W co wierzy ten kto nie wierzy.doc

(182 KB) Pobierz
W co wierzy ten, kto nie wierzy

W co wierzy ten, kto nie wierzy?

 


 

 

STANISŁAW OBIREK SJ

Drogi Janie,

 

Umówiliśmy się, że przyślę Ci „kilka pytań do niewierzącego”. Niestety, sprawa wydaje mi się coraz trudniejsza, by nie rzec: beznadziejna. Na nowo wróciłem do Pięciu dialogów prowadzonych na łamach miesięcznika „Więź” w latach 1998-1999 pomiędzy Gustawem Herlingiem-Grudzińskim i arcybiskupem Józefem Życińskim, które ostatnio ukazały się również w formie książkowej. Przejrzałem też W co wierzy ten, kto nie wierzy? – tomik wydany w serii Biblioteka „Życia Duchowego” a zbierający listy Umberto Eco i Carla Marii Martiniego, przed paru laty opublikowane we włoskim czasopiśmie „liberal”. To właśnie ta ostatnia książka złączyła nas kiedyś w krakowskim KIK-u. Tego pamiętnego dla mnie wieczoru mówiłeś o racjach, dla których nie wierzysz, a raczej dla których straciłeś wiarę. Ja ze swej strony próbowałem przedstawić powody „trzymania z Kościołem”. Tej atmosfery poszukiwania połączonego ze świadectwem zabrakło mi w książce polskich rozmówców. Owszem, zarówno Gustaw Herling-Grudziński, jak i Józef Życiński zadziwiają przenikliwością analiz, ostrością i śmiałością ocen, lecz czynią to z pozycji kogoś, kto już wie, kto nie ma wątpliwości.

Nie chciałbym pójść drogą moralizatora, którym się nigdy nie czułem. Zbyt wiele we mnie samym pytań, bym śmiał wystawiać oceny innym. Również Twoje pytania, które stawiałeś w KIK-u, jak i przy innych okazjach zresztą, są poniekąd moimi pytaniami. Przyznam, że bliższa mi jest postawa Carla Marii Martiniego, który swój list we wspomnianej książce kończył słowami: „chciałbym przypomnieć, że moją szczerą intencją był dialog. Nie zamierzałem ani «pouczać», ani «rozprawiać», ani «polemizować», lecz przede wszystkim pytać, pytać, żeby wiedzieć, żeby zrozumieć, w jaki sposób laik uzasadnia teoretycznie swe pryncypia moralne”.

Piszę do Ciebie w Wielki Czwartek, co nie musi dla Ciebie być czymś szczególnie znaczącym. Dla mnie wszak jest to dzień wyjątkowy. To dziś właśnie zastanawiam się nad moim powołaniem, nad moim – jak to nieco żartobliwie określam – „księdzowaniem”. Oprócz doświadczeń dobrych, które każą mi z wdzięcznością myśleć o chwili, w której poczułem się pociągnięty w tę stronę, staje mi przed oczyma wiele bolesnych, a nawet dramatycznych wyborów moich znajomych i przyjaciół, którzy nie zmieścili się w Kościele; są wśród nich byli jezuici i wielu byłych księży. Boli mnie, że Kościół jako instytucja nie potrafi (czy nie chce) otoczyć ich taką samą miłością jak tych, którzy zostali, którzy trwają. Irytuje mnie kaznodziejstwo, które skupia się na tych przykazaniach, które w żaden sposób nie dotykają głoszących je. Jakoś nie przypominam sobie kazań poświęconych problemom bezrobocia, krytycznych wobec stylu życia i rządzenia w samym Kościele. A przecież to topos nader często obecny w kaznodziejstwie dawniejszym, gdy krytyka i wezwanie do oczyszczenia należały do stałego repertuaru kaznodziejskich „exemplów”. No, ale to może zagadnienie na osobną rozmowę, poza tym to pewnie bardziej mój niż Twój problem.

Jeśli pozwolisz, to w tym pierwszym liście chciałbym Cię zapytać właśnie o Kościół jako instytucję, o Twój stosunek do Kościoła. Mnie Kościół daje poczucie bezpieczeństwa, którego nie znalazłem na uniwersytecie, a już na pewno nie dostrzegłem go w zaangażowaniu politycznym (na wstąpienie do zakonu decydowałem się wprawdzie w roku 1976, ale dzisiejsza sytuacja zarówno w polityce, jak i w szkolnictwie nie zmieniła mojej oceny). Poza tym to właśnie Kościół, a zwłaszcza zakon jezuitów (znałem go zresztą głównie z książek) wydawał mi się upragnioną przestrzenią wolności, w której będę mógł nie tylko myśleć, ale również mówić i robić to, co uznam za słuszne. Jak do tej pory te nadzieje nie zostały zniweczone. Przeciwnie – wmyśliwanie się w najgłębsze motywy moich codziennych zachowań właśnie w doświadczeniu religijnym (sam na sam z Niewyrażalnym) każe mi widzieć źródło sensu, a może nawet spełnienia i szczęścia. Inna rzecz, że właśnie to doświadczenie w jakiś przedziwny sposób otwiera mnie również na człowieka, i to niezależnie od tego, w co i jak on wierzy, a nawet na tego, który po prostu deklaruje swoją niewiarę.

I jeszcze jedno. W angielskiej edycji wspomnianej książki Eco i Martiniego nie zamieszczono innych wypowiedzi, z których składał się tak zwany Chór. Znacznie zubożyło to całość. Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw temu, abym do dyskusji zaprosił też innych. Po prostu czasami mam odczucie, że zgadzam się z Tobą w punktach, które budzą sprzeciw innych wierzących. Może i nasz dialog uzupełnią także i inne głosy...

Czy mógłbyś opowiedzieć o Twoich przestrzeniach bezpieczeństwa i wolności?

Kończę, serdecznie Cię pozdrawiając.

Stanisław Obirek SJ

 

Kraków, Wielki Czwartek 2000

 

 

JAN WOLEŃSKI

Drogi Staszku,

 

Pytasz o dwie, a nawet trzy sprawy: (a) o moje przestrzenie bezpieczeństwa i wolności, oraz (b) o mój stosunek do Kościoła (katolickiego, jak rozumiem, i nim będę dalej zajmował się). W sprawie (a właściwie sprawach) (a) niewiele mam do powiedzenia. Nie czuję, by moja wolność czy bezpieczeństwo były jakoś szczególnie zagrożone. Żyję w miarę normalnym społeczeństwie. Jako filozof zajmuję się tym, czym chcę, i tak, jak chcę. To uważam za fundament wolności intelektualnej. Gdy pytasz o bezpieczeństwo, to rzecz nie ma dotyczyć, jak mniemam, sensu potocznego, powiedzmy zagrożenia ze strony przestępcy, który chciałby mnie na przykład okraść. Zapewne chodzi o bezpieczeństwo egzystencjalne w sensie bardziej transcendentalnym. Nie mam odpowiednich doświadczeń w tym zakresie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że mój koniec jest nieunikniony. Na razie myślę o tym bez zbytnich rozterek.

A jak to będzie kiedyś, gdy stanę oko w oko z nieuchronnością? Po prostu nie wiem. Nie wiem, czy chciałbym śmierci natychmiastowej i niespodziewanej, czy też takiego stanu, w którym będę mógł się dobrze przyjrzeć drodze ku spełnieniu. Nie chciałbym oczywiście cierpieć, ale powiem szczerze, że pociąga mnie możność poznania samego siebie w okolicach chwili ostatecznej. Nie wiem jednak, jak to przyjmę. Czy ze spokojem, czy z paniką? A może będę spokojny zewnętrznie, ale podległy przemożnemu strachowi wewnętrznemu, którego jednak nie okażę. Nie wykluczam, że zmienię światopogląd, bo dobrze wiadomo, że w chwili ostatecznej „nie ma mocnych”. Często jednak powtarzam, że faktów nawróceń się na łożu śmierci nie traktuję jako porażki lub zwycięstwa kogokolwiek lub czegokolwiek. Stwierdzenia w rodzaju „Taki był pewny siebie za życia, a zmiękł w obliczu śmierci. Jak trwoga to do Boga” uważam za małostkowe. Gdy je niekiedy słyszę, to na ogół przebija z nich nuta mściwej satysfakcji: „A jednak odmieniec nie dotrwał”. Ale dość już o tym.

Przechodzę do (b). Pomijając przypadki, gdy ktoś jest kształcony na ateistę, wolnomyśliciela czy agnostyka (będę tych słów używał zamiennie) od dzieciństwa, to mamy do czynienia z typową drogą odchodzenia od religii. Wiek młodzieńczy charakteryzuje się skłonnością do wątpliwości w sprawach religijnych. Jan Parandowski nazwał to „niebem w płomieniach”. Powody są dwojakie: pojawiają się wątpliwości intelektualne, na przykład tyczące się zrozumiałości dogmatów czy kłopoty z akceptacją argumentów na istnienie Boga, lub też sprzeciw wobec praktyk duchowieństwa (jedne nie wykluczają pozostałych). W moim wypadku było jedno i drugie. Miałem kłopoty ze spójnością tez „wszechmocny i wszechwiedzący Bóg stworzył świat” i „człowiek odpowiada przed Bogiem za swe czyny”. Byłem bardzo dumny (w wieku 16 lat) z odkrycia problemu, aczkolwiek nie wiedziałem, że nie mogłem sobie rościć prawa do oryginalności (dodam, że do dzisiaj nikt nie udzielił mi jasnej odpowiedzi, jak tę trudność pokonać; wiele razy słyszałem, że w to trzeba po prostu uwierzyć). Nie miałem osobistych złych doświadczeń z księżmi, poza tym, że mój ksiądz katecheta z podstawówki miał wyraźne skłonności sadystyczne. W powieści Szerszeń (oglądałem też film na jej podstawie nakręcony) napisanej przez Ethel Voynich przeczytałem o złamaniu tajemnicy spowiedzi w celu politycznym. Bardzo mnie ten fakt oburzył. Potem wielokrotnie słyszałem, że owa powieść i film były celowo polecane młodzieży w celach „dywersji” wobec religii. Zapewne tak było. Książka powstała pod koniec XIX wieku i była oparta na wydarzeniach autentycznych, a jej autorka była córką Jerzego Boole'a, jednego z pionierów logiki matematycznej (gdybym był przesądny, to powiedziałbym, z uwagi na moje zainteresowania logiką i jej historią, że to nie przypadek, lecz przeznaczenie). Może powinienem w jakimś stopniu odczuwać dyskomfort psychiczny z powodu stania się „ofiarą” celowej działalności laicyzacyjnej. Niemniej, jak łatwo sprawdzić, to, co mnie tak bardzo oburzyło, wcale nie było zbyt rażące w świetle praktyk powszechnych w Kościele (to nie ja powiedziałem, że nie ma grzechu, którego nie dopuścił się Kościół – to chyba słowa papieża).

Piszę o tych szczegółach nie bez powodu. Postawa agnostyczna kształtuje się w wyniku buntu intelektualnego lub rozczarowania moralnego. Trudno w tej sytuacji oczekiwać, żeby wolnomyśliciel miał zbyt pozytywny stosunek do Kościoła (pomijam przy tym notoryczne zniewagi, jakich doznajemy od większości wierzących; nie zaprzeczam przy tym, że i ateiści nie pozostają dłużni). Taka jest socjologiczna i psychologiczna prawda, a nie można jej ignorować, gdy rozpatruje się konteksty sporów wierzących z niewierzącymi. W szczególności nie można (to dotyczy zresztą obu stron) powiadać tak: „Krytykuje, bo jest uprzedzony”. To prawda, agnostyk jest uprzedzony, ale jak wskazywałem wyżej, taka jest jego historia. Problem tkwi nie w uprzedzeniach, lecz w argumentach. Moja pretensja do wierzących adwersarzy jest taka, że często ignorują argumenty powiadając o takich jak ja, że im i tak już nic nie pomoże, bo są właśnie uprzedzeni (przykład autentyczny). A to nie uprzedzenie, lecz argumenty są ważne. A jest i druga sprawa, znacznie zresztą ważniejsza. Zawsze zwracam uwagę na pewną trudność w sporach wierzących z niewierzącymi. Często słyszę, co następuje: „Pan nie bierze pod uwagę transcendentalnego wymiaru Kościoła, tego, że nie jest z tego świata”. Przepraszam, ale jak mam brać, skoro właśnie to kwestionuję. Musiałbym się zaprzeć sam przed sobą, gdybym uwzględnił to, że Kościół ma ów wymiar transcendentalny. Mogę tylko przyjąć, że Kościół mówi, że ma ów wymiar transcendentalny i stosownie do tego postępuje (lub nie). Oczywiście, wierzący ma na to natychmiastową odpowiedź: „Żąda Pan rzeczy niemożliwej, bo jeśli pominę tezę o transcendentalnym wymiarze Kościoła, to stracę własną tożsamość”. Sytuacja jest więc w pewnym stopniu bez wyjścia: żadna ze stron nie może zgodzić się na stanowisko drugiej bez utraty własnej tożsamości ideowej lub, mówiąc prościej, sprzeniewierzenia się własnym zasadom. My mamy rozmaite argumenty za naszym stanowiskiem (w rozważanej tutaj kwestii). Interesuje nas oczywiście to, skąd wiadomo o transcendentalnym atrybucie Kościoła. Teolog wyjaśnia nam, że jest to rezultat Bożych czynów erygujących Kościół. Drążymy kwestię nadal i pytamy, dlaczego mamy wierzyć teologii. W odpowiedzi słyszymy, że prawda głoszona przez Magisterium Kościoła jest właśnie pochodzenia transcendentalnego. Kolistość bądź tak zwane petitio principii (założenie prawdziwości tego, co dopiero ma być okazane) tego argumentu bije w oczy. Kościół ma wymiar transcendentalny, bo został stworzony przez Boga, ale wiemy o tym z nauki Kościoła, transcendentalnie utwierdzonej. Mówi się nam (przykład autentyczny), że dopóki poruszamy się tylko w obrębie „wewnętrznej logiki” jakiegoś systemu pojęć, to niczego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Aby to osiągnąć, słyszymy dalej, musimy zgodzić się na metodykę teologicznej interpretacji. Proszę zrozumieć, że ktoś, kto przykłada normalne kryteria poprawności argumentacyjnej, nie może zgodzić się na tego rodzaju zabiegi. Być może jest tak, iż teologia i religia podlegają „swoistej logice”, ale jest to przyznanie się do porażki. Z tych względów i dla uniknięcia zbędnych sporów o „właściwą logikę dyskursu”, proponujemy dyskusję o historii, wskazując równocześnie, że w tym stanie rzeczy trzeba po prostu zawiesić transcendentalne wyjaśnianie i usprawiedliwianie postępków Kościoła, wśród których znajdujemy sporo rzeczy nader różnych, w tym i pospolite zbrodnie. Typowa odpowiedź jest taka: zbrodnie popełniali ludzie, którzy nie byli katolikami naprawdę, lub nawet, że mamy święty Kościół grzesznych ludzi, by użyć alegorii, która posłużyła za tytuł książki pewnego polskiego hierarchy. Tłumaczenie to w istocie rzeczy jest skorzystaniem z idei transcendentalności Kościoła (obudowanej rozmaitymi dodatkami w sprawie Kościoła widzialnego i mistycznego) i cofa nas do punktu wyjścia. Nie będę kontynuował tej kwestii, bo dalsza dyskusja i tak do niczego nie doprowadzi. Zamiast tego niżej wyłożę krótko swe stanowisko wobec Kościoła, a raczej pewnego aspektu jego działalności. Z góry zaznaczam, że moja wypowiedź odnosi się do (niektórych) spraw, które oceniam negatywnie, czy też krytycznie. Nie znaczy to wcale, że podważam jego Kościoła rolę w rozmaitych dziedzinach, na przykład w podtrzymywaniu i krzewieniu kultury (niejedno wielkie dzieło sztuki powstało z inspiracji religijnej) i oświaty, w misjonarstwie czy działalności charytatywnej (udział w szpitalnictwie). Kościół pełni ponadto istotne funkcje w życiu codziennym zwykłych ludzi, w ich socjalizacji, w wychowaniu moralnym, niesie im pociechę i nadzieję, nadaje swoiste piętno ważnym wydarzeniom, jak narodziny, śluby czy zgon. To wszystko prawda, ale olbrzymia rola Kościoła dawniej i teraz nie uchyla faktów negatywnych. Moje uwagi będą dotyczyć przede wszystkim działalności publicznej, czy też politycznej Kościoła katolickiego. W pełni przyznaję, że całkowite oddzielenie obu sfer aktywności Kościoła, tj. publicznej i prywatnej, nie jest możliwe. Jednak proporcje mogą być tutaj różne. I takie bywają: Kościoły protestanckie są znacznie mniej upolitycznione od katolickiego. A więc nawet w ramach chrześcijaństwa mamy do czynienia z odmiennymi praktykami. W tej sytuacji wyodrębnienie publicznej działalności Kościoła katolickiego jako przedmiotu analizy uważam za w pełni dopuszczalne.

Nie mogę traktować Kościoła inaczej niż instytucji od początku do końca doczesnej, która kiedyś powstała, ma historię, teraźniejszość i przyszłość (dla prostoty nazwę to „naturalistyczną koncepcją Kościoła i religii”). Nie będę tutaj rozważał przyczyn pojawienia się Kościołów i religii. Nie ma wątpliwości, że sprawiły to rzeczywiste, ważne i powszechne potrzeby ludzkie. Tradycyjny wolnomyśliciel, na przykład oświeceniowy, uważał religię za przesąd, a Kościół za instytucję zasadniczo szkodliwą. Myślę, że obecnie to się zmieniło, a w każdym razie traktowanie Kościoła jako instytucji „wyłącznie z tego świata” wcale nie implikuje negatywnej jego oceny. Ale nie implikuje i oceny pozytywnej. Naturalistyczne podejście do Kościoła wymaga tylko jednego: jeśli już ktoś dokonuje ocen, to winien oceniać Kościół podobnie jak inne instytucje, na przykład państwa czy partie polityczne, wedle konkretnych okoliczności i działań. Nie wiemy, czy religia jest zjawiskiem wiecznym. Jest zjawiskiem dość powszechnym i na razie nie zanosi się na jej obumarcie, aczkolwiek postępy laicyzacji są znaczące. Agnostyk mojego pokroju, a więc taki, który uznaje cywilizacyjną funkcję religii, nie ma powodu negować trwałości Kościołów i wiary religijnej, aczkolwiek przyszłość pozostawia rzeczywistemu biegowi spraw, a nie transcendentalnemu przeznaczeniu. W świetle powyższych uwag jasne staje się, że nie można twierdzić a priori, iż Kościół spełniał (spełnia, będzie spełniał) zawsze funkcję pozytywną lub zawsze negatywną. Trzeba dopuścić, że raz taką, a innym razem inną. Niektórzy gorszą się, że Kościół zajmuje się działalnością polityczną, aczkolwiek „królestwo jego [raczej Chrystusa] nie jest z tego świata”. Dla naturalisty byłoby rzeczą dziwną, gdyby Kościół stronił od polityki, bo niby dlaczego miałby tak czynić. (W tym miejscu czytelnik zechce zauważyć, że jakoś łatwiej wierzącemu zaakceptować naturalizm i jego konsekwencje, gdy nie dotyczą jego własnego Kościoła, tylko innych. Dość ciekawy paradoks.) Taka optyka znakomicie ułatwia analizę historyczną. Zżymamy się na to, że Watykan namawiał Austriaków w XVIII wieku, by zagarnęli jak najwięcej ziem polskich przy rozbiorach. Oczywiście z punktu widzenia interesów Polski była to polityka wroga wobec upadającej Rzeczypospolitej. Wszelako Watykan kierował się interesem nie Polski, ale katolicyzmu, bo dla tej religii było rzeczą korzystną, by jak najwięcej „katolickiego narodu” znalazło się w państwie katolickim, a nie luterańskim czy prawosławnym. Przykładów podobnych, mniej lub bardziej zawiłych, konfiguracji i sojuszy politycznych można podać bez liku i nie będę ich mnożył. Ponadto trudno sobie wyobrazić pełnienie funkcji cywilizacyjnych bez aktywnego udziału w polityce. Rzecz jednak w tym, że bardzo często ów udział miał na uwadze cele dalekie od religijnych, w końcu definicyjnie priorytetowych dla Kościoła. Każda sprawa musi być zatem rozpatrywana w konkretnym kontekście historycznym.

Naturalistyczne traktowanie Kościoła wymaga, jak sądzę, by był rozumiany szeroko, tj. obejmujący duchownych, wiernych i rozmaite instytucje. Granice nie zawsze są jasne. Radio Maryja jest na pewno instytucją kościelną, bo prowadzą je redemptoryści. „Nasz Dziennik” stanowi gazetowy odpowiednik wyżej wymienionej rozgłośni, aczkolwiek jest to przedsięwzięcie świeckie. Nie widać jednak żadnego powodu, by oba te media traktować odmiennie: albo oba mieszczą się w Kościele, albo nie. My staramy się Kościół rozumieć raczej szerzej niż węziej, bo to sprzyja pełniejszej jego analizie. Inny ważny punkt: Kościół ma intencje uniwersalne, ale działa w konkretnych społeczeństwach, m.in. w polskim. W istocie rzeczy, większość moich uwag krytycznych jest adresowana do Kościoła polskiego, czy też bardziej do niego niż jakiegokolwiek innego. Sprawy wyglądają inaczej w Europie Zachodniej, o innych kontynentach nie wypowiadam się. Nie odkryję żadnej tajemnicy, gdy powiem, że Kościół polski ma w świecie nie najlepszą prasę, a w swoim kraju też całkiem krytyczną (najlepiej świadczy o tym niska pozycja księży w skali społecznego prestiżu). W tym miejscu jeszcze raz chciałbym wrócić do sposobu oceniania Kościoła. Wcale nie wypiera się on swych grzechów, a ostatnio nawet przeprasza za nie, nad wyraz zresztą obficie, co od razu sugeruje, że jest za co (do tej kwestii jeszcze wrócę). Często jednak słyszy się coś takiego: To prawda, że Kościół grzeszył, ale czynili to ludzie, którzy nie byli prawdziwymi katolikami, na przykład ci, którzy palili heretyków na stosach, w istocie sprzeniewierzyli się religii i jej zasadom. Nie mogę przyjąć tego argumentu. Oczywiście jest tak, że jedni bardziej przestrzegają zasad swej wiary, a inni mniej. Niemniej jednak, czyny popełnione przez katolików i w imię religii lub z religijnych motywacji trzeba zaliczać na konto Kościoła, niezależnie czy były dobre, czy złe. Do historii Kościoła należą nie tylko o. Kolbe (z różnych zresztą okresów swej biografii) i ks. Popiełuszko, ale również o. Rydzyk i abp Ziółek (ten, który odmówił profesorowi Decowi katolickiego pochówku); nie tylko jezuici organizujący w Andach republiki indiańskie, ale i ci, którzy ich zabijali z polecenia kościelnej hierarchii; nie tylko ks. Hryniewicz wierzący w zbawienie wszystkich, ale i kardynał Ratzinger ze swoją deklaracją Dominus Iesus; nie tylko „Tygodnik Powszechny”, ale i „Nasz Dziennik”; nie tylko ks. Musiał walczący z antysemityzmem, ale i ks. Jankowski, otwarcie głoszący ten pogląd; nie tylko ks. Nowak bezinteresownie ratujący „hifowców”, ale i ks. Paleczny, najwyraźniej chcący zrobić interes materialny dla swego zakonu na opiece nad bezdomnymi; nie tylko ci, którzy wahali się, czy zabijać albigensów, ale i ci, którzy wołali: „Rżnijcie wszystkich, Bóg i tak rozpozna swoich”; nie tylko ci, którzy bronili Galileusza, ale i ci, którzy go sądzili, itd.

Próby rozgrzeszania Kościoła wedle zasady: „Co dobre, to prawdziwy katolicyzm, a co złe, to w ogóle nie jest katolicyzm”, bynajmniej nie zaskakują, bo tak powszechnie czynią instytucje pewnego typu. W ten sposób dochodzę może do centralnego punktu tego szkicu, tj. próby odpowiedzi na pytanie: czym jest Kościół jako instytucja społeczna? Kiedyś wielkie wrażenie zrobiła na mnie książka Alberta Camusa Człowiek zbuntowany, w szczególności rozdziały o terrorze ideologicznym i państwowym. Sugerują one pewien ogólny model zideologizowanej instytucji autorytarnej; dla prostoty będę mówił po prostu o instytucji autorytarnej, co niczego nie zmienia, bo każda organizacja tego typu jest zideologizowana. Jeśli ma ona rzeczywistą władzę polityczną, to wymusza swoje zasady siłą, aczkolwiek na ogół wydaje tylko wyroki, a wykonawstwo należy już do administracji państwowej, a jeśli jej nie ma, to przynajmniej stara się wpływać na kształt spraw społecznych kanałami parlamentarnymi, głównie za pośrednictwem partii politycznych hołdujących danej ideologii (jeszcze raz zaznaczam, że nie ma w tym nic nagannego). Dalej, instytucja taka mieni się uosobieniem Historii, Prawdy i Dobra; uważa się też za Nieomylną. Gdy oponenci wskazują, że owe roszczenia trudno pogodzić ze zwykłą logiką, to zaraz słyszą, że właściwa jest tutaj logika szczególna. Choć instytucja autorytarna często deklaruje sympatię do demokracji, to w krytycznych momentach otwarcie przyznaje, że demokratyczna nie jest, a w końcu okazuje się, że najbardziej odpowiada jej demokracja „prawdziwa”, tj. zgodna ze stosowną ideologią. Gdy taka instytucja jest prześladowana, broni ludu lub narodu, ale zapomina o nich, gdy sprawuje władzę. Głosi zakaz obojętności w sprawach wiary, przy czym surowiej traktuje zdrajców od tych, którzy myślą inaczej od urodzenia, ale jedni i drudzy są charakteryzowani albo z lekceważeniem, albo jako osobnicy ubodzy w człowieczeństwo. Utrzymuje, że Szczęśliwy Kres Historii można na pewno osiągnąć tylko w jej ramach, a poza nią tylko przypadkowo i szczęśliwym trafem. Ma skanonizowaną doktrynę, niewzruszalne autorytety, jest scentralizowana z wyraźnie wyróżnioną rolą urzędniczej hierarchii, ale od czasu do czasu toczą ją typowe spory o to, kto jest ważniejszy: doktrynalnie wyróżniony przywódca czy reprezentacja ogółu. Na ogół wygrywa jedynowładztwo, a aktualny przywódca ma zawsze rację i naucza. Doktryna zawsze idzie z góry na dół, często po to, by temperować interpretatorów. Gdy instytucja autorytarna przegrywa, uważa, że została zdradzona, a nigdy winy nie szuka u siebie, ewentualnie przyznaje się do niej po latach czy nawet stuleciach. Uważa, że samo przyznanie się do błędów je znosi; takowe przyznanie, podobnie jak doktryna, idzie z góry na dół. Instytucja autorytarna często dzieli się na lewicę (reformatorów), prawicę (konserwatystów) i zdrowe centrum. To oczywiście nie jest nic szczególnego, ale struktura taka funkcjonuje w sposób szczególny. W miarę potrzeby albo obcina się skrzydła, albo też chwali się je obydwa, tj. gdy ktoś z lewicy jest wyróżniony, to dodaje się dla równowagi pochwałę kogoś z prawicy. Dalej, naruszanie kompetencji zwierzchników jest surowiej traktowane niż same tylko błędy doktrynalne. Instytucje autorytarne chętnie zawłaszczają historię uznając, że to one stworzyły (lub tworzą) prawdziwą cywilizację. Reszta jest tylko prehistorią lub marginesem. Niech to wystarczy, aczkolwiek rzecz można by kontynuować jeszcze długo.

Twierdzę, że polityczno-publiczna działalność Kościoła katolickiego (zwłaszcza w Polsce) ma typowe znamiona autorytaryzmu. Gdy Kościół był rzeczywistą potęgą polityczną, posługiwał się państwem jako swym ramieniem świeckim, a gdy przestał nią być, stara się oddziaływać za pośrednictwem innych metod, na przykład przez parlamentarną grę sił. Nie ma wątpliwości, że uważa się za Nieomylne Uobecnienie Historii, Prawdy i Dobra, obficie posługując się swoistą logiką (por. wyżej). Demokrację popiera, ale nie u siebie (por. oficjalne stwierdzenie Jana Pawła II, że Kościół nie był, nie jest i nie będzie demokratyczny). A oto charakterystyczny przykład. Pewien teolog argumentował, że oddanie sprawy rozdzielenia owych nieszczęsnych sióstr syjamskich (z uwagi na posiadanie pewnych organów tylko przez jedną, obie nie mogły żyć; trzeba było rozstrzygnąć, czy obie mają umrzeć, czy też jedną trzeba poświęcić na rzecz drugiej) sądowi brytyjskiemu, jest przemienieniem demokracji w totalitaryzm. Znaczy to, że demokracja w rozumieniu owego teologa ma miejsce wtedy, gdy jest zgodna z katolickimi zasadami tyczącymi się ochrony życia. Kościół prześladowany był na ogół solidarny z ubogimi, gdy rósł w siłę, to zapominał o nich; bronił (Kościół polski, bo powszechnemu było to obojętne) polskości w okresie zaborów, ale niekoniecznie wcześniej. Tenże sam Kościół był wyjątkowo solidarny z wszystkimi Polakami w latach 1981-1989 i to niezależnie od ich przekonań w sprawie istnienia Boga, ale znacznie zmienił postawę, gdy zdobył szeroki wpływ na rządy. Teza, że nie ma zbawienia poza Kościołem, ma długą historię (św. Cyprian: „Extra Ecclesiam nulla salus”, III wiek, a potem potwierdzenie tego przez wiele soborów i dokumentów). Deklaracja kardynała Ratzingera z września 2000 roku o tym, że jedyna i pewna droga do zbawienia wiedzie przez Kościół (jako jeden pełny Kościół Chrystusowy) nie zaskakuje, ponieważ jest to typowy przejaw funkcjonowania ideologii autorytarnej. Kościół zawsze gorzej traktował heretyków niż innowierców, a język, którym posługiwał się przy tej okazji, był nader daleki od elegancji (przecież my, agnostycy, ciągle słyszymy, że czegoś nam brakuje, nie tylko piątej klepki, ale również pełnej osobowości). Doktryna Kościoła jest krystalicznym przykładem kanonu, jego struktura stanowi jeden z wyraźniejszych przykładów centralizmu, biskupi są typowymi urzędnikami o wysokiej pozycji w całej hierarchii, ale mimo wszystko od czasu do czasu odżywa spór koncyliarystów (przewaga soborów) z papalistami (przewaga papieża), przy czym papaliści zwykle wygrywają, a aktualny papież zawsze głosi prawdy niewzruszone. Doktryna jest głoszona z góry, także po to, by temperować nowatorów w rodzaju Hansa Künga czy o. de Mello. Od czasów Oświecenia Kościół uważa, iż został zdradzony przez świat. To świat jest winien, a nie Kościół, zwłaszcza obecnie. Owszem, Kościół przyznaje się do błędów, ale bardzo selektywnie (Galileusz, ale nie Giordano Bruno) i do bardzo dawnych. Czyni to w wyjątkowo uroczysty sposób, co razi nawet niektórych duchownych (jeden z moich przyjaciół w sutannie, bo mam i takich, zauważył, że przeprasza się w worku pokutnym i z głową posypaną popiołem, a nie w szatach ociekających złotem). W kręgach kościelnych uważa się, że przyznanie się do dawnych win wystarczy za rozgrzeszenie. Charakterystyczna jest droga owych przeprosin: zaczął papież, a za nim poszczególne Kościoły lokalne. Czynią to w bardzo różny sposób, na przykład przeprosiny Kościoła polskiego były nader oszczędne i, co ciekawe, w dużej mierze dotyczyły win cudzych, a nie własnych (kuriozalne twierdzenie: przepraszamy, że nie przeciwstawiliśmy się wystarczająco złu). To nie dziwi, gdyż im większy stopień autorytaryzmu, tym trudniej wyznać własne winy. Kościół przegrał politycznie w czasach Oświecenia i natychmiast obraził się na świat (Pius IX i Syllabus); trwa to zresztą do dzisiaj w postaci zdumiewająco absurdalnej krytyki Oświecenia i jego protoplastów z Kartezjuszem włącznie. Kościół ma swych lewicowców, prawicowców i centrowców. Gdy trzeba, to tnie po skrzydłach, a gdy trzeba – wyróżnia się i lewicę, i prawicę (równoczesna beatyfikacja Piusa IX i Jana XXIII jest w pełni zrozumiała w tym świetle), bo przecięcie się tych opcji wyznacza owo centrum. Reformatorscy teologowie są traktowani z „ojcowską” wyrozumiałością, ale tylko dopóty, dopóki wyraźnie nie sprzeciwią się stanowisku oficjalnemu. Arcybiskup Lefebvre został dopiero wtedy wyklęty, gdy zaczął konsekrować biskupów, a więc przywłaszczył sobie kompetencje papieża. Bractwo Piusa XII, głoszące podobne poglądy jak francuski konserwatysta, ma względny spokój, bo „nowinkuje” w szczegółach, wcale nie uszczuplających imperium kurii rzymskiej. Kościół w oczywisty sposób zawłaszcza historię utrzymując, że nasza cywilizacja jest chrześcijańska z genetycznego punktu widzenia, przy okazji ignorując lub co najmniej pomniejszając inne jej korzenie, na przykład antyczne i judaistyczne. Twierdzę, że wiele szczegółów z doktryny i praktyki Kościoła, zwykle zadziwiających lub ambarasujących, staje się w pełni zrozumiałych, gdy zważymy, że podpada on pod ogólniejszy model instytucji społecznej. Ci, którzy, na przykład, gorszą się stosami jako metodą likwidacji przeciwników, najwyraźniej sądzą, że uśmiercanie ludzi paleniem ich na wolnym ogniu jest niezrozumiałe, gdy zestawi się to z nakazem powszechnej miłości bliźniego. Stąd zakłopotanie w tym przypadku i innych, gdy konstatuje się niezgodność praktyki z deklarowanymi ideami. Nie ma czym się kłopotać, gdyż instytucje autorytarne często zachowują się niezgodnie z deklarowanymi pryncypiami. Byłoby raczej dziwne, gdyby czyniły inaczej.

Powyższe rozważania spotkają się z natychmiastowym protestem, że Kościół został przyrównany do partii politycznej i to zapewne komunistycznej. Istotnie, zaliczam Kościół i partię komunistyczną do tego samego typu instytucjonalnego. Nie jestem przy tym zbyt oryginalny i nie odkrywam niczego nowego. Gdy podzieliłem się swymi refleksjami po lekturze Człowieka zbuntowanego Camusa z profesor Izydorą Dąmbską, to powiedziała mi, że Kazimierz Twardowski zwracał uwagę na rzeczone analogie w swych wykładach. Muszę jednak dodać tutaj kilka wyjaśnień i zastrzeżeń. Gdy mówię o analogiach w obrębie typu instytucji autorytarnych, to mam na myśli podobieństwa strukturalne, tj. odnoszące się do aspektów organizacyjnych, stylów myślenia itd., a nie do treści poszczególnych doktryn. Przypuszczam przy tym, że wspomniany protest (mam na myśli Polskę, bo gdzie indziej rzecz raczej nie wzbudza emocji), bierze się w dużej mierze z okoliczności historycznych, przede wszystkim z obecnego powszechnego potępienia praktyk komunistycznych (za jakiś czas to się zmieni, nie w tym sensie, by zaczęto je chwalić, ale po prostu zostaną zapomniane, jak wiele innych przeszłych szaleństw), udziału Kościoła, zwłaszcza polskiego, w doprowadzeniu do upadku komunizmu jako formacji, a także rodzimej propagandy katolickiej dzielącej niedawną przeszłość na białą, tj. katolicką i opozycyjną wobec marksizmu, oraz czarną, tj. inną. Są to sprawy zdecydowanie lokalne, dokładniej: polskie, bo świat ma inne problemy. Nie twierdzę, że katolicyzm jest treściowo podobny do marksizmu czy też iż oba porządki stosowały takie same praktyki. W gruncie rzeczy, trudno przywodzić do siebie systemy, których apogea polityczne miały miejsce w epokach znacznie oddalonych od siebie czasowo. Cóż przyjdzie z zestawiania Świętego Oficjum i jego praktyk z terrorem komunistycznych policji politycznych? Jedyne, co warto wskazać, to to, że realizowały podobne schematy myślowe, na przykład zasady prawne procesu inkwizycyjnego i procesu karnego w czasach stalinowskich opierały się na domniemaniu winy oskarżonego. Nie ograniczam instytucji autorytarnych do partii komunistycznych i Kościoła katolickiego. Było ich znacznie więcej: partie faszystowskie, zorganizowane ruchy w rodzaju peronizmu, rozmaite ruchy państwowo-narodowe itp. W gruncie rzeczy skłaniam się ku tezie, że każda instytucja polityczna (partia, państwo) jest w pewnym stopniu autorytarna. Jeśli tak jest, to mamy w istocie rzeczy skalę natężenia owych cech, a rzecz w tym, że Kościół katolicki zajmuje na niej wysokie miejsce. I to jest jeszcze pewne uproszczenie, zważywszy na zaznaczoną wyżej złożoność Kościoła. Jeszcze raz zauważę, że wysoki stopień ideologizacji i autorytaryzmu wcale nie należy do istoty religii i jej instytucji. I jeszcze raz powtórzę, że inne Kościoły chrześcijańskie znajdują się znacznie niżej na wspomnianej skali. Tedy znakomicie można sobie wyobrazić Kościół katolicki bez rozległych działań politycznych, natomiast trudno myśleć o jakimkolwiek Kościele jako instytucji rezygnującej z codziennej posługi religijnej wobec wiernych. Główna różnica pomiędzy kościołami a partiami politycznymi jest chyba taka: partie polityczne całkowicie wyczerpują się w funkcjach politycznych i ideologicznych, podczas gdy kościoły, zwłaszcza te wielkie, wykonują olbrzymią pracę codzienną, którą wierni oceniają niezależnie od kryteriów politycznych. Ostatnie zdanie wyjaśnia pewną ciekawą osobliwość socjologiczną. Wierzący mogą dezaprobować polityczne działania danego kościoła, ale akceptować go jako instytucję czysto religijną. Nie jest to zasadniczo możliwe w przypadku partii politycznej: dezaprobata dla jej działań powoduje dezaprobatę totalną. W ten sposób wyjaśnia się, gdzie jest prawdziwe źródło siły kościołów: jest nim nie strona polityczna, ale codzienna posługa religijna. Nie twierdzę, że Kościół zawsze i wszędzie postępował w sposób autorytarno-ideologiczny, że każde jego oświadczenie publiczne wyrażało taką właśnie postawę. Nikt o zdrowych zmysłach nie twierdzi, że Kluby Inteligencji Katolickiej, komisje ekumeniczne i dialogowe czy kongresy kultury chrześcijańskiej z udziałem niewierzących (sam byłem na takowe zapraszany) są przejawem autorytaryzmu. Nie jest to też prawdą nawet wobec wszystkich działań czysto politycznych Kościoła, bo nieraz wysuwa on postulaty godne szacunku z każdego punktu widzenia i nie stroni od współudziału w ważnych przedsięwzięciach międzynarodowych i wewnętrznych. Niemniej jednak, odmienny charakter mają najważniejsze dokumenty doktrynalne, decyzje w momentach krytycznych, gdy trzeba określić swój stosunek do oponentów, nowatorów teologicznych czy do innych wyznań (ostatni typowy przykład to wspomniana już deklaracja Dominus Iesus). I to one nadają ton oficjalnemu życiu kościelnemu z tego prostego powodu, że są akceptowane, przynajmniej deklaratywnie, przez hierarchów. Dokładnie tak, jak to się dzieje w typowej autorytarnej partii politycznej. Przy całym zrozumieniu dla złożoności Kościoła, to biskupi decydują o jego obliczu, a nie szeregowi wierni.

Polski analityk nie może abstrahować od spraw rodzimych. Radio Maryja i „Nasz Dziennik” stanowią wzorcowe przykłady zideologizowanej propagandy, zupełnie podobnej do komunistycznej. W istocie rzeczy, analogie są uderzające. Niedawno dokonałem pewnego eksperymentu. Wziąłem artykuł z „Naszego Dziennika” i przerobiłem go wedle zasad propagandy komunistycznej. Każde (powtarzam wyraźnie: każde) zdanie rzeczonego artykułu dało się odpowiednio strawestować. Oryginalny tytuł brzmiał: O Polskę katolicką, co od razu dało się przekształcić w: „O Polskę socjalistyczną”. A fragment: „Czy jest jakaś prawda, jakaś zasada, rzekomo egzystująca poza komunizmem [chrześcijaństwem], zdolna skuteczniej zagwarantować prawa i godność człowieka? Polska powinna być albo socjalistyczna [Chrystusowa] albo jej wcale nie będzie.” powstał przez proste zastąpienie słów w nawiasach kwadratowych przez je poprzedzające, a jego koniec był znanym sloganem epoki Gomułki i Gierka. Ktoś może zauważyć, że niby dlaczego poważnie traktować takowe osobliwości, skoro katolicyzm polski jest znacznie szerszy. Wiadomo, że polska hierarchia kościelna ma rozmaity stosunek, w tym i krytyczny, do rzeczonych mediów. Niemniej jednak, pewien biskup (zresztą nie tylko jeden) stwierdził, że to właśnie Opatrzność zesłała Polsce rozgłośnię kierowaną przez o. Rydzyka. I nie ma w tym nic zaskakującego, bo oficjele instytucji autorytarnych zawsze bardziej liczyli się z konserwatystami niż z reformatorami.

Kościół katolicki, zwłaszcza polski, ale powszechny również, przynajmniej w świetle dokumentów pochodzących z kurii rzymskiej, najwyraźniej nie zamierza zrezygnować ze swego autorytarnego oblicza. Myślę, że jest to droga niedobra, może doraźnie skuteczna, na przykład w Polsce, ale nie na dłuższą metę. Współczesny świat jest inny i raczej nie nadaje się do tego, by mu narzucano styl życia w imię jednej Prawdy. A do tego zmierza tak zwana nowa ewangelizacja, pomysł od początku utopijny. U jej podstaw legło przekonanie o wielkim kryzysie cywilizacji współczesnej, nie wyłączając zachodniej, i to z powodu jej laicyzacji. Współczesny świat nie jest oczywiście rajem na ziemi i wiele w nim nadaje się do naprawy; żadna cywilizacja nie była wzorowa. Niemniej jednak, nie ma żadnego szczególnego kryzysu moralnego czy obyczajowego na Zachodzie. Chciałbym, by porządek społeczny (codzienny) w Polsce był taki jak tam, by tak przestrzegano prawa, dotrzymywano przyrzeczeń czy opiekowano się ludźmi starymi. Skoro laicyzacja nie spowodowała spustoszenia moralnego, to widocznie socjalizacja może dokonywać się i drogami pozareligijnymi. Wcale to jednak nie znaczy, że sprawdzony sposób wychowania przez religię jest zły, nie mówiąc już o tym, że ciągle dotyczy setek milionów ludzi i ważne, by był efektywny w sposób odpowiadający potrzebom współczesności. Katolicka edukacja społeczna nie może być jednak realizowana tak jak w Polsce, gdzie chodzi o maksymalne związanie ludzi z Kościołem, rozumianym nie tyle jako propagator postaw moralnych, ile jako strażnik ceremoniału bardzo często nastawionego po prostu komercjalnie. Krótko mówiąc: spełnianie obecnych funkcji cywilizacyjnych przez Kościół wymaga jego otwartości i pewnego przynajmniej przystosowania się do świata, podczas gdy Kościół domaga się, by świat przystosował się do niego. Tak to jest w Polsce i tak to wygląda w świetle drugiej dekady (1990-2000) pontyfikatu Jana Pawła II.

Wspomniany wyżej brak przystosowania się Kościoła do współczesnego świata widać może najlepiej w związku z obecnym stanem oficjalnej katolickiej doktryny na temat seksu, małżeństwa i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin