Blish James - Latające miasta -02- Życie wśród gwiazd.rtf

(443 KB) Pobierz
NIE ROZPOWSZECHNIAC!

JAMES BLISH

 

 

 

ŻYCIE WŚRÓD GWIAZD

 

Przełożyła Teresa Tyszowiecka-Tarkowska

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Werbunek

 

Chris, siedząc na nasypie nieczynnej od wielu lat trakcji kolejowej Erie — Lackawanna — Pensylwania, obserwował w milczeniu, jak Scranton w stanie Pen­sylwania przygotowuje się do odlotu. W zadumie ssał zerwane z nasypu białe i czerwone kwiaty ko­niczyny.

Podobnie jak samo Scranton, miał być świadkiem startu. Od dziecka — a liczył sobie teraz lat szesnaś­cie — wiedział, że miasta opuszczają Ziemię, nigdy jednak nie obserwował żadnego w locie. Niewielu ludzi miało taką okazję; miasta koczownicze odlatywały raz na zawsze.

Interesujący, ale niezbyt radosny widok. Scranton było jedynym miastem, jakie Chris w życiu widział, jedynym, którego dotknął własną stopą. Nie zanosiło się na to, żeby miał kiedykolwiek oglądać inne. Scranton stanowiło ucieleśnienie wszystkiego, co jego ojcu i star­szemu bratu udawało się wydrzeć z gardła dolinie; tam zarabiało się pieniądze i tam się je wydawało. Dziwnym trafem pieniądze zawsze znikały szybciej, niż się poja­wiały.

Zachłanność Scranton rosła, w miarę jak pieniądz tracił na wartości. Wzorem innych miast, musiało podjąć desperacką decyzję i wyruszyć w przestrzeń, by jako najemny robotnik wędrować pośród gwiazd.

Dolina omdlewała w bezlitosnych promieniach lip­cowego słońca, dym z fabrycznych kominów szedł prosto do góry. Pracowało ich zaledwie kilka, a i one miały wkrótce zostać wygaszone do chwili, kiedy miasto znajdzie planetę, na której będzie mogło zarobić. Nic — nawet jeden papieros — nie mogło dymić w ograniczonej ilości powietrza statku międzygwiezdnego, nawet jeśli miał on rozmiary miasta.

W dole, pod nasypem kolejowym, gdzie tłoczyły się kryte papą baraki, ubrany w podkoszulek i lewisy mężczyzna o spalonym słońcem karku grzebał motyką w warzywnym ogródku. Chris zastanawiał się, czy ten człowiek wie, co się będzie działo w dolinie. Wyraźnie nie zwracał na nic uwagi; możliwe, że start miasta zupełnie go nie obchodził. Ojciec Chrisa od lat pozostawał w podobnym stanie ponurej re­zygnacji.

A jednak zastanawiające, że Chris był jedynym gapiem.

Kolisty pas wykarczowanej ziemi, wyschniętej i rdza­wej, otaczał miasto, oddzielając je od drewnianych walących się ruder, odrapanych przedmieść i całej reszty świata. Poza tym wyglądało tak samo jak zawsze, nawet hałdy żużlu jak zwykle jarzyły się żółtopomarańczowym blaskiem. Scranton zostawiało na Ziemi połowę zabu­dowań, brało za to ze sobą hałdy żużlu. Hałdy były częścią jego oferty handlowej. Gdzieś na gwiezdnym pograniczu może się znaleźć planeta oczekująca na obróbkę swoich rud; gdzie indziej planeta mająca zapo­trzebowanie na żużel czy którąś z jego pochodnych. Trudno przewidzieć w szczegółach którą, ale niczego nie

należy krótkowzrocznie wykluczać. Człowiek natomiast w znacznej mierze był bezużyteczny; w ostatecznym rozrachunku żużel miał większą wartość.

Nadzieje nadziejami, tymczasem jedno było pewne: na Ziemi nie ma złóż wartych obróbki. Zachłanne drugie tysiąclecie, w podręcznikach określane mianem „ery marnotrawstwa", zużyło wszystkie zasoby żelaza z wyjątkiem sztucznych złóż w rodzaju złomowisk samochodów i tym podobnych pokładów zardzewiałego szmelcu. Scranton nie miało też co liczyć na złoża marsjańskie. Na Marsie wylądował już wyposażony w piece hutnicze i broń Pittsburgh. Poza tym Mars był za mały, żeby utrzymać więcej niż jeden ośrodek metalurgiczny. Na Czerwonej Planecie rud było pod dostatkiem, ale produkcja stali pochłaniała wielkie ilości tlenu.

Scranton miało szansę na pracę poza zasięgiem Układu Słonecznego. Pokłady żelaza na Wenus i Merkurym były nieopłacalne dla ośrodków metalurgicznych. Pozo­stałe sześć planet, z których pięć było gazowymi olb­rzymami, a odległy Pluton kulą lodu, nie zawierało wcale rud żelaza.

Mężczyzna w ogródku wyprostował się, oparł motykę o ścianę i wszedł do środka. Z chwilą gdy zniknął, dolina za kręgiem gołej ziemi wydała się całkiem bezludna i nagle Chrisowi przyszło do głowy, że pozory niekoniecznie muszą mylić. Czyżby nadmierne zbliżanie się do zamkniętego w polu wiratorowym miasta kryło w sobie jakieś niebezpieczeństwo? Może obaj z samotnym ogrodnikiem postępowali lekkomy­ślnie?

Na razie wokół panowała cisza, zakłócana jedynie odległym buczeniem samego Scranton, Był pewien, że z tyłu, od strony nasypu kolejowego nic mu nie zagraża. Zerwane przed laty szyny dawno wylądowały w pie­cach hutniczych. Po dolinie krążył legenda jakoby w spokojne noce można było usłyszeć stukot kół Phoebe Snów. Chris śmiał się z ludzkiego bajdurzenia, wiedział zresztą od ojca, że Phoebe była pociągiem dziennym. Zniknęły nawet podkłady, zużyte przez mieszkańców baraków podczas kolejnych surowych, pensylwańskich zim.

Grzebał w pamięci, starając się przywołać szczątkowe wiadomości, jakie miał na temat zasad działania wiratorów, ale nie mógł sobie przypomnieć nic poza tym, że były to maszyny i potrafiły dźwignąć największe ciężary. Choć edukacja Chrisa była nędzna i chaotyczna, czytał namiętnie; jeśli pod ręką akurat nie miał nic lepszego, pochłaniał nawet teksty etykiet na puszkach. Fizyka lotów międzygwiezdnych jest dziedziną niedostępną nawet dla studentów fizyki, o ile nie pracują pod kierunkiem pierwszorzędnego nauczyciela. A najlepszą nauczycielką, z jaką Chris miał w życiu do czynienia, była pracownica biblioteki publicznej w Scranton, ale ta zacna kobieta mimo najszczerszych chęci nie potrafiła mu pomóc.

Zdecydował się nie ruszać z nasypu. Nie ruszyłby się zapewne również wtedy, gdyby wiedział, że naraża się na niebezpieczeństwo; w dolinie każda nowość była pożądaną odmianą — nawet przerażający fakt, że Scranton na zawsze miało zniknąć i stać się równie niedostępne, jak na przykład Betelgeusa. Życie Chrisa upływało dotąd na łapaniu do worków wiewiórek, podkradaniu jaj sąsiadom równie ubogim jak jego rodzina, wynajdywaniu szmelcu nadającego się do sprze­dania hucie. Poza tym pomagał Bobowi opiekować się ojcem podczas nawrotów choroby, która, gdyby w Ame­ryce trzydziestego drugiego wieku istniał ktoś zdolny do

postawienia odpowiedniej diagnozy, zostałaby rozpo­znana jako anemia złośliwa, kwasiorkor, plaga gnę­biąca Afrykę od niepamiętnych czasów. Przeganiał dziewczynki z poletka jagodowego. Łowił maleńkie pstrągi i śledził ledwie słyszalny ryk rakiet, którymi najbogatsi mknęli pod głuchym na niesprawiedliwość niebem.

Często myślał o tym, żeby wyjechać, ale nie miał żadnego fachu i nie słyszał o takim miejscu na świecie, gdzie mógłby sprzedać jedyny towar, jaki posiadał: zdolność do ciężkiej pracy nie wymagającej żadnych kwalifikacji. Zresztą w osieroconej przez matkę ro­dzinie panowały lojalność i miłość, dzięki którym niejednokrotnie udawało się przeżyć nawet okresy, kiedy za cały pokarm musiały wystarczyć zielone pomidory i placki, a wigilijne śniegi zastawały starszych i młodszych skulonych pod stertą łachmanów peł­niących rolę ubrania. Z czasem przywiązanie Chrisa do rodziny stało się równie silne jak oddanie Boba. Na całym wyludnionym globie nie znał miejsca, z któ­rym czułby się bardziej związany, ani miejsca, które miałoby mu więcej do zaoferowania, a to słaba po­żywka marzeń o odejściu w świat, nawet dla chłopca o tak pogodnym i energicznym usposobieniu jak Chris. Jakież sensowne plany na przyszłość mógł układać syn w świecie, gdzie ojciec — doktor ekonomii — nie mógł znaleźć ani jednego studenta czy wykorzystać wiedzy o fluktuacjach gospodarczych i jako tako się urządzić, w świecie, gdzie pogoń za groszowymi zajęciami, z roku na rok coraz mniej popłatnymi, nie zostawiała czasu nawet na pielęgnowanie grobu żony. Odpowiedź była, niestety, aż nadto oczywista. Przyszłość małych sióstr malowała się w barwach jeszcze bardziej ponurych. wędrowne miasta nie oferowały lepszych perspektyw. Chris czytał, że gwiezdni włóczędzy głodowali pozba­wieni widoku błękitnego nieba, karłowatego lasu, czy choćby zagonka ziemi pod rzepę.

Gdyby było inaczej, miasta powracające na Ziemię nie stanowiłyby takiej rzadkości. Trudno zaprzeczyć, że Pittsburgh lądując na Marsie wygrał los na loterii. Cóż to był jednak za los — siedzieć przez całe życie w mieście uwięzionym w sercu rdzawoczerwonej pus­tyni, pozbawionej powietrza, którym dałoby się od­dychać, na pustyni, gdzie człowiek zamarzał na śmierć w parę minut zaledwie po zachodzie malutkiego Słońca. Ojciec twierdził, że Pittsburgh prędzej czy później, dzieląc los wszystkich miast, będzie musiał opuścić Układ Słoneczny. Nie z powodu wyczerpania zasobów żelaza i tlenu, ale dlatego, że na Ziemi nie znajdzie dostatecznej liczby odbiorców stali. Już w tej chwili zostało ich tak niewielu, że temu zamrożonemu miastu nie opłacało się wracać do dawnego Złotego Trójkąta, z którego wyemigrowało przed trzydziestu laty. Za swoje pieniądze nie mogło już dostać na Ziemi nawet artykułów pierwszej potrzeby. Idea koczowniczych miast, jak wszystko, okazała się kolejnym ślepym zaułkiem.

Chris przysiadł na nasypie i śledził odlot po prostu dlatego, że coś się działo. Jeżeli nawet zazdrościł miastu decyzji opuszczenia doliny, nie zdawał sobie z tego sprawy. Przyszedł po prostu popatrzeć.

U stóp zbocza, po drugiej stronie nasypu, pojawiła się psia głowa. Dziwnie niedorzeczna pośród kielichów tygrysich lilii, sprawiała wrażenie podanej na tacy. Chris uśmiechnął się.

— Cześć, Kelly. Uważaj na pszczoły.

Pies fuknął z niezbyt mądrą miną i podbiegł do

Chrisa. Wydawał się niezmiernie dumny z siebie, do czego, jako nędzny tropiciel, który z trudem znajdował drogę do domu, miał pełne prawo. Bob, oficjalny właściciel Kelly'ego, twierdził, że pies jest krzyżówką teriera kerry blue z owczarkiem collie — stąd jego imię. Chris wprawdzie nie widział nigdy na własne oczy czystej krwi przedstawiciela żadnej z tych ras, miał jednak dziwne wrażenie, że Kelly wcale nie przypomina żadnego psa, którego oglądał na zdjęciu. Prawdę mówiąc, wyglądał jak kudłaty kundel i tak się szczęś­liwie składało, że jego wygląd wiernie odpowiadał jego naturze.

— Co o tym sądzisz, mój miły? Myślisz, że uda im się to oderwać od ziemi?

Kelly odegrał scenkę pod tytułem: „Pies usiłuje myś­leć", ale po chwili uznał tę czynność za zbyt uciążliwą. Dwukrotnie machnął ogonem, kłapnął pyskiem na motyla, po czym usiadł, ciężko zipiąc. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że uważa się za własność Chrisa; Bob mądrze nie próbował prostować jego po­glądów na ten temat. Wyjaśnienie Kelly'emu równie abstrakcyjnej kwestii było zadaniem czasochłonnym i skomplikowanym, i tak czy owak beznadziejnym. Kelly zarabiał na swoje utrzymanie — łowił króliki — co w pewien sposób rekompensowało fakt, że od czasu do czasu upolował jeża, tak wiec poza Chrisem nikogo w rodzinie nie obchodziło, za czyją własność pies się uważa.

Wokół rozprażonego miasta coś się nareszcie za­czynało dziać. Niewielkie grupki prawie niewidocznych z powodu odległości mężczyzn, świecąc jaskrawożółtymi hutniczymi kaskami, patrolowały pas nagiej ziemi. Za­pewne egzekwują jakiś przepis — doszedł do wniosku Chris — kto wie, czy nie ostatni ziemski przepis obowiązujący w Scranton, choć Bóg jeden wie, ile ziemskich zarządzeń Ojcowie Miasta zabierali ze sobą. Ekipa wyraźnie poszukiwała ciekawskich, którzy zbliżyli się do strefy na niebezpieczną odległość.

Chris wyobraził sobie patrol tak plastycznie, że przez chwilę niemal słyszał głosy mężczyzn. Nagle zrozumiał, że to wcale nie złudzenie. Zerwał się z miejsca. Błysk żółtych kasków zdradził jedną z patrolujących grup, która przeciskając się miedzy barakami u stóp nasypu, zmierzała w jego stronę.

Głęboko zakorzeniona, nabyta w kłusowniczym życiu ostrożność kazała mu natychmiast zanurkować w krzaki po drugiej stronie nasypu. Był tam niewidoczny, ale też sam nic nie widział, nadal jednak słyszał głosy pat­rolujących.

— ...kogokolwiek w tych barakach. Moim zdaniem,

to strata czasu.

— Szef kazał szukać, to szukamy i tyle. Osobiście uważam, że lepiej by nam poszło w Nixonville.

— U tych włóczęgów? Uciekają od roboty jak od ognia. Po tej stronie miasta ludzie przywykli szukać pracy. Co nie znaczy, że im się to udaje.

Chris ostrożnie rozchylił zarośla i wyjrzał. Nadal nie widział tych mężczyzn, ale za to z drugiej strony, po nasypie kolejowym nadciągała kolejna grupa. Szybko zasunął zarośla. Żałował, że nie wspiął się wyżej po stoku. Teraz było za późno. Nowy patrol doszedł tak blisko, że Chris wyraźnie słyszał chrzęst kroków. Gdyby się teraz ruszył, wykryliby go z pewnością.

W dolinie rozległo się nagle ciche buczenie, podobne do bzyczenia pszczół, ale nieskończenie bardziej łagodne i niskie w brzmieniu. Chris w życiu nie słyszał podob­nego dźwięku, nie miał jednak najmniejszych wątpliwo­ści, co oznacza: włączono wirator Scranton. Czyżby

miał w ukryciu przegapić start? Przecież miasto nie odleci, dopóki ostatni patrol nie znajdzie się na po­kładzie!

Głosy zbliżały się i Kelly zawarczał cicho za plecami Chrisa. Chłopiec chwycił psa za sierść na karku i po­trząsnął delikatnie. Nie odważył się otworzyć ust. Kelly umilkł, ale nadal czaił się do skoku.

— Ej, patrzcie, kogo my tu mamy! Chris zamarł jak królik, który wyczuł lisa.  Zaraz jednak rozległ się inny głos.

— Wynoście się stąd. To moja ziemia. Nic tu nie macie do roboty.

— Doprawdy? Czyżbyś nie słyszał o obowiązku opu­szczenia doliny dziś do dwunastej w południe? Zawiado­mienie wisi na drzwiach do twojego domu. Nie umiesz czytać, Jack, czy co?

— Nie będę się słuchał każdego świstka papieru. Mieszkam tutaj, rozumiecie? To parszywa buda, ale moja własna. Ani mi się śni z niej ruszać i tyle. A teraz zjeżdżajcie stąd, dobrze?

— Nie tak znowu dobrze, Jack. Prawo nakazuje cię wysiedlić. Nam twoja buda niepotrzebna, ale takie jest prawo.

— Obowiązuje chyba prawo własności?

— Masz tam jakieś kłopoty, Barney? — odezwał się nowy głos jakieś pięć metrów od miejsca, w którym kucał Chris z Kellym.

— Nielegalny lokator. Nie chce się ruszyć, mówi, że jest właścicielem tej ziemi.

— Dowcipniś. Każ mu pokazać akt własności.

— E tam, co sobie będę głowę zawracał. Nie ma czasu. Bierzmy go i chodźmy.

— Nigdzie mnie nie...

Chris usłyszał soczyste plaśnięcie.— Te — wycharczał jakiś głos z niedowierzaniem. — Widzieliście tego gbura! W porządku, mój panie...

Rozległy się odgłosy kolejnych uderzeń, po nich brzęk tłuczonego szkła albo talerzy — domyślił się Chris — zresztą mogły to być też meble. Nagle Kelly wydał z siebie wysoki przeciągły skowyt. Chris rozpaczliwie usiłował go przytrzymać, ale pies wyrwał się, wyskoczył z krzaków i pomknął przez nasyp w stronę szamoczących

się mężczyzn.

— Uważaj! Te, skąd się tutaj wziął ten kundel?

— Wyskoczył z tamtych krzaków. Ktoś lam jeszcze jest. Widzę rude włosy. Dobra tam, rudy, wyłaź z krza­ków i to biegiem!

Chris wstał powoli, gotów walczyć albo próbować ucieczki. Kelly po drugiej stronie nasypu przestał szcze­kać jak idiota. Uwagę miał podzieloną między bójkę w baraku a grupkę otaczającą Chrisa.

— Dobra, rudy, widzę, że z ciebie kawał twardziela. Domyślam się, że ty też nie słyszałeś o nakazie ewakuacji.

— Nie, nie słyszałem — odpowiedział Chris wojow­niczo. — Mieszkam w Lakebranch. Chciałem tylko

popatrzeć...

— Lakebranch — powtórzył dowódca patrolu, spog­lądając pytająco na jednego z ogorzałych towarzyszy.

— To taka pipidówka, kawał od miasta. Kiedyś to było letnisko. Teraz siedzą tam sami kłusownicy i zbie­racze szmelcu.

— Urocza miejscowość — stwierdził drugi, z uśmie­chem zsuwając kask na tył głowy. — Wygląda na to, że nikt po tobie nie będzie płakał, rudy. Pójdziesz z nami.

— Jakie znów „pójdziesz z nami"? — Chris zacisnął pięści. — Muszę być w domu koło piątej.

— Uważaj, chłopak ma niezłe bicepsy.

— Pękasz? — roześmiał się pogardliwie drugi mężczyzna. Wyraźnie przejął dowodzenie. — Przecież to jeszcze dzieciak. Chodź już, rudy, nie mam czasu na dyskusje. Znalazłeś się tu po dwunastej w południe, mamy prawo cię wziąć.

— Powiedziałem przecież, że muszę wracać do domu.

— Trzeba było pomyśleć o tym, zanim tu przyszedłeś. Rusz się. I nie próbuj z nami żadnych numerów, bo pożałujesz. Zrozumiano?

W dole trzech mężczyzn wyszło z budy prowadząc mężczyznę, którego Chris widział wcześniej z nasypu. Wyglądało na to, że nieźle oberwali, ale teraz prowadzili posępnego prostaka w żelaznym uścisku.

— Sami złapaliśmy tego tutaj. Obyło się bez waszej łaski. Ładnieście nam pomogli!

— Złapaliśmy drugiego, Barney. Idziemy, rudy.

Dowódca oddziału werbunkowego ujął Chrisa za łokieć niezbyt gwałtownym, ale wystarczająco nieocze­kiwanym ruchem, żeby w ociężałym mózgu Kelly’ego, który jak na psa był niebywale głupi, wreszcie zapadła decyzja, co go bardziej interesuje. Zawarczał tak, że nawet Chris się przestraszył — w życiu nie słyszał równie przerażającego warczenia. Kelly śmignął z po­wrotem przez nasyp i doskoczył do nóg wielkiego mężczyzny.

W ciągu następnych trzydziestu sekund zamieszania Chris z łatwością mógł uciec — przez chaszcze prowa­dziły setki ścieżek, po których patrol nie byłby go w stanie dogonić, ale nie mógł przecież zostawić Kelly'ego. Tymczasem oddział, posłuszny starym jak sama ludzkość instynktom, bez zastanowienia rzucił się w stronę zwierzęcia, pozostawiając chłopca swojemu losowi.

Chris nigdy nie trenował walki wręcz, ale w nim również zagrał instynkt. Mężczyzna, w którego zębami wczepił się Kelly, miał już pełne ręce roboty, wobec czego Chris zdzielił w szczękę jego towarzysza. Facet, jakkolwiek zaskoczony, nie upadł, wiec chłopak zdzielił go drugą pięścią. Cios nie wylądował dokładnie tam, gdzie chłopiec planował, niemniej mężczyzna zachwiał się, a to już było niemałym sukcesem. Potem Chris zatracił się w wirze walki i dalsze ciosy zadawał na

oślep.

Po chwili leżał na granitowych odłamkach nasypu kolejowego obojętny na los Scranton, Kelly'ego, a nawet własny. Dzwoniło mu w uszach. Nad jego głową sypały się siarczyste przekleństwa.

— ...więcej kłopotu, niż jest tego wart. Przykopać w łeb i w drogę.

— Nie, nie, żadnego zabijania. Mamy wziąć na pokład całych i zdrowych. Któryś tam niech wytrzaska Hugginsa po gębie, żeby oprzytomniał.

— Co tak nagle zacząłeś cykać?

Dowódca oddziału werbunkowego oddychał chrap­liwie. Kiedy Chrisowi pojaśniało przed oczami, zobaczył, że potężny mężczyzna siedzi, owijając okrwawioną nogę w oddarty od koszuli kawałek materiału, mimo to odpowiada z całkowitym spokojem.

— Chcesz zabić dzieciaka za to, że próbował ci oddać? W życiu nie słyszałem równie wszawej wymówki, żeby zabić kogoś, w dodatku dziecko. Będziesz mi ładował taki kit, to cię sam szturchnę.

— Stul już pysk, dobrze? — grubiańskim tonem odparował drugi. — Grunt, żeśmy załatwili tego psa...

— Zamknij się, paplo!

Dwaj mężczyźni z dwóch stron chwycili Chrisa, który zerwał się na nogi. Walczył zażarcie, ale siła ducha stanowiła już jego jedyny oręż.

— Banda pyskaczy! Nic dziwnego, że nie możecie

sobie poradzić z dzieciakiem. Huggins, zakładaj kask. Rudy, nie słuchaj tego pleciugi, całe życie by tylko mielił ozorem. Twój pies uciekł i tyle.

Jego nieporadne, choć płynące z dobroci kłamstwo na nic się nie zdało. Chris widział wyraźnie leżące nie opodal zwłoki Kelly'ego. Pies zrobił, co mógł; teraz szansa ucieczki się nie powtórzy.

Serce chłopca, który kuśtykając wlókł się z oddziałem werbunkowym w stronę Scranton, było ciężkie jak kamień.


ROZDZIAŁ DRUGI

Smuga wrzącego pyłu

 

Miasto w obrębie pasa nagiej ziemi zdawało się nierealnie falować. Buczenie wprawdzie ucichło, za to miasto spowił zagadkowy cień, chociaż lipcowe słońce nadal świeciło oślepiająco. Ciekawość wzięła górę nad smutkiem i gniewem; Chris zaczął się zastanawiać, skąd to falowanie. W końcu uznał, że chyba wie. Unosząca się nad Scranton fala cieplna spowiła miasto czymś na kształt kopuły. A właściwie nie kopuły, tylko bańki, której część zanurzała się w ziemi, przecinając powierz­chnię dokładnie na linii wykarczowanego kręgu.

Nad miastem rozpostarło się pole wiratorowe. Jak­kolwiek niewidzialne, nie dopuszczało już ziemskiego powietrza.

Scranton było gotowe do odlotu.

Z winy znalezionych maruderów patrol był poważnie spóźniony, toteż dowódca prowadził ludzi przez wybois­te, bezludne przedmieście, nie oszczędzając poranionej nogi. Chris z ponurą satysfakcją obserwował, jak twarz wielkiego mężczyzny co krok wykrzywia się z bólu, jednak dowódca nie dopuszczał do tego, żeby jego kontuzja czy obrażenia innych członków oddziału opóź­niały marsz.

Przejście przez osłonę pola odbyło się niezauważalnie. Gdzieś w połowie stupięćdziesięciometrowego pasma gołej ziemi dowódca sięgnął do pasa i wydobył przedmiot, w kształcie owocu awokado. Obracał nim tak długo, aż instrument zaczął wydawać jękliwy sygnał. Mężczyzna posłał oddział przodem gęsiego, przedłużeniem linii, którą czubkiem but...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin