Martin - Z krwi i kości.doc

(1149 KB) Pobierz
Gordon R

Gordon R. Dickson

 

Z krwi i kości

 

 

GAŁĄZKA
Już od czterech godzin Gałązka zbierała odwagę, żeby wejść do punktu zaopatrzeniowego. W złotawym świetle popołudnia, w silnym, pomarańczowym słońcu, stała przytulona do grubej ściany z ubitej ziemi. Kilka kroków dalej znajdowały się drzwi. Teraz były one uchylone i ukazywały ciemne wnętrze - w głębi ktoś śpiewał ochrypłym, pijackim tenorem. Głos był niemłody, co jakiś czas załamywał się zdradzając, że gardło z którego się dobywa, dobiegło już wieku średniego.

 

...Odważny jak Ned Kelly,

- mówili ludzie kiedyś

Odważny jak Ned Kelly

- tak mówią jeszcze dziś...

Ned Kelly był po prostu starym rzezimieszkiem, który sam sporządził sobie strzelbę i w końcu nawet z niej wypalił, ale do policjanta, za co został skazany na śmierć. Ballada byłaby całkiem niezła, gdyby śpiewano ją z akcentem równie australijskim jak ona sama. Cóż, kiedy Hacker Illions nigdy nie widział Ziemi, nie mówiąc już o Australii; z tą częścią SOL III łączyli go tylko rodzice australijskiego pochodzenia, oboje zresztą pochowani tutaj, na Planecie Jinsona, ponad dwadzieścia lat temu. Nawet Gałązka wiedziała, że związki Hackera z Australią są raczej dalekie. Akceptowała jednak to zgrywanie się na faceta z antypodów, tak jak akceptowała jego głupotę, gdy był pijany, odwagę, gdy był trzeźwy i pełne wątpliwości, choć głębokie przywiązanie do Ojca Roślin.

Hacker pił już co najmniej od czterech godzin - przez cały czas, który Gałązka spędziła pod ścianą punktu zaopatrzeniowego. Nie da się z nim teraz rozsądnie rozmawiać. Cicha jak cień, lekka jak promień słońca, przytulona do chropowatej ściany Gałązka słuchała śpiewu i próbowała zebrać odwagę, żeby wejść do środka, do tej ciemnej, pełnej hałasu, przypominającej klatkę pułapki, którą ludzie jej rasy nazywali budynkiem. Prócz Hackera będą tam inni - choćby tylko Ajent. A mogą być też jeszcze inni, również pijani jak Hacker, lecz gorsi od niego, mężczyźni o złych intencjach, którzy będą próbowali ją dotknąć i schwytać. Zadrżała. Nie tylko na myśl o wyciągających się ku niej wielkich i szorstkich rękach; także dlatego, że gdyby ją przyparli do muru, musiałaby ich poranić. Wiedziała, że nie poradzi sobie inaczej; będzie musiała ich poranić by się uwolnić,

Zasmucona Gałązka przycupnęła przy ścianie i zakołysała się żałośnie. Gdyby tylko Hacker wyszedł, nie musiałaby iść tam po niego. Ale on już od czterech godzin nie opuścił budynku. Na pewno w tam w środku jest jakieś miejsce, w którym mógł sobie ulżyć; a to znaczy, że nie będzie musiał wyjść, dopóki nie skończą mu się pieniądze albo ktoś go stamtąd nie wyrzuci - a pościg jest już nie dalej niż godzinę stąd.

- Hacker - zawołała. - Wyjdź!

Ale jej wołanie pozostało tylko szeptem. Nawet kiedy była sam na sam z Hackerem, nigdy nie udało jej się podnieść głosu powyżej tego szeptu. W normalnych okolicznościach nie miało to żadnego znaczenia. Zanim jeszcze poznała Hackera, kiedy mogła rozmawiać tylko z Ojcem Roślin, nie musiała w ogóle wydawać żadnych dźwięków. A teraz - gdyby tylko umiała krzyczeć tak jak inni ludzie. Choćby raz krzyknąć jak człowiek, którym przecież jest...

Ale z jej obolałego gardła wydobywał się tylko świst powietrza. Fizycznie była zdolna do krzyku, miała w środku cały konieczny aparat anatomiczny, ale po długich latach dorastania w wyłącznym towarzystwie Ojca Roślin, coś w jej umyśle nie pozwalało.temu aparatowi zadziałać. Teraz nie miała już czasu i nie miała wyboru, szybkim ruchem pociągnęła za nitki i ubranie z kory ciaśniej oplotło jej ciało. Hacker zawsze chciał, żeby nosiła normalną odzież; twierdził, że lepiej by ją chroniła przed mężczyznami. Ale ona nie znosiła martwych w dotyku materiałów, którymi inni ludzie okrywali ciało, a przecież i tak nigdzie prócz takiego zamkniętego pudełka jak ten budynek żaden człowiek nie miał szansy jej schwytać. Wzięła głęboki oddech i przez uchylone drzwi wśliznęła się do wnętrza.

Jej ruchy były tak lekkie i zwinne, że znalazła się obok Hackera zanim ktokolwiek ją zauważył. Hacker stał oparty łokciami o sięgającą mu do pasa półkę nazywaną kontuarem. To była długa półka, biegła wzdłuż całego pomieszczenia, a między nią a ścianą pozostawiono wolną przestrzeń, w której mógł stanąć Ajent i podawać stamtąd szklanki i butelki. Akurat właśnie tam był, prawie - choć nie dokładnie - naprzeciwko Hackera. Obok Hackera, po tej samej stronie półki, zwrócony do niego twarzą, stał czarnobrody mężczyzna tego samego wzrostu, ale o wiele bardziej postawny.

Kiedy zakradła się w pobliże Hackera i pociągnęła go za rękaw, właśnie ten mężczyzna zauważył ją pierwszy.

- Hej! - krzyknął głębokim i charkoczącym basem. - Hacker, patrz! Może to nie ta mała dzikuska, którą wychował Ojczulek? To na pewno ona! Do diabła, gdzie ją ukrywałeś przez cały czas?

I zupełnie tak, jak się tego spodziewała, czarnobrody wyciągnął do niej grubą łapę. Schowała się za Hackerem, który zachrypiał:

- Zostaw ją w spokoju! Gałązko... Gałązko, wyjdź stąd. Poczekaj na mnie przed domem.

- Jedną chwileczkę... - czarnobrody próbował wyminąć Hackera, by jednak mimo wszystko jej dotknąć. W kaburze za pasem miał ciężki, górniczy świder jonowy. Hacker, który zagradzał mu drogę, nie był uzbrojony.

- Odsuń się, Hacker! Chcę tylko na nią spojrzeć...

- Daj spokój, Berg - rzucił Hacker ostrzegawczo. - Mówię poważnie.

- Ty? - żachnął się Berg. - A kto ty jesteś? Koleś, któremu stawiałem drinki przez cały dzień?

- Hacker! Chodź! - wyszeptała Gałązka.

- W porządku! Niech i tak będzie! - odparł Hacker z pijacką godnością. - Skoro tak na to patrzysz, Berg... Chodźmy Gałązko.

Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale Berg zatrzymał go chwytając za połę skórzanej kurtki. Gdzieś z tyłu za czarnobrodym Gałązka dostrzegła Ajenta, bladego tłuściocha, który z uśmiechem opierał się o bar, nic nie mówił i nic nie robił.

- Nie, nie - Berg wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zostaniecie tu Hack, i ty, i ta mała, choćbym musiał was oboje związać. Paru ludzi ma tu przyjechać, żeby się z tobą zobaczyć.

- Ze mną? - Hacker odwrócił się do czarnobrodego i przeglądał mu się tępo, zataczając się z lekka.

- Jasne, czemu nie... - potwierdził Berg. - Wczoraj właśnie skończyła się twoja kadencja kongresmena z tego okręgu. Nie chroni cię już immunitet.

Gałązka zamarła. Było gorzej niż myślała. Fakt, że Hacker się upił, sam w sobie stanowił pewien problem, ale to, że kogoś tu specjalnie przysłano, żeby stawiał mu drinki i zatrzymał go na miejscu aż do nadejścia pościgu - to było przerażające.

- Hacker! - wyszeptała rozpaczliwie. - Uciekaj!

Berg ciągle trzymał Hackera za kurtkę, więc dała nura pod jego ramieniem i stanęła między nimi, twarzą w twarz z czarnobrodym. Olbrzym gapił się na nią przez krótką chwilę. Zaraz potem zadała mu cios prawą ręką prosto w twarz - każdy jej palec jak drobna, zakrzywiona gałązka, każdy paznokieć jak ostrze brzytwy.

- Co? - roześmiał się Berg, Jej paznokcie były tak ostre, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł skaleczeń. - Bawisz się trochę zbyt...

Kiedy krew zalała mu oczy, słowa przeszły w nieartykułowany wrzask. Puścił Hackera i cofnął się, podnosząc ręce do twarzy.

- Co ty robisz? Chcesz mnie oślepić czy co? - Kiedy przetarł oczy i zobaczył krew na swoich dłoniach, zarył jak ranne zwierzę, pełne gniewu i bólu.

- Uciekaj, Hacker! - zawołała rozpaczliwie Gałązka. Berg rzucił się na nią. Jeszcze raz przemknęła pod jego ramieniem. W biegu zwinnym ruchem wyrwała mu z kabury świder i wsunęła go Hackerowi za pas. - Uciekaj!

Cała furia Berga zwróciła się teraz przeciwko niej. Ale nawet gdyby krew nie zalała mu oczu, i tak przypominałby niedźwiedzia w pogoni za ptaszkiem. Gałązka dwoiła się i troiła wokół niego, raz tu, raz tam. Rzucał się za nią na wszystkie strony - szaleniec z czarno-czerwoną plamą zamiast twarzy.

Hacker, który wreszcie zdał sobie sprawę z sytuacji i otrzeźwiał, wycofał się w stronę drzwi. W ręku dzierżył broń Berga, co pozwalało mu trzymać w szachu i jego i Ajenta.

- Daj spokój, Gałązko! - krzyknął, a jego głos załamał się na ostatnim słowie. - Chodźmy stąd!

Gałązka jeszcze raz przefrunęła między łapami Berga i w mgnieniu oka znalazła się w drzwiach.

- Cofnij się Berg! - szczeknął Hacker unosząc świder. - Przedziurawię cię, jak tylko się zbliżysz!

Berg zatoczył się i zamarł. Jego usta błyskały bielą zębów w czarno-purpurowej masce.

- Zabiję... - zachrypiał. - Zabiję...! Oboje!

- Nawet nie próbuj - wycedził Hacker. - Chyba, że chcesz sam zginąć. Lepiej się stąd nie ruszaj. To odnosi się też do pana, panie Ajencie. Nie próbujcie iść za nami. Gałązko...

Wyślizgnął się na zewnątrz, a ona za nim. Puścili się pędem w stronę lasu.

Gdy już tam dobiegli, Gałązka musnęła dłońmi pierwsze drzewa. Wtedy pnie i gałęzie rozsunęły się przed nimi, otwierając im drogę, a gdy przeszli, znów zacieśniły szeregi.

Dwa kilometry dalej Hacker stracił oddech i musiał zwolnić. Gałązka mogłaby wprawdzie biec w takim tempie choćby przez cały dzień, ale też zwolniła dostosowując się do niego. Przez chwilę walczył z zadyszką.

- Co się dzieje? - zapytał w końcu i zatrzymał się, by lepiej słyszeć jej szept.

- Nazywają to pościgiem - powiedziała. - Dziesięciu mężczyzn, trzy kobiety, wszyscy uzbrojeni w świdry i lasery. Mówią, że utworzą sąd obywatelski i cię powieszą.

- Tak? - Hacker skrzywił się. Wokół niego unosił się odór alkoholu i gniewu. Ale był już prawie zupełnie trzeźwy, a Gałązka, która kochała go teraz nawet bardziej niż Ojca Roślin, dawno już przywykła do jego zapachów. Ciężko usiadł na ziemi, oparł się plecami o ciężki pień drzewa i szerokim gestem zachęcił Gałązkę, by zrobiła to samo.

- Usiądźmy i pomyślmy - powiedział - Ucieczka na oślep nic nam nie da. Gdzie oni są teraz?

Gałązka, która zdążyła już usiąść na piętach, wstała i podeszła do drzewa, pod którym siedział Hacker. Objęła ramionami pień, przytuliła policzek do jego kochanej, szorstkiej kory, a gdy zamknęła oczy, jej dusza zjednoczyła się z drzewem. Pogrążyła się w ciemnościach i wędrowała długimi kilometrami korzeni, napotykając wiele dzieci Ojca Roślin, aż wreszcie dotarła do najmniejszych braci, o których ludzie mówili, że przypominają roślinę z Ziemi nazywaną przez nich trawą. Jakieś 40 minut spacerem od miejsca, w którym była teraz z Hackerem, najmłodsi bracia ginęli pod twardym uciskiem metalu - to ludzkie pojazdy rwały ich na strzępy i zabijały.

- Spokojnie, braciszkowie, spokojnie - uspokajała dusza Gałązki, próbując ukoić je poprzez korzenie. Najmniejsi bracia nie odczuwali bólu tak jak ziemskie zwierzęta albo ludzie tacy jak Gałązka, ale na swój sposób spostrzegali zło, bezsens i marnotrawność takiego końca istnienia i boleli nad nimi. Ci, którzy właśnie ginęli, zawodzili z żalu, że urodzili się tylko po to, by umrzeć w taki sposób, a w dole, pod powierzchnią Planety Jinsona, poniżej wszystkiego, co na niej było, Ojciec Roślin odbijał tę rozpacz na swój szczególny sposób. Zniszczenie, szerzone przez obcych mężczyzn, obce kobiety i obce zwierzęta, napełniało go boleścią.

- Spokojnie, Ojcze, spokojnie - pomyślała Gałązka. Ale Ojciec Roślin nic nie odpowiedział. Odstąpiła więc od drzewa i otworzywszy oczy zwróciła się do Hackera.

- Jadą łazikami - poinformowała go. Dzięki obserwacjom poczynionym przez trawy i drzewa mogła teraz opisać otwarte pojazdy terenowe i jadących w nich ludzi tak jakby widziała to wszystko na własne, ludzkie oczy - Kiedy wyruszyli, było ich tylko ośmioro i szli pieszo. Potem dołączyła jeszcze piątka z łazikami. Jeśli tu zostaniemy, mogą nas doścignąć za pół godziny. A zanim tu przyjadą, pojazdy zniszczą wiele drzew i innych dzieci Ojca Roślin.

- Więc skieruję się na Wysokie Skały - zadecydował Hacker. Na pokrytej kilkudniowym zarostem, kościstej twarzy niepokój odcisnął głębokie bruzdy między oczami.

- Będą musieli zostawić samochody, żeby mnie ścigać na piechotę; w ten sposób niewiele zdepczą i zniszczą. Poza tym pieszo mogą mnie ścigać całymi tygodniami albo nawet miesiącami, zanim mnie złapią. Tak naprawdę, chodzi im o ciebie. Chcą cię schwytać, żebyś im powiedziała, gdzie można znaleźć Ojca Roślin, ale nie śmią tego zrobić, dopóki ja żyję i bronię przestrzegania prawa. Mimo wszystko ciągle jeszcze istnieje jakieś prawo na Planecie Jinsona, a poza tym mamy też prawa międzyplanetarne. O, dobrze, że sobie przypomniałem...

Sięgnął pod kurtkę i z kieszeni koszuli wyjął skrawek piśmienniczej celulozy. Podał go Gałązce.

- Kiedy byłem w Stolicy, w Legislaturze - powiedział - nakłoniłem Generalnego Gubernatora, żeby zaprosił jakiegoś eksperta od spraw ekologii z Rządu Międzyplanetarnego, kogoś kto by dysponował wszelkimi środkami, także prawnymi, do przeprowadzenia śledztwa. Tutaj jest jego nazwisko.

Gałązka jeszcze raz przykucnęła i rozwinęła skrawek celulozy, złożony przedtem na pół, by się zmieścił w niedużej kieszonce koszuli. Była dumna z tego, że umie czytać i w ogóle z wykształcenia, które dał jej Hacker. Specjalnie dla niej przywiózł na te pustkowie aparat nauczający. Ale napis na tym skrawku wykonany był niebieskim flamastrem, a Hacker spocił się - i teraz słowa były prawie nieczytelne.

- John... Stone - odcyfrowała w końcu.

- To właśnie ten człowiek. Tak wszystko urządziłem, że jego przyjazd tutaj był utrzymany w tajemnicy. Miał wylądować dwa dni temu i teraz powinien być właśnie w drodze na to pustkowie, bo mamy się tu spotkać. Jest pewnie nie dalej niż dzień drogi na południe stąd, na centralnym szlaku. Słyszał już o tobie. Wyjdziesz mu na spotkanie i pokażesz mu tą kartkę. Powiedz mu o pościgu i w ogóle o wszystkim. W tym czasie ja powłóczę tę ekipę za sobą po Wysokich Skałach i jutro późnym popołudniem wszyscy będziemy przy Rdzawym Potoku. Przyprowadź tam Stonea i razem poczekamy na przybycie pościgu.

- Ale i tak będzie was tylko dwóch - zaprotestowała.

- Nic się nie martw - Hacker pogłaskał korę na jej ramieniu i wstał.

- Mówię ci przecież, że to urzędnik międzyplanetarny - tak jak ktoś z policji. W jego obecności nikt nie zaryzykuje złamania prawa. Gdy ci żniwiarze, co to chcą wypalać lasy Ojczulka i zakładać na ich miejscu pola, dowiedzą się, że ten facet jest tutaj, żaden z nich nie śmie nawet palcem ruszyć.

- Ale kiedy on wyjedzie... - Gałązka też wstała.

- Zanim wyjedzie, złoży w Legislatorze pakiet ustaw, które na zawsze zastopują tych podpalaczy lasów. A teraz, Gałązko, biegnij na południe; a gdy go znajdziesz, zostań z nim. Skoro ścigają mnie, to gdyby tylko cię znaleźli, też by cię schwytali.

Jeszcze raz pogłaskał ją po ramieniu i odwróciwszy się, ruszył między drzewa szybkim, marszowym krokiem. W każdym razie szybkim jak na kogoś, kto nie był Gałązką.

Patrzyła, jak się oddala, z całej duszy pragnąc iść z nim. Ale, oczywiście, Hacker miał rację. Jeśli ten John Stone z innego świata naprawdę jest potrzebny, właśnie ona musi go poszukać, lecz nieszczęście wszystkiego - wszystkiego, co ją otaczało i wszystkiego, co kochała - było tak przeraźliwe... kiedy Hacker zniknął, upadła na ziemię kryjąc w niej twarz, rozpościerając ręce, jakby mogła ją nimi otoczyć.

- Ojcze Roślin! - zawołała w duszy. Aby go wezwać nie musiała dotykać żadnej rośliny. Ale tym razem nie było odpowiedzi.

- Ojcze Roślin! - zawołała jeszcze raz - Ojcze Roślin, dlaczego nie odpowiadasz? - Ogarnął ją strach. - Co się stało? Dokąd odszedłeś?

- Spokojnie, szybkonoga siostrzyczko - nadbiegła ciężka, powolna myśl Ojca Roślin. - Nigdzie nie odszedłem.

- Pomyślałam, że może ludzie znaleźli cię tam pod ziemią. Kiedy nie odpowiadałeś, pomyślałam, że może zrobili ci krzywdę, zabili.

- Spokojnie, spokojnie, szybkonóżko - odparł Ojciec Roślin. - Jestem zmęczony, bardzo zmęczony tymi twoimi ludźmi, może wkrótce naprawdę zasnę. Jeśli tak się stanie, nie wiem, czy się znów obudzę. Ale nie wierz w to, że można mnie zabić. Nie jestem pewien, czy w ogóle cokolwiek, co istnieje, można zabić, raczej tylko zmienić na chwilę, uciszyć aż do momentu, gdy wszechświat przypomni sobie o tym i odtworzy na nowo, by przemówiło raz jeszcze. Ja nie jestem taki, jak ludzie twojego gatunku, którzy istnieć mogą tylko w jednej formie. To, czy jestem korzeniem, czy gałęzią, czy kwiatem - nie ma żadnego znaczenia. Zawsze tu jestem, szybkonóżko, bez względu na to, czy odpowiadam na twój? wołanie, czy nie.

Po twarzy Gałązki spłynęły łzy, zwilżając ziemię obok jej policzka.

- Nie rozumiesz! - krzyknęła. - Możesz umrzeć. Można cię zabić. Nic nie rozumiesz. Myślisz, że śmierć to tylko sen.

- Rozumiem - odpowiedział - rozumiem znacznie więcej niż jakakolwiek szybkonóżka, co żyje dopiero chwilkę albo dwie, podczas gdy ja żyję od tak dawna, że widziałem jak łańcuchy górskie powstawały z morza i do niego wracały. Skoro jestem czymś więcej, niż ten splot korzeni, który ludzie mogą znaleźć i zniszczyć, jak mogę umrzeć? Nawet jeśli te korzenie znikną, przecież i tak nadal będę częścią każdej rośliny na świecie, a też częścią mojej małej szybkonóżki. A jeśli pewnego dnia to wszystko też zniknie, jeszcze ciągle będę częścią ziemi i skał tworzących tę planetę, i dalej - częścią jej siostrzanych i braterskich planet, a w końcu nawet częścią wszystkich światów. Tutaj, w samotności, nauczyłem się mówić do wszystkich roślinnych braci i sióstr, od największych do najmniejszych. A w tym samym czasie, na jakimś świecie tak odległym, że niedostrzegalnym nawet dla mnie, ludzie twojej rasy też uczyli się mowy. Dzięki temu ty i ja możemy teraz rozmawiać. Czy byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli wszyscy jednością? Gdybyśmy nie stanowili części siebie nawzajem?

- Ale w moim pojęciu będziesz martwy - płakała Gałązka. - I nie mogę tego znieść! Nie mogę znieść myśli o twojej śmierci!

- Cóż ci mogę powiedzieć, szybkonoga siostrzyczko? - odparł Ojciec Roślin. - Jeśli uznasz, że nie żyję, będę martwy. Ale jeśli uznasz, że nie można mnie zabić, nie będzie można mnie zabić. Dopóki będziesz w to wierzyć, zawsze będziesz czuła przy sobie moją obecność.

- Przecież ty nawet nie będziesz się bronił! - Gałązka płakała nadal. - A wszystko jest w twojej mocy. Zaopiekowałeś się mną, kiedy byłam dzieckiem zostawionym własnemu losowi. Byłeś ze mną tylko ty. Nie pamiętam nawet matki ani ojca, nie wiem, jak wyglądali! To ty utrzymałeś mnie przy życiu, i wychowałeś mnie, opiekowałeś się mną! A teraz chcesz odejść i mam się tym nie przejmować! Przecież wcale nie musisz się poddawać, tak po prostu. Mógłbyś sprawić, żeby przed tymi ludźmi rozstąpiła się ziemia, wylewając z wnętrza gorącą lawę. Mógłbyś zrzucić na nich pyłki nasion, od których będą chorować. Ale ty nie zrobisz nic - będziesz tam tak leżał, aż cię znajdą i zabiją!

- Nie byłoby dobrze, gdybym zrobił tak jak mówisz - odparł. - Trudno to wytłumaczyć szybkonóżce, która żyje dopiero małą chwilkę, ale w ten sposób wszechświat nie rozwija się. Na drodze zniszczenia i destrukcji wszystko, co istnieje, upada i jego rozwój jest zahamowany - i tak samo byłoby ze mną. Nie chciałabyś przecież, żebym był chory i nie mógł dalej się rozwijać, prawda, szybkonóżko?

- Wolałabym to od twojej śmierci.

- I znów ta niemądra myśl! Nie mogę ukoić twojego smutku, szbkonóżko, skoro tak się przy nim upierasz, skłoniłem wielu naszych braci i sióstr, tych najmniejszych i tych największych, aby opiekowali się tobą, gdy dorastałaś tutaj sama z dala od ludzi swojej rasy, bo chciałem, żebyś biegała po tym świecie w szczęściu. Ale ty nie jesteś szczęśliwa, a ja, który wiem o tyle więcej niż szybkonóżka, nie wiem jednak, co na to poradzić. Tyle jeszcze jest wyższej wiedzy, której dopiero muszę się nauczyć... Tak więc zostań ze swoim smutkiem, skoro musisz. W każdym razie jestem i będę z tobą, nawet jeśli w to nie wierzysz - zawsze.

Gałązka poczuła, że Ojciec Roślin odwrócił od niej uwagę. Jeszcze chwilę leżała na ziemi wypłakując jej swą samotność, ale w końcu łzy obeschły i przypomniała sobie o zadaniu powierzonym jej przez Hackera. Powoli podniosła się i pobiegła na południe, a gdy biegła, wiatr osuszył wilgoć na jej twarzy.

Nie od razu, ale stopniowo poezja ruchu zaczęła rozgrzewać jej duszę, zamienioną w zimną bryłę strachu i smutku. Jeśli Hacker nie mylił się co do możliwości tego Johna Stone...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin