2 - Krew i honor.rtf

(1692 KB) Pobierz

W.E.B. Griffin

 

 

 

Krew i honor

 

Blood and Honor

Tłumaczył Krzysztof Fordoński


Podziękowania

 

Pragnąłbym podziękować panu Williamowi W. Duffy’emu II, byłemu pracownikowi ambasady Stanów Zjednoczonych Ameryki w Buenos Aires, i pułkownikowi w stanie spoczynku Jose Manuelowi Menendezowi z kawalerii Armii Argentyńskiej. Służyli mi oni ogromną pomocą w czasie pisania tej książki.

W.E.B. Griffin

Buenos Aires, 13.12.1995


Zamiast wstępu

W kraju

 

Wniosek o ekstradycję hitlerowskiego zbrodniarza

 

San Carlos de Banloche — Sąd Federalny ma podjąć w tym tygodniu decyzję w sprawie ekstradycji do Włoch byłego oficera SS Ericha Priebkego. Rok temu Priebke przyznał się do udziału w zamordowaniu 335 cywilów w Grotach Ardeatyńskich w Rzymie podczas drugiej wojny światowej. Kiedy sąd włoski zwrócił się do rządu argentyńskiego z prośbą o wydanie Priebkego, sędzia Leonidas Molde z San Carlos de Banloche wydał zgodę na ekstradycję

(inf. Wł.)

 

— „Buenos Aires Herald”, wydanie z 4 lipca 1995 roku (str. 2).


Część pierwsza


I

1
Estancia San Pedro y San Pablo, okolice Pila,
prowincja Buenos Aires, Republika Argentyny
4 kwietnia 1943 roku, 21.05

 

Skupienie el Coronela Jorge Guillermo Frade, który siedział przy biurku pogrążony w lekturze dokumentów, zakłócił nagle dźwięk przypominający agonalne jęki wodnego bawołu rozdeptywanego przez słonia.

Frade, który miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dziewięćdziesiąt kilogramów wagi, mimo pięćdziesięciu jeden lat nadal szczycił się bujną czupryną (a także regulaminowym wąsem, który zapuścił, kiedy otrzymał awans na stopień Subteniente — podporucznika kawalerii) i wszystkimi zębami, ale w ciągu ostatnich kilku lat zmuszony był sięgać po szkła do czytania. Zdjął teraz okulary w rogowych oprawkach i spojrzał w kąt pokoju, skąd dobiegały te dziwne dźwięki.

Wydobywały się one z otwartych ust silnie zbudowanego mężczyzny po czterdziestce, który drzemał w fotelu. On również miał kawaleryjski wąs.

Był to Enrico Rodriguez, który opuścił estancia San Pedro y San Pablo, aby zaciągnąć się do kawalerii jako ordynans Subteniente Frade. Dwadzieścia pięć lat później obydwaj przeszli do rezerwy: jeden jako pułkownik, drugi jako Suboficial Mayor najsłynniejszego argentyńskiego pułku kawalerii Hiisares de Pueyrredón.

Przez lata wspólnej służby Frade zdążył przyzwyczaić się do chrapania Rodrigueza. Dzisiejszy występ był jednak wyjątkowy, co oznaczało, że sierżant pil piwo. Z nieznanych przyczyn wino czy whisky nie miały na Enrico tak silnego wpływu jak właśnie piwo. Po winie stawał się romantyczny, po whisky ruszał na poszukiwanie damskiego towarzystwa. Piwo jednak — a już na pewno dwa — sprawiało, że stawał się senny i chrapał na całego.

El Coronel Frade zastanawiał się przez chwilę nad możliwością uniesienia metalowego kosza na śmieci — i upuszczenia go na pokrytą terakotą podłogę. Wyrwałoby to Enrico z drzemki i poderwało z fotela jak z katapulty.

Po chwili odsunął od siebie tę myśl. Mieli za sobą długi, ciężki dzień i Enrico miał prawo czuć się zmęczony.

Frade rzucił okiem na zegarek, a potem na gruby plik dokumentów na biurku i uznał, że ma już dosyć. On też był zmęczony, a czekała ich jeszcze powrotna podróż do Buenos Aires.

Wsunął okulary do kieszonki tweedowej marynarki i podniósł się zza biurka. Sięgnął po plik dokumentów i zaniósł go do otwartego sejfu w ścianie. Odłożył dokumenty na jedną z półek, zamknął drzwiczki i przekręcił chromowane kółko, które wprowadziło stalowe pręty w otwory w ramie, i na koniec obrócił tarczę.

Sejf osłonięty był przed wzrokiem ciekawskich ruchomym fragmentem bibliotecznego regału. Po zamknięciu był całkowicie niewidoczny.

Frade zasunął na miejsce ruchomy fragment biblioteki i wyszedł z gabinetu na palcach, aby nie budzić Enrico. Przeszedł długim, szerokim korytarzem do swojego apartamentu. Usiadł na łóżku i ze stęknięciem zzuł angielskie buty do konnej jazdy, następnie się rozebrał.

Przeszedł do łazienki, wziął prysznic i ogolił się. Kiedy wrócił do sypialni, Enrico już na niego czekał.

— Słyszałem, że można to załatwić jedną prostą operacją — powiedział pułkownik Frade. — Chirurg otwiera gardło, a może nos, wycina jakiś kawałek i więcej się już nie chrapie.

Enrico wydawał się bardzo nieszczęśliwy.

— Ta operacja jest prawie bezbolesna — oznajmił z powagą Frade. — Będziesz musiał spędzić w szpitalu tydzień, najwyżej dziesięć dni, a po miesiącu możesz już normalnie jeść.

— Powinien był pan mnie obudzić, mi Coronel — powiedział Enrico.

— I zakłócić sen niewinnego?

— Zatankowałem i dokonałem przeglądu samochodu, mi Coronel — zmienił temat Enrico. — Rudolpho i Juan Francisco pojadą przed nami Fordem.

— Nie, zostaną tutaj — stwierdził zdecydowanie Frade. — Nie potrzebujemy żadnej ochrony.

— Lepsza nadmierna ostrożność niż niepotrzebne ryzyko.

— Pojedziemy sami — oznajmił Frade.

Si, señor — zgodził się Enrico.

— Weź, proszę, termos z kawą — polecił Frade. — Nie chcę, żebyś zasnął w drodze do Buenos Aires.

Si, señor — powtórzył Enrico.

— Zaczekaj na mnie w samochodzie. Za minutę do ciebie zejdę. Enrico skinął głową i wyszedł z sypialni.

 

* * *

 

Samochód, czarny Horch ze składanym dachem, był w doskonałym stanie, ponieważ z troską, a wręcz miłością dbano o niego, często przy osobistej pomocy pułkownika. Po części troska ta wynikała z tego, że za żadną cenę nie można już było kupić części do samochodu — fabryka Horcha nie produkowała już luksusowych limuzyn, tylko samochody pancerne dla Wehrmachtu. Po części wynikała jednak z tego, że el Coronel bardzo kochał swój samochód.

Rzadko pozwalał Enrico prowadzić, dzisiejsza noc miała należeć do wyjątków.

— Dzisiaj ty prowadzisz — oznajmił el Coronel, schodząc pośpiesznie po szerokich schodach werandy. — Daj mi się napić kawy.

Si, señor — powiedział Enrico.

Otworzył drzwiczki, po czym zamknął je za Frade, obszedł wóz dookoła i usiadł za kierownicą.

— Uważaj na drogę — polecił pułkownik. — Trzymaj dystans do wszystkich samochodów, aż upewnisz się, że możesz wyprzedzać, nie obrywając kamieniem w szybę.

Enrico słyszał już te polecenia trzysta, a może czterysta razy.

Si, señor — powiedział.

Ruszał powoli, podczas gdy el Coronel nalał sobie kawy do kubka, zamknął termos i odstawił go na podłogę. Wtedy Enrico nacisnął mocniej na gaz.

Cztery kilometry od domu — wciąż jeszcze na terenie estancia — reflektory wozu oświetliły jakiś przedmiot na drodze. Kiedy Enrico zwolnił nieco pedał gazu, pułkownik polecił:

— Zwolnij trochę, na drodze leży wół. Rzeczywiście, na asfalcie leżał martwy byk.

El Coronel zaklął. Nie potrafił wprawdzie stwierdzić z dokładnością większą niż do pięciuset par rogów, ile sztuk bydła znajdowało się na terenach estancia San Pedro y San Pablo, ale zawsze wściekał się, kiedy znajdował na drodze kolejną ofiarę zderzenia z ciężarówką.

Enrico docisnął hamulec. Ogromny Horch potrzebował nieco czasu, by wyhamować z prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Enrico wiedział też, że gdyby zjechał na pobocze z prędkością większą niż karawan w czasie pogrzebu, naraziłby się na burę.

Dach wozu był opuszczony. Kiedy Enrico wymijał leżącego wołu, el Coronel podniósł się, chwytając ramę przedniej szyby, aby przyjrzeć się zwierzęciu.

W tej samej chwili Enrico zauważył jakiś ruch na poboczu. Zastanowił się, czy może poza zasięgiem reflektorów leży jeszcze jakiś wół, kiedy dostrzegł błyski wystrzałów z obu luf dubeltówki.

W tej samej chwili coś uderzyło go w głowę. Upadł twarzą na kierownicę.

Horch skręcił w lewo, zjechał z drogi i zatrzymał się na słupku podtrzymującym siatkę.

Do samochodu podbiegło dwóch mężczyzn.

El Coronel Frade klęczał na przednim siedzeniu, szukając czterdziestkipiątki, z którą Enrico nigdy się nie rozstawał.

Jeden z mężczyzn strzelił mu dwa razy w pierś i twarz z obu luf dubeltówki kalibru dwanaście.

El Coronel Frade opadł na plecy Enrico, zsunął się i zatrzymał między oparciem a ciałem ordynansa.

Mężczyzna uzbrojony w pistolet maszynowy Thompson spojrzał na zalaną krwią głowę emerytowanego Suboficial Mayor Enrico Rodrigueza i z pewnością zawodowca zadecydował, że dobijanie go byłoby jedynie marnowaniem amunicji.

 

2
Wolfsschanze (Wilczy Szaniec), okolice
Rastenburga (Kętrzyna), Prusy Wschodnie
5 kwietnia 1943 roku, 21.30

 

Tablice rejestracyjne zbliżającego się Mercedesa oznaczone były podwójną błyskawicą SS. Hauptsturmführer*[1] z MP–40 na ramieniu wyszedł na jasno oświetloną drogę i arogancko, całkowicie niepotrzebnie — jako że drogę przegradzał pomalowany w czarno — żółte pasy szlaban — wyciągnął, przed siebie prawą rękę, polecając kierowcy, by zatrzymał wóz.

Kapitan miał na głowie czapkę z trupią czaszką. Za jego plecami pojawili się Unterscharführer*[2] i Rottenführer*[3], Na wąskich opaskach ozdabiających rękawy ich czarnych mundurów błyszczał wyszyty srebrną nicią napis ADOLF HITLER, który zdradzał, że byli członkami Leibstandarte SS Adolf Hitler, czyli gwardii przybocznej Führera.

Hauptsturmführer podszedł do Mercedesa i wyciągnął prawą rękę w hitlerowskim pozdrowieniu — pasażer miał na sobie mundur Standartenführera*[4].

Heil Hitler! — szczeknął.

Standartenführer uniósł prawe ramię, aby odpowiedzieć na pozdrowienie, i sięgnął do kieszeni po dokumenty, które podał Hauptsturmführerowi.

Standartenführer Goltz do Reichskitera Martina Bormanna — oznajmił. — Czekają na mnie.

Martin Bormann kierował, jako zastępca Hitlera, NSDAP.

— Proszę polecić swojemu kierowcy, by odstawił samochód na parking, Standartenführer, a ja w tym czasie sprawdzę pańskie dokumenty — powiedział Hauptsturmführer, otwierając tylne drzwiczki Mercedesa.

Goltz wysiadł. Opaska nad prawym mankietem jego kurtki mundurowej miała wyszyte srebrne literki SD, oznaczające, że jest członkiem Sicherheitsdienst, służby bezpieczeństwa wewnątrz SS.

Stał na drodze, podczas gdy Hauptsturmführer wszedł do jednego z czterech budynków Południowej Wartowni. Nawet Standartenführer Sicheheitsdienst nie miał prawa wstępu do Wilczego Szańca, tajnej kwatery Hitlera, bez dokładnej kontroli.

Hauptsturmführer pojawił się po minucie i ponownie zasalutował.

— Jeśli będzie pan tak uprzejmy i pójdzie ze mną, Standartenführer, zaprowadzę pana do samochodu.

— Dziękuję — odpowiedział Goltz, wznosząc prawą rękę w faszystowskim pozdrowieniu.

Żółto — czarny szlaban uniósł się z hydraulicznym jękiem i obydwaj esesmani przeszli tak zwaną zewnętrzną strefę ochronną Wilczego Szańca. Kwatera odległa o sześćset kilometrów od Berlina i około sześciu kilometrów od Rastenburga obejmowała teren o wymiarach około dwóch i pół na czternaście kilometrów. Zewnętrzna strefa chroniona była przez wieże strażnicze i naziemne stanowiska z karabinami maszynowymi, a także rozległe pola minowe.

Tuż za siatką — oddalone od siebie tak bardzo, jak tylko było to możliwe, by zmniejszyć możliwe interferencje — mieściły się nadajniki radiowe i anteny zapewniające bezpośrednią komunikację z najdalszymi krańcami Rzeszy.

— Mercedes, identyczny jak ten, którym przyjechał Goltz, ruszył z parkingu położonego tuż przy siatce i podjechał do szlabanu. Zza kierownicy wyskoczył Rottenführer, który obiegł samochód, otworzył drzwiczki i uniósł ramię w faszystowskim pozdrowieniu.

Oficerowie SS odpowiedzialni za bezpieczeństwo uznali, że najbardziej skutecznym rozwiązaniem będzie poruszanie się wewnątrz Wilczego Szańca wyłącznie pojazdami należącymi do bazy. Pojazdy gości musiały czekać na parkingu na zewnątrz. Unikano w ten sposób straty czasu na konieczne przeszukiwania.

Kiedy tylko Standartenführer Goltz usiadł na tylnym siedzeniu Mercedesa, kierowca zatrzasnął drzwiczki, obiegł samochód i usiadł za kierownicą.

Droga prowadziła około kilometra gęstym sosnowym lasem, przez który nie było nic widać. Nagle w świetle księżyca w pełni, za budynkiem łączności, Standartenführer Goltz zobaczył tory kolejowe. Na równoległej bocznicy stał liczący jedenaście wagonów prywatny pociąg Führera. W chwilę później po prawej w polu widzenia pojawiły się pierwsze budynki wewnętrznej części Wilczego Szańca, otoczone drutem kolczastym, stanowiskami karabinów maszynowych i wieżyczkami strażniczymi. Była to kwatera personelu odpowiedzialnego za ochronę i administrację Wolfsschanze.

W budynkach mieściła się kwatera dowódcy bazy i jego sztabu; kwatery batalionu Leibstandarte i jego koszary, dalej kantyna; druga kantyna, zwana potocznie Kurhaus (Uzdrowisko) oraz betonowy schron przeciwlotniczy, zwany „Heinrich”, dostatecznie duży, by zapewnić ochronę wszystkim mieszkańcom sąsiednich budynków.

Przez kilometr po prawej stronie drogi ciągnęły się budynki stanowiące siedziby dostojników drugiego poziomu władzy Trzeciej Rzeszy. Mieściły się tutaj siedziby ministra spraw zagranicznych, Joachima von Ribbentropa, Alberta Speera, geniusza kierującego produkcją wojenną, Grossadmirala Karla Dönitza, głównodowodzącego Kriegsmarine, dowództwo Luftwaffe, następna kantyna i jeszcze jeden bunkier.

Po drugiej stronie była kwatera samego Führera, otoczona drutem kolczastym i największą koncentracją stanowisk karabinów maszynowych.

Mieściła się ona w trzynastu bunkrach, z których największym był, co oczywiste, Führerbunker. Obok mieściły się dwa następne: w jednym mieszkali osobiści adiutanci i lekarze Hitlera, w drugim adiutanci z Wehrmachtu, personel wojskowy i sekretarki Führera.

Następny budynek od wschodu był siedzibą marszałka Rzeszy, Hermanna Göringa, dalej znajdował się jego osobisty bunkier. Pomiędzy nimi i bunkrem Führera wzniesiono salon dla VIP–ów, nazywany potocznie Herbaciarnią. Dalej stały biura i bunkry przydzielone marszałkowi polnemu, Wilhelmowi Keitlowi, szefowi OKW, Dowództwa Sił Zbrojnych. Dzielił on bunkier z Generabberstem Alfedeem Jodlem, szefem sztabu sił zbrojnych Rzeszy, i Admiralem Wilhelmem Canarisem, dowódcą Abwehry, służby wywiadu wojskowego OKW. .Pewnego razu, kiedy znaleźli się sami, Reichsleiter Martin Bormann wyjaśnił Goltzowi, że o ile Jodl był dostatecznie ważny, by otrzymać biura wewnątrz zasadniczej kwatery Hitlera, to nie był na tyle wysoko, by zasłużyć na oddzielny bunkier.

Bormann — który zastępował Hitlera w kierowaniu partią — dysponował, oczywiście, własnym bunkrem, podobnie jak Josef Goebbels, drobny, chromy geniusz nazistowskiej propagandy. Różnica polegała na tym, że sztab Bormanna również dysponował swoim bunkrem, a pracownicy Goebbelsa nie. Zapewniono wprawdzie bunkry dla służby, oficerów łącznikowych i oficjalnych gości, jednak podopieczni Goebbelsa sami musieli znaleźć sobie bezpieczne schronienie.

Standartenführer Goltz uważał, że Wolfsschanze — o wiele lepiej niż Berlin — pozwalał zorientować się w hierarchii osób ze szczytów władzy. Nic zaś, co zdarzyło mu się zobaczyć — tak tutaj, jak w Berlinie — nie pozwalało mu poddawać w wątpliwość pozycji Martina Bormanna. To z kolei kazało mu się zastanowić nad innym pytaniem: wobec kogo przede wszystkim powinien być lojalny? Wobec Heinricha Himmlera, który jako dowódca SS był jego bezpośrednim przełożonym? Czy też wobec Martina Bormanna, z którym był tak blisko od wielu lat?

Byłoby oczywiście bardzo miło, gdyby to pytanie nigdy się nie pojawiło. Stało się tak jednak, kiedy Himmler wyznaczył go na oficera łącznikowego SS–SD przy urzędzie kancelarii partii — innymi słowy, przy samym Bormannie.

Goltz doskonale zdawał sobie sprawę — równie dobrze wiedział o tym Bormann — z tego, że Himmler oczekiwał, iż Goltz będzie obserwował Bormanna oraz jego podwładnych i poinformuje Himmlera o wszystkim, o czym ten mógłby donieść Hitlerowi. Himmler wierzył, że tak się stanie. On również znał Goltza od wielu lat.

Dla Goltza pytanie sprowadzało się do jednej kwestii — co będzie najlepsze dla samego Führera! Goltz rozumiał, że choć Führer zasadniczo powinien być poza zasięgiem doraźnej polityki, nie jest to, niestety, możliwe. Rozumiał również, że o ile z całą pewnością nie można było zarzucić Reichsführerowi Himmlerowi, że zaniedbuje się w obowiązkach ochrony Führera, to jednak potrafi wykorzystywać zdobyte informacje do własnych politycznych celów.

Oczywiście, Bormann był politykiem w równym stopniu co Himmler i, co równie oczywiste, nie zawahałby się przed wykorzystaniem otrzymanych wiadomości do własnych celów politycznych. Różnica polegała na tym, że jedynym celem w życiu Martina Bormanna była służba dla Führera, podczas gdy takim celem dla Heinricha Himmlera była służba Państwu. Himmler mógł naturalnie twierdzić, że Adolf Hitler i Rzesza Niemiecka to jedno i to samo, jednak poddawszy rzecz dogłębnej analizie, Goltz uznał, że nie było to tak do końca prawdą.

A zatem w hipotetycznej sytuacji, gdyby Hitler zmuszony był dokonać wyboru pomiędzy Bormannem i Himmlerem, Goltz nie miał wątpliwości, że stanąłby po stronie Bormanna.

Tak więc zanim jeszcze zameldował się w biurze Martina Bormanna w Kancelarii Rzeszy, uznał, że przysięga na wierność Hitlerowi, którą złożył jako oficer SS, wymaga lojalności wobec Bormanna, a nie Himmlera. Uważał, że nie ma innego wyboru.

Równocześnie uznał, że to, co początkowo było tylko aktem wynikającym z poczucia obowiązku, mogło w przyszłości przynieść wymierne zyski. Hitler, na przykład, często zwierzał się Bormannowi, że tchórze j defetyści nie kryją się tylko i wyłącznie w wojsku. Z pewną dozą pewności można było się domyślać, że Führer ma na myśli właśnie SS.

Goltz, który posiadał pewne doświadczenie jako specjalista od spraw bezpieczeństwa, uważał, że wśród wyższych oficerów armii rzeczywiście kryją się zdrajcy i defetyści, czekający tylko na okazję przejęcia władzy, obalenia Führera i doprowadzenia do zawieszenia broni. Zadaniem Himmlera, zadaniem SS było bezlitosne usunięcie takich ludzi. Zdołał znaleźć kilku takich zdrajców. Führer miał jednak zupełną rację, podejrzewając, że nie wszystkich.

Logicznym wnioskiem — choćby tylko na zasadzie prawdopodobieństwa — było, że jeśli liczba defetystów i potencjalnych zdrajców w SS wynosi iks, to w Luftwaffe równa się 2 iks, w marynarce wojennej 4 iks i może nawet 8 iks w armii. Goltz wierzył, że postęp jest geometryczny, jeśli w SS był jeden zdrajca, prawdopodobnie oznaczało to, że w Luftwaffe było dwóch, czterech w Kriegsmarine i ośmiu w armii.

Zdaniem Goltza Hitler mógł wybaczyć Himmlerowi niewytropienie wszystkich zdrajców w armii, a nawet w marynarce i siłach powietrznych, jednak odnalezienie pierwszego zdrajcy w szeregach SS powinno stanowić dla Führera dowód niekompetencji… a może nawet nielojalności samego Himmlera.

Logicznym wnioskiem było zatem, że gdyby Führer uznał, iż nie może dłużej ufać Himmlerowi, znaczyłoby to, że nie może również ufać jego bezpośrednim podwładnym. Gdyby Himmler został usunięty — a nie było to absolutnie niemożliwe, wystarczyło przypomnieć sobie los Röhma*[5] — czystka objęłaby również jego współpracowników.

A wówczas któż nadawałby się do zastąpienia Himmlera lepiej niż Standartenführer Josef Goltz, który dostatecznie długo pracował na najwyższym szczeblu SS, by wiedzieć, jak należy kierować tą organizacją, i który — dosłownie od czasów „Burgerbraukeller”*[6] w Monachium — był zaufanym współpracownikiem wiernego Martina Bormanna.

Mercedes zatrzymał się przed wejściem do kwatery Führera. Najwyraźniej Hauptsturmführer zatelefonował nie tylko do biura Bormanna, ale również do oddziału SS odpowiedzialnego za ochronę kwatery, ponieważ czekał już tu na Goltza Obersturmführer*[7].

Heil Hitler! — szczeknął. — Miło znowu pana u nas widzieć, Standartenführer.

— Proszę, proszę, kogóż to ja widzę! — powiedział Goltz, choć nie przypominał sobie jakoś tego wysokiego, przystojnego porucznika. — Co nowego u pana?

— Wszystko w porządku, dziękuję — odparł Obersturmführer. — Jeśli pan pozwoli ze mną, zaprowadzę pana do gabinetu Reiehskitem Bormanna.

— Dziękuję — powiedział. Goltz i wszedł za esesmanem do kwatery Führera, tym razem odpowiadając na pozdrowienie równie poprawnym salutem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin