy roznosili lemoniadę i dżin z tonikiem, Boratyński z rezygnacją poprosił o dżin z solidnym dodatkiem lodu i cytryny.

– Dżin dla dezynfekcji – usprawiedliwił się przypominając sobie rady miłej lekarki z Instytutu Chorób Tropikalnych, która szczepiła go przed wyjazdem.

Na zewnątrz, pod białym płóciennym dachem orkiestra pułku Royal Leicestershire w paradnych mundurach przygrywała, by skrócić czas oczekiwania dostojnikom nieco skromniejszego kalibru, tłumom powiewającym biało-żółtymi chorągiewkami, no i dziennikarzom, bowiem przez szybę także docierały dźwięki pogodnego marsza. Koronowane głowy, prezydenci, premierzy, posiadacze kart VIP („Marcyańska by dostała” – pomyślał bez żalu Boratyński) oczekiwali w wygodnym pawilonie z porządną klimatyzacją.

Dzień był szczególny! Po raz pierwszy Biskup Rzymu miał odwiedzić Indie, które choć już od końca XVIII wieku prawie całkowicie katolickie, nie mogły wciąż doczekać się papieskich odwiedzin. Tym razem okazja była wyjątkowa i Brytyjczycy bardzo zabiegali w Rzymie o przyjazd Ojca Św. w chwili, kiedy mieli uroczyście nadać Indiom niepodległość, a Jakub VII zachowałby tylko honorową godność cesarza Indii. Watykan niemal nie mógł odmówić takiej prośbie – w końcu to już za Edwarda VI udały się do Indii pierwsze misje angielskie kontynuowane za jego syna Edwarda VII, za królowej Elżbiety i w końcu Stuartów, którzy Kompanię Wschodnioindyjską oddali do dyspozycji Jezuitów. Dzisiaj kończyła się pewna epoka i proklamowanie niepodległości miało nastąpić jutro po uroczystej Mszy papieskiej odprawionej na Placu Św. Ignacego Loyoli w centrum Delhi.

– Leci! Leci – zaczęto wołać, kiedy daleko na niebie pojawiła się niewielka biała kropeczka.

Rzeczywiście kropeczka rosła z każdą chwilą i nawet bez lornetki można było odczytać na białym kadłubie sterowca napis „Sanctus Raphaël”, coraz też lepiej było widać herb papieski z tiarą i kluczami oraz postać Archanioła. Słychać było szum generatorów Tesli napędzających statek. Sterowiec zgrabnie zacumował i pod gondolę podjechały schody. W drzwiach pojawiła się biała postać Piusa XII błogosławiącego i pozdrawiającego wiwatujące tłumy.

Boratyński zajęty fotografowaniem dopiero teraz zauważył, że z pawilonu dla najważniejszych osobistości zaczęli wychodzić monarchowie: brytyjski Jakub VII w mundurze admiralskim, cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego Franciszek Józef III ze swoją wciąż piękną żoną, młodzieńczy król Francji Henryk V ze śliczną Antoniną Jadwigą, ukochaną w Rzeczypospolitej „królewną Tosią” w błękitnym kapelusiku, sukience i bucikach, za nimi szedł teść Henryka, - „król Polski, Saksonii, Wielki Książę Litewski, Ruski, Inflancki, książę Pruski, Śląski, Łużycki… władca ziem i prowincji, które są za morzami” – Boratyński jak wszyscy Polacy znał na pamięć wyuczoną jeszcze w szkole powszechnej długą tytulaturę swojego władcy – Władysław August Wettyn z małżonką. Migawki aparatów fotograficznych trzaskały uwieczniając kolejnych – królową Portugalii, króla Hiszpanii, królową Szwecji, khedywa Egiptu, prezydenta Unii Północnoamerykańskiej Tomasza Kanterberego Reagana i tylu innych.

– Fajnie to sobie Angole wymyślili - zagadnął Jusuf. – Oddają Indie i zamiast prowincji, gdzie i tak o wszystkim decydowali Hindusi, zyskują wielkiego alianta. Do tego zorganizowali zjazd wielkich tego świata…

– No, powiedzmy, że tych wielkich, z którymi się kolegują – poprawił Boratyński.

– Zgoda, wielkich przyjaciół i pokazują swoją potęgę. Chińczycy, Rosjanie i Brazylijczycy pewnie nie są zachwyceni.

– Ich problem. W sumie się cieszę, że my należymy do bandy mocniejszych – zaśmiał się Boratyński.

Leicesterzy odegrali hymn papieski i rozległy się tony „God save the King”. Boratyński zawsze w takich momentach zastanawiał się dlaczego melodia brytyjskiego hymnu jest identyczna z kościelną pieśnią „Jezu miłości Twej” i co było pierwsze. Papież podchodził po kolei do wszystkich witając się, widać było że jest bardzo zadowolony, oczy błyszczały mu zza okrągłych okularów, z uśmiechem rozmawiał z kolejnymi klękającymi przed nim królami i królowymi. Trwało to dość długo więc Boratyński skinął na kelnera (jak to dobrze, że nie trzeba biegać do bufetu!) zamawiając szklankę lodowatej lemoniady. Wypił spory łyk i zaczął szybko notować, by nie ominąć jakiegoś szczegółu. Za oknem orkiestra dziarsko grała „Rule Britannia” gdy znakomici goście wchodzili do klimatyzowanego pawilonu chroniąc się przed upałem.

Huk nawet nie był specjalnie głośny, ot tak jakby obok tupnął ktoś jakimś gigantycznym butem. Pawilon dla VIP-ów jakby poruszył się, może trochę uniósł w górę, ale to mogło być złudzenie, chmura pyłu uderzyła w okna galerii prasowej, posypały się odłamki szkła, do wnętrza wtargnęło suche, gorące powietrze. Jakiś grubas w czapce z daszkiem, który przedtem pchał się do okna, władczo trzymając dłoń na parapecie, strasznie krzyczał unosząc krwawiąca rękę z kawałkiem szkła wbitym u nasady kciuka. Wzdłuż pawilonu biegł bez czapki, z włosami pokrytymi białym pyłem oficer pułku Leicestershire wołając:

– Oni wszyscy zginęli! Jezu oni naprawdę wszyscy zginęli!!!

Z wyciem syren podjeżdżały karetki pogotowia, wozy strażackie, policyjne radiowozy, z hali sterowcowej wybiegły chyba ze dwie kompanie Gurkhów w okrągłych czapkach otaczając szczelnymi kordonami pawilon i cały teren lotniska.

Boratyński razem z innymi pobiegł do wyjścia, tu z góry nie było na co patrzeć, chciał być blisko, sam nawet nie wiedząc po co. Jusuf na schodach zaplątał się w swoją galabiję, potknął, pewnie spadłby gdyby nie złapał się poręczy, a z drugiej strony nie podtrzymał go Boratyński.

– Chyba jednak lepiej nosić spodnie – uśmiechnął się blado do egipskiego kolegi.

Stali przed szpalerem Gurkhów przerażeni i zakłopotani jakby nie byli ludźmi, których powołaniem jest opisywać i objaśniać wszystko, co dzieje się wokół, ale raczej zagubionymi dziećmi, które nagle uświadomiły sobie, że w pobliżu nie ma rodziców. Wpatrywali się w pawilon, który gdyby nie wybite szyby i bezradnie zwisające firanki, wyglądał na nieuszkodzony. Wejściem służbowym wciąż wchodzili i wychodzili zaaferowani lekarze, sanitariusze, policjanci i jacyś ludzie w cywilnych ubraniach. W końcu nieśmiało odezwały się aparaty fotograficzne.

– Za to nam płacą - mruknęła trochę do siebie, trochę do pozostałych ruda dziewczyna z plakietką „Timesa”.

Nagle przez tłum na lotnisku przeszedł jęk, jakby westchnęły już nie tysiące ludzi, ale domy, sterowce, samoloty, sama ziemia. W drzwiach pawilonu pojawiły się pierwsze nosze – niestety! – przykryte w całości płótnem. Za nimi niesiono następne, następne i kolejne… Boratyński wpatrywał się jakby chciał za wszelką cenę odgadnąć, rozszyfrować po wystającym spod materiału rękawie, nogawce, czubku buta, po kształcie rysującym się pod całunem, kogo niosą.

– Jezus, Maria, żeby to tylko nie nasi! Boże spraw, żeby to nie byli oni! Pod Twoją obronę… Panno Święta co Jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie! – plątały mu się słowa modlitwy.

– Przecież Krystyna gdyby była tutaj, to pewnie byłaby w środku, zginęłaby! – przyszło mu do głowy. – Powinna być wdzięczna tej nieszczęsnej dziewczynie, która zrobiła jej na Chmielnej ślizgawkę z majonezu.

W drzwiach pojawiły się kolejne nosze, te nie były przykryte! Leżał na nich człowiek w pokrwawionej, podartej białej sutannie, z którą kontrastował czysty bandaż na lewym przedramieniu. Pius XII odwrócił głowę w stronę ludzi stojących pod pawilonem, zmrużył oczy pozbawione okularów i z wysiłkiem uniósł prawą rękę kreśląc znak krzyża. W tym nieporadnym geście drżącej ręki, skurczonych palców był jednak majestat nie mniejszy od tego, gdy papież niesiony na sedia gestatoria płynął na tłumem na Placu Świętego Piotra w Rzymie i błogosławił Miastu i Światu. Prawie wszyscy przeżegnali się, wszystkie kolana, nawet tych, którzy modlili się do innych bogów lub nie modlili się wcale zgięły się, by oddać hołd człowiekowi, który słaby i cierpiący bardziej myślał teraz o nich, niż o sobie.

Pojawili się następni: na noszach wyniesiono królową Portugalii, podtrzymywany przez adiutanta szedł król Bawarii Ludwik IV. Boratyński ucieszył się! Zobaczył wychodzących Władysława Augusta i Annę Teresę; królowa miała opatrunek na prawej dłoni i lekko utykała, król z obwiązaną głową prowadził ją pod rękę, z drugiej strony wspierała się na oficerze z regimentu Kawalerii Narodowej Koronnej w granatowo-amarantowym mundurze, podartym i pobrudzonym pyłem.

– Dzięki Bogu, dzięki Bogu powtarzał rozradowany Boratyński.

Dziennikarka z „Monitora Wileńskiego” ocierała łzy, ktoś próbował klaskać, ale przestał, bo wyniesiono jeszcze kilka osób rannych – lecz żywych i znów zaczęły się nosze przykryte obrusami lub zasłonami zerwanymi z okien pawilonu. Przerażone oczy śledziły ten korowód. Boratyński ze zgrozą zauważył biały, nawet nie pobrudzony, rękaw marynarskiego munduru z szerokimi złotymi paskami admiralskimi; niesiono Jakuba VII, potężnego władcę, o którym mówiono, że prywatnie jest nieśmiały i najchętniej czyta poezje i układa puzzle. Ale już pojawiły się następne nosze, straszne, bo pomiędzy ciałem zarysowanym pod całunem, a głową ziała jakaś potworna odległość, bezwstydnie sugerująca jak zginął człowiek, którego ciało leżało na nich. Ciszę przerywały syreny karetek zabierających z lotniska żywych i umarłych. Wśród dziennikarzy ktoś zemdlał, mówiono później, że był to słynący z ciętego języka i cynicznych żartów komentator „Wiener Nachrichten”.

Boratyński naliczył już pięćdziesiąt troje zabitych i miał nadzieję, że to koniec, bo znów zaczęto wynosić rannych, wśród nich śmiertelnie bladego, nieprzytomnego cesarza Franciszka Józefa III. Nie był to jednak koniec. Dwaj oficerowie we francuskich mundurach wyszli z następnymi noszami, ktoś spośród dziennikarzy krzyknął „Oh Mon Dieu, notre Reine!”. Spod położonego, widać w pośpiechu, całunu, widać było wyraźnie błękitny bucik z obcasem. Boratyńskiego coś chwyciło za gardło, jakby żelazną ręką, ucisk promieniował, oczy łzawiły od tego i widział już tylko ten błękitny bucik królewny Tosi.

 

Delhi – hotel „Imperial”, 4 maja 1957 wieczór

Boratyński nie tknął obiadu, całe popołudnie siedział i pisał relację z tego, co wydarzyło się rano. To nawet nie była relacja, nie miał ochoty na suche sprawozdanie, nie po tym co zobaczył. Zresztą od tego jest radio, ten nowy wynalazek – telewizja, żeby opisać, pokazać. Napisał to, co czuł człowiek, który był tu, na miejscu, tak żeby ktoś czytając go tysiące kilometrów dalej mógł poczuć nadzieję i rozpacz, otuchę i smutek jaki towarzyszył im na lotnisku rano. Było mu obojętne jak oceni to redaktor naczelny i ktokolwiek inny, w gruncie rzeczy ten artykuł był także, a raczej przede wszystkim dla niego, żeby z siebie wyrzucić to wszystko, uspokoić się, oczyścić. Sprawdził tylko literówki, dopisał kilka zdań, bo właśnie otrzymał komunikat głoszący, że w szpitalu Przemienienia Pańskiego umarł cesarz Franciszek Józef III. Maszynopis i rolki z filmami nadał pocztą kurierską, jutro rano powinny być w Warszawie. Co więcej mógł zrobić? W recepcji kazał natychmiast przekazywać sobie wiadomości, prośbę poparł hojnym napiwkiem, w pokoju radio było nastawione na lokalną rozgłośnię, szła muzyka poważna przerywana tylko komunikatami: kto umarł, komu ma się lepiej, oświadczenia, kondolencje, lista zabitych w zamachu. Wiele mówiono o bohaterstwie prezydenta Gruzji, lekarza z wykształcenia, który chociaż sam ranny, natychmiast ratował poszkodowanych, także i później gdy przyjechały karetki, nawet jeszcze w szpitalu dopóki nie okazało się, że on sam potrzebuje pomocy.

Jusuf namawiał, żeby zszedł na dół do baru, siedział tam z paroma Egipcjanami, było jeszcze kilku dziennikarzy z Europy, pogadają, coś tam wypiją, wymienią się informacjami. Boratyński nie miał szczególnej ochoty na wspólne picie, rozmowy, towarzystwo ludzi, z którymi widział się pierwszy i pewnie ostatni raz życiu. Był ciekawy świata, ludzi, dlatego został dziennikarzem, ale nie dziś, nie teraz! Zdawał sobie sprawę, że w hałaśliwym barze, wśród brzęku szkła, buczących wentylatorów, w tytoniowym dymie łatwiej ucieknie przed tym co go prześladowało, przed własnymi myślami, ale tym bardziej nie chciał. Wciąż prześladował go widok niebieskiego bucika, admiralskiego rękawa, głowy odsuniętej od tułowia, chciał jednak sobie z tym poradzić, przypominać sobie tyle razy, ile tego zapragnie rozdrażniona wyobraźnia, żeby to zaakceptować, przyjąć do wiadomości. Bucik – rękaw – głowa, bucik – rękaw – głowa, bucik – rękaw – głowa. Nalał sobie dżinu z tonikiem, cytryny się skończyły, na szczęście lodu było pod dostatkiem.

Pomyślał o oficerze chroniącym króla Francji, który zginął próbując go ocalić, Henryk V nie żyje, prawdopodobnie ten dzielny kapitan i tak by nie przeżył. To jednak było coś godnego szacunku. Niby się mówi z okrutnym realizmem, że facet miał taką pracę, że niby musiał się z tym liczyć. Boratyński zamyślił się:

– Coś w tym jest. Przecież to nie chodzi o forsę. Gdyby dajmy na to któryś z bogaczy wynajmujących ochroniarzy znalazł się w niebezpieczeństwa, tak że trzeba byłoby poświęcić życie dla niego, ilu by się na to zdobyło? To są profesjonaliści, ich poświęcenie miałoby przecież jakieś granice, może nadstawiliby rękę, ale głowę? Oddać za kogoś życie? Jasne, za najbliższych, za żonę, za dziecko, to jeszcze by można. Za ojczyznę? To się tak często i łatwo mówi, nawet w przysiędze wojskowej obiecuje. Ale jak to rozumieć? Ojczyzna to nie redaktor naczelny, dla którego nie poświęciłby nawet małego palca, to nie sąsiedzi, cała ulica, miasto, zresztą z tego się robi jakaś cholerna abstrakcja – zirytował się – trudno idąc na śmierć, czy choćby ryzykując życie, myśleć o kilkudziesięciu milionach, ba! znalazłoby się trochę takich, którym nie miałby ochoty nic podarować, a co dopiero siebie. Bucik – rękaw – głowa; no dobrze, w wojsku przysięgał ojczyźnie i królowi, to już jest konkret, król uosabiał ojczyznę, był jej ojcem, przedstawicielem, symbolem. W swojej dziennikarskiej pracy przez tyle lat napatrzył się na wielu monarchów, europejskich, azjatyckich, afrykańskich… Widział ich z bliska, zwykle byli to, prawdę mówiąc, zwykli ludzie, kobiety i mężczyźni ze swoimi słabostkami, śmiesznostkami, pasjami, talentami. Jednych człowiek chętnie zaprosiłby do domu na obiad, innym nie miałby ochoty podać ręki. Dlaczego miałby za kogoś takiego umrzeć? Amerykanie wybierali sobie na kilka lat prezydenta – oczywiście kandydaci starali się pokazywać jako najlepsi, najbardziej fachowi, dający najwięcej nadziei. Potem było rozmaicie. Okazywali się czasem takimi, których warto było zaprosić do rządzenia, a czasem strach byłoby pożyczyć pół grosza. W sumie efekt podobny, ale żeby zaraz za niego umierać? Ten prezydent był taki jak każdy z nas i po paru latach znów nim był. Za monarchę jakoś łatwiej byłoby umrzeć, identyfikować go z ojczyzną: owszem, był podobny do nas w swoich wadach i cnotach, ale rodził się do panowania, w gruncie rzeczy wybierał go Pan Bóg, lepszego, gorszego, gdzieś w tym akcie stworzenia królewicza, królewny była Jego wola. Było w tym coś niesamowitego, że na tronie siedział ktoś taki jak ja, a jednocześnie kompletnie niepodobny, bo wybrany przez Boga. Człowiek w jakimś sensie poświęcony dla mnie, dla nas wszystkich: całe jego życie było sprawowaniem misji, funkcji, nawet jego sprawy osobiste były zredukowane do jakichś chwil ukrytych przed obserwacją „poddanych”. W sumie to nie my, to król był nam poddany – zamyślił się Boratyński. – Był naszą własnością, za nas musiał się martwić, kłócić, rozmawiać, walczyć. Uczciwie płacąc podatki, można było sobie powiedzieć jak w restauracji: „płacę i wymagam”, ma być dobrze, mam być zadowolony i bezpieczny. Politycy przychodzili i odchodzili w poczuciu spełnionego obowiązku albo zmęczeni, skompromitowani, wypaleni, niezdolni. Król musiał to znosić, oliwić machinę państwa, nosić je na ręku jak rozkapryszone niemowlę. No i jeszcze – to chyba najważniejsze – dodawał państwu, więc i wszystkim jego obywatelom, jakiś czynnik wzniosłości, może nawet mistycyzmu, bez którego rządzenie redukowało się do pomysłów na to skąd brać pieniądze do państwowej kasy i potem jak i na co je wydawać. Bez niego państwo było tylko zbiorowiskiem ludzi o różnych, często sprzecznych interesach, godzonych lub zaognianych przez polityków, z nim stawało się ułomną, ale jednak: wspólnotą. Pewnie, że mógł ograniczyć swoją obecność, było tak przecież w kilku państwach, do wychodzenia na balkon, do pokiwania zadowolonym widzom, do bezsilnego podpisywania tego co mu podsunie odpowiedzialny albo wręcz przeciwnie, urzędnik, podyktuje rozchwiany partyjnymi burzami parlament. To było łatwe i przyjemne, jakoś od biedy można identyfikować się z taką kukiełką jako symbolem, ale czy można ją szanować, bez wahania oddać za nią życie?

Zapalił papierosa, dawno już dziś przekroczył swój dzienny limit, wypił łyk gorzkawego napoju. W rodzinie Boratyńskich przekazywano sobie z dumą opowieść o ich przodku, kasztelanie, który ocalił królowi życie podczas bitwy: oddał mu swego konia, bronił swoim mieczem – takie bohaterskie historie dla chłopców. Poczuł nagle coś w rodzaju zazdrości wobec swojego prapradziadka, który miał okazję tak się zachować. Inny Boratyński podarował swemu królowi gobelin z napisem „podnóżek stóp twoich”, biblijnie i politycznie, bo już wtedy w Rzeczpospolitej zaczynała się prywata i pycha jednostek. Z radia dobiegała kojąca muzyka, menuet z Concerto Grosso D-dur Haendla. Bucik – ramię – głowa. Zabili ich, ktokolwiek to zrobił, bo byli naszymi królowymi, królami, bo byli tam za nas, w naszym imieniu, ktoś zrobił im krzywdę, bo chciał skrzywdzić w nich – nas wszystkich.

Radio nadało najnowszy komunikat: Prezydent Unii Północnoamerykańskiej ogłosił na jutrzejszą niedzielę Narodowy Dzień Modlitwy za Poległych w Delhi. Wezwał wszystkich obywateli Unii do odmówienia Różańca w tym dniu. Znów zabrzmiał Haendel, Koncert g-moll, Boratyńskiemu wydało się smyczki w musette ciągną po strunach tak jakoś po góralsku, jakby to nie był barok, tylko coś swojsko-podhalańskiego.

– Porządny gość z tego Reagana – pomyślał z uznaniem, - chociaż nie król.

Przypomniał sobie jak lubił jako chłopak chodzić oglądać parady – wielkie marsze 3 maja w dniu Konstytucji ustanawiającej dziedziczną monarchię Wettynów i kończącej kłopotliwą dwuznaczność elekcji, defilady wojskowe 14 września w rocznicę zdobycia Moskwy przez wojska Rzeczypospolitej i Francji, po bitwie pod Borodino, gdzie przestała istnieć armia rosyjska, po tej klęsce Rosja nigdy się już naprawdę nie podniosła, choć jeszcze kąsała. Przerażeni bojarzy błagali seneszala Francji diuka Bonaparte by przyjął koronę carską. Jego odpowiedź (ciekawe, czy nie wymyślona później): „Służę Bogu i memu Królowi Ludwikowi XVI i wolę być kapralem we Francji niż carem w Rosji” przeszła do historii. Złośliwi twierdzili, że powiedział tylko ”merde”. Boratyński jak przez mgłę pamiętał ojca obecnego króla, starego Fryderyka Augusta II wspaniale prezentującego się na swoim gniadoszu Neptunie. W ich wielkim państwie, gdzie mieszkali często obok siebie ludzie mówiący różnymi językami i należącymi do rozmaitych narodów: Polacy, Litwini, Ukraińcy, Łotysze, Ormianie, Białorusini, Żydzi, Niemcy, Tatarzy, Estończycy… można by wymieniać jeszcze długo, długo, był ktoś kto ich łączył, nie był tym kim oni, a zarazem był każdym z nich.

Bucik – ramię – głowa. Wiedział, że obrazy z tego dnia zostaną mu w pamięci do końca życia, utrwalone jak na kliszy, wytrawione jak kwasem na miedzianej płycie. Będą częścią tego, co będzie niósł ze sobą tak, jak obrazki z defilady, z dnia kiedy oświadczył się o rękę swojej przyszłej żony, z matury, z przysięgi w podchorążówce w Centrum Wyszkolenia Kawalerii Pancernej w Poznaniu. Przysięgał „Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Jedynemu wierność i uczciwość Królowi i Ojczyźnie…”, „…gotów oddać w potrzebie zdrowie i życie za swego najdostojniejszego Monarchę i Ojczyznę miłą”. Prawie tymi samymi słowami przysięgali jemu i wszystkim innym kolejni królowie podczas koronacji na Wawelu. Podobnie przysięgał swej żonie w dniu ślubu.

– Trzeba w życiu być wiernym, ot i cała filozofia – pomyślał Boratyński i zapalił ostatniego tego wieczoru papierosa. Zegar na wieży pobliskiego kościoła Św. Tomasza Apostoła wybił godzinę trzecią w nocy.

III. Polityka

 

Skromneprogi - Warszawa, 4 maja 1957 rano

Kanclerz wielki Mikołaj Struś bardzo cenił sobie chwile spędzone w Skromnychprogach, dobrze mu tam się pracowało i jeśli tylko okoliczności pozwalały, zabierał stertę papierów, nad którymi siedział popijając drobnymi łyczkami porto. Czasami zapraszał swoich współpracowników, a za cichą zgodą króla odbywały się tam również nieformalne posiedzenia Rady Ministrów i Rady Senatu. Pałac był zresztą olbrzymi i razem z oficynami i pawilonami mógł pomieścić bez trudu wszystkich. Taki zresztą miał być, jak wynikało z historii powstania tego ogromnego zespołu pałacowego wraz z kompleksem ogrodowo-parkowym.

Pod koniec XVII wieku Krzysztof Struś, wówczas jeszcze tylko kasztelanic i podkomorzy ubiegał się o rękę panny z magnackiego rodu i chociaż Strusiowie nie byli hołyszami, a senatorskim domem, nasz podkomorzy dostał czarną polewkę i co gorsza z pogardliwym dodatkiem, że „nasza Basia nie pójdzie w tak skromne progi”. Krzysztof Struś się zawziął, a że oprócz całkiem sporej ojcowizny odziedziczył świeżo po dalekim krewnym, który zmarł bezdzietnie znaczną fortunę, mógł zrealizować swój plan. Najął sławnego Tylmana van Gameren, sprowadził z Francji i z Włoch rzeźbiarzy, malarzy, ogrodników, artystów najprzedniejszych i na miejsce starego, mocno już nadgryzionego zębem czasu dworu z modrzewia kazał postawić potężny pałac z szerokimi skrzydłami, oficynami, kaplicą, salą balową, biblioteką, zimowym ogrodem. Wokół wytyczono regularny ogród z labiryntem ze strzyżonego żywopłotu, fontannami i sztucznym jeziorem z wyspą, na którym urządzano bitwy morskie dla rozweselenia gości, dalej jeszcze był kawałek lasu, w którym trzymano zwierzynę do polowań, a który jeden ze Strusiów na początku XIX wieku kazał przerobić na romantyczny park angielski ze wzgórzem, świątynią dumania, dziką promenadą, ruinami zameczku i zapomnianym grobowcem. Podkomorzy Struś dumny ze swej świeżo ukończonej rezydencji kazał nazwać ją na złość tamtym magnatom i nieczułej pannie „Skromne Progi”, nigdy też ich do siebie nie zaprosił (chociaż później bardzo tego chcieli). Z czasem stara nazwa wioski: „Sosnówka” przestała być używana i wszyscy już mówili „Skromneprogi” i tak też zaczęto pisać w dokumentach i na mapach. tylko cudzoziemcy podziwiający pałac, mogący iść z Wersalem w zawody, dziwili się, kiedy tłumaczono im, co znaczy nazwa wioski.

Mikołaj Struś lubił rano wstawać, był już po śniadaniu i studiował właśnie jakieś dokumenty, kiedy dowiedział się o zamachu. Nie było rady, trzeba było wracać czym prędzej do Warszawy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin