Czarna Cytadela=.rtf

(180 KB) Pobierz

Jacek Komuda

 

Czarna Cytadela

 

Wysokie, letnie słce schowało się za welonem chmur,

ynących od wschodu. Na równinie, urozmaiconej kępami

krzewów i wstę lasu na horyzoncie, panowała cisza. Suche

trawy nadal trwały w bezruchu, nie szeleściły liście drzew.

Tylko żar zelż nieco.

enie koni zburzyło martwotę krajobrazu. Po drodze,

przebiegającej poprzez trawiasty płaskowyż, jechało wolno

kilku ludzi. Kołysali się sennie w takt końskich kroków.

Wszyscy, a było ich sześciu, rozglądali się uważnie nie

bacząc na pot, spływający z czół.

Pierwsza piątka nosiła na sobie lekkie karacenowe zbroje,

stanowiące jednak świetne zabezpieczenie przed uderzeniami

mieczy i toporów. Jako broń mieli długie, proste miecze i

topory osadzone na stalowych rękojeściach. Przy każdym z

siodeł wisiał też ostry nadziak i pięknie rzeźbiona, stale

naciągnięta kusza. Tylko jeździec w białej opończy,

podążający z tyłu, nie miał żadnej broni.

Nagle jedący na przedzie zatrzymał konia. Rozejrzał się,

zakląłno i zwrócił do nadjeżających kompanów zmęczoną

twarz.

- Co się stało? - zapytał wysoki rycerz, zbliżywszy się

do niego.

- Chyba zgubiliśmy drogę. Jesteś pewien, Revorze, że

dobrze jedziemy?

- Nie mam pojęcia.

Do przodu wysunął się rosły mężczyzna o spalonej słcem

twarzy. Przez chwilę stał, zapatrzony w widnokrąg, w końcu

westchnął ciężko.

- Jesteś durniem, Revorze. Nie poznaję tej okolicy. To

nie ta droga.

- No tak! - zakrzyknął pierwszy z rycerzy. - I co teraz?

dziemy musieli zawrócić. Nie mogł powiedzieć tego

wcześniej? Tyle mil jazdy w takim upale.

- W dodatku zanosi się na burzę - uzupełnił Revor. -

Erlofie, to Arstat chciał, abyśmy skręcili. Twierdził, że w

okolicy musi być inna droga.

- Nie czas na spory. Jedziemy dalej, czy wracamy?

- A co powie nasza piękność? - zapytał Arstat. - Zawsze

powtarzam, że kobiety przynoszą nieszczęście.

Ostatni jeździec przybliż się, odrzucił biały,

chroniący przed słcem kaptur i ciemne włosy rozsypały się

po jego ramionach.

- Przestańcie - powiedziała dziewczyna. - Kłócicie się od

początku podróży. Najpierw o podział łupów, a teraz o

wybór włciwej drogi. Po cóżciwie wyjeżaliśmy z

Cannavae?

- No tak - westchnął Erlof. - A gdyby twierdza została

zdobyta? Daliśmy wprawdzie dobrą nauczkę tym dzikusom z

Birvannt, ale Alaryk zamierza ruszyć na wschód. Myślał, że

pozwolę, abyś została na granicy? I to w tak słabo

umocnionym grodzie? Wybij to sobie z głowy! Muszę odwieźć

cię do twego ojca.

- A także łupy, które zgarnął na tej wyprawie - Revor

odkręcał ze swego naplecznika wysokie skrzydła z orlich piór

osadzonych w metalu. - Ciężko mi nosić to żelastwo - dodał -

upał coraz większy.

- Więc co robimy? - zapytał ktoś z tyłu.

Na wschodzie pociemniało. Zbliża się niska, ciemna

chmura.

- Niech decyzję podejmie nasz dowódca - zaproponował

Revor.

Erlof z wściekłcią wyciągnął zza pasa buławę.

- Słuchajcie mnie, zgrajo łajdaków - rzucił. - Zbliża się

burza, a my nie mamy schronienia. Ta droga prowadzi w stronę

lasu. Pojedziemy tam - rozkazał i ruszył z miejsca, a

pozostali podążyli za nim. Chwilę jechali szybko, potem

zmęczone konie zwolniły. Las zbliż się powoli; na

horyzoncie błysnęło, po czym rozległ się osłabiony

odległcią grzmot - pierwsze ostrzeżenie. Upał i duchota

jeszcze wzrosły, a oni uparcie podążali naprzód. Erlof

zbliż się do dziewczyny.

- Jesteś zmęczona?

Odwróciła doń zagniewaną twarz. Milczała.

- Uspokój się! - wykrzyknął. - Wiesz dobrze, że nie

możesz zostać ze mną. Po co tu przyjeż? Naraził mnie

na kpiny! Dowódca chorągwi narodowego autoramentu nie może

wytrzymać miesiąca bez narzeczonej. Jak wyglądam w oczach

Alaryka? Co on teraz o mnie pomyśli? - grom zawtórował jego

owom.

Gigantyczna błyskawica przecięła pół nieba. Dziewczyna

pisnęła i przywarła do napierśnika mężczyzny. Burza wisiała

w powietrzu. Ciężkie, czarne chmury zasnuły widnokrąg, nadal

jednak nie czuło się najsłabszego podmuchu wiatru.

- Hej! - zawoł nagle jadący na przedzie Arstat. - Coś

widzę! Spójrzcie w kierunku lasu!

- To zamek - zaczął rycerz zwany Hellegrenem.

- Raczej ruiny - przerwał Arstat. - Ruiny starej fortecy.

Ponaglili zmęczone konie i po kilku chwilach pośd

stwiny zarysowało się wyniosłe wzgórze, zwieńczone szarą,

wysmukłą budowlą. Podjechali jeszcze bliżej i dostrzegli

zarysy zniszczonych murów, zabudowania straszące czernią

pustych okien, a także wysoką, poszczerbioną wieżę. Martwa

cisza i spokój panowały nad tym rumowiskiem. Tylko wysoko w

rze niebo ciemniało od chmur nadciągającej nawałnicy.

- Ruiny twierdzy - przemówił Thrvald. - Mieliście rację.

Wjechali w las. Wzgórze wznosiło się w pewnej odległci

i jadąc w jego kierunku widzieli tylko niewyraźny zarys

między drzewami.

Ciemniało już, gdy wynurzyli się spod zielonego

sklepienia. Stoki wzgórza porastałsty las, ponad murami

twierdzy wznosiły się też korony drzew rosnących na

wewnętrznym dziedzińcu. Zatrzymali się obok wąskiej,

zarośniętej dróżki.

- Nie wiedziałem, że w tej okolicy znajdują się takie

budowle - odezwał się Erlof. - Dziwne, że nikt nie odbudował

tej cytadeli. Potrzebujemy przecież tutaj takich fortec.

Ciekawe, kto ją zbudował.

Nowy grzmot wstrząsnął powietrzem. Zrobiło s jeszcze

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin