McNaught Judith - Kolejna szansa 02 - Doskonałość.rtf

(1520 KB) Pobierz
Judith McNaught

Judith McNaught

DOSKONAŁOŚĆ


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

książkę tę autorka z miłością i zrozumieniem dedykuje milionom amerykańskich kobiet, które nie mogą przeczytać tej ani żadnej innej, tym, którym trudności okresu dzieciństwa uniemożliwiły zdobycie szlachetnej umiejętności czytania, utrudniły poszukiwanie sensu życia. I tym niezwykłym, bezimiennym bohaterom, którzy poświęcili czas i siły programowi: „ Umiejętność czytania i pisania - przekaż dalej”.

PROLOG

Margaret Stanhope stała przy drzwiach prowadzących na werandę. Jej twarz o arystokratycznych rysach zdawała się przeobrażać w lodowatą maskę na widok wnuków odbierających z rąk lokaja kolejne drinki. Przyjechali na letnie wakacje z prywatnych szkół, do których uczęszczali. Z werandy rozciągał się wspaniały widok na pensylwański krajobraz, leżące w błyszczącej w słońcu dolinie miasto Ridgemont, wijące się w alejach drzew ulice, zadbany park i rozległe tereny handlowe; wzgórza wznoszące się na prawo od miasta przysłaniały ekskluzywny „Country Club”. W samym centrum Ridgemont przyciągała wzrok wysepka budynków z czerwonej cegły, wśród nich fabryka Stanhope'ów, przyczyniająca się, mniej lub bardziej bezpośrednio, do dobrobytu i wygodnego życia większości tutejszych rodzin. Jak to zwykle bywa w małych społecznościach, Ridgemont miało trwale ugruntowaną hierarchię towarzyską. Na szczycie znajdowała się rodzina Stanhope'ów. Ich kamienica, której okna spoglądały na miasto z górującego nad innymi zbocza, była najokazalszym budynkiem w mieście.

Dziś jednak Margaret Stanhope daleka była od kontemplowania okolicy i rozważania swej określonej już w chwili urodzenia pozycji społecznej, poprawionej jeszcze małżeństwem; wręcz rozkoszowała się myślą o okrutnym ciosie, jaki zaraz zada trójce obrzydłych jej do cna wnuków. Najmłodszy, szesnastoletni Alex, zauważył jej krytyczne spojrzenie i z niechęcią, zamiast kieliszka szampana, wziął z podsuwanej mu przez lokaja srebrnej tacy szklankę mrożonej herbaty. Jakże on i jego siostra są do siebie podobni, pomyślała Margaret, z niesmakiem obserwując parę młodych. Obydwoje zepsuci, bezwolni, rozpustni i nieodpowiedzialni; za dużo alkoholu, zbędnych wydatków, hazardu; rozpuszczeni smarkacze, nie mający pojęcia, co to takiego samodyscyplina. Ale ten stan rzeczy miał się ku końcowi.

Podążyła wzrokiem za lokajem podającym tacę Elizabeth. Wnuczka była ubrana w mocno dopasowaną, żółtego koloru letnią sukienkę z głębokim dekoltem. Gdy spostrzegła minę babki, posłała jej wyzywające spojrzenie i, jak przystało na infantylną siedemnastolatkę, wzięła kieliszek szampana, nie zapominając o drugim na zapas. Margaret Stanhope obserwowała ją bez słowa. Dziewczyna była niemal lustrzanym odbiciem matki - płytkiego, zwariowanego na punkcie seksu frywolnego stworzenia - która zginęła przed ośmioma laty, gdy syn Margaret, a jej mąż, na oblodzonej szosie stracił panowanie nad kierownicą sportowego samochodu, zabijając siebie i żonę, osierocając czwórkę dzieci. W raporcie policyjnym odnotowano, że obydwoje byli pijani, a samochód poruszał się z prędkością ponad stu mil na godzinę.

Sześć miesięcy temu mąż Margaret, nigdy nie przejmujący się swym podeszłym wiekiem ani złą pogodą, pilotował prywatny samolot podczas lotu do Cozumel, podobno na ryby. Samolot rozbił się, pilot poniósł śmierć. Z cynicznym spokojem Margaret pomyślała, że dwudziestopięcioletnia modelka, która razem z nim znalazła się w powietrzu, zapewne miała posłużyć za przynętę. Śmiertelne wypadki stanowiły wymowną ilustrację nieodpowiedzialności, a ich okoliczności -nader często - rozpustnego charakteru, cech od wielu pokoleń właściwych mężczyznom Stanhope'ow; każdy, arogancki, zuchwały i przystojny, żył tak, jakby był niezniszczalny, a ze swych czynów nie musiał się przed nikim rozliczać.

W rezultacie Margaret spędziła życie, kurczowo czepiając się swej nadwątlonej dumy i próbując zachować arystokratyczną flegmę, podczas gdy jej rozwiązły mąż trwonił majątek na rozliczne grzechy, przy okazji zachęcając wnuki, by żyły tak jak on. Zeszłego roku, gdy położyła się spać w sypialni na górze, mąż sprowadził do domu prostytutki i zabawiał się z nimi wraz z chłopcami. Byli tam wszyscy, oprócz Justina, jej ukochanego Justina...

Łagodny, mądry i pracowity - jedyny z trzech wnuków przypominający mężczyzn z jej rodziny - kochała go całym sercem. Ale Justin umarł, a jego brat Zachary żyje i cieszy się dobrym zdrowiem, swą witalnością wręcz ubliżając pamięci tamtego. Odwróciła głowę i patrzyła, jak po przybyciu na jej wezwanie z lekkością pokonuje schody na werandę, i z trudem udało jej się ukryć nienawiść, jaką poczuła do tego wysokiego, ciemnowłosego osiemnastolatka. Zacisnęła palce na szklance i całym wysiłkiem woli walczyła z pragnieniem rzucenia nią w tę opaloną twarz, zarysowania paznokciami gładkiej skóry.

Zachary Stanhope III, nazwany tak na cześć męża Margaret, wyglądał dokładnie tak, jak jego dziadek w tym samym wieku, ale nie to było przyczyną jej nienawiści. Miała o wiele poważniejszy powód, Zachary dobrze go znał. Za chwilę zapłaci za swój czyn, niestety, nie do końca. Nie mogła ukarać go tak, jak na to zasługiwał, i za tę bezsilność pogardzała sobą niemal tak mocno jak wnukiem.

Zaczekała, aż służący poda mu szampana i weszła na werandę.

- Pewnie zastanawiacie się, czemu zawdzięczacie to rodzinne zebranie - powiedziała.

Zachary, nie okazując żadnych uczuć, oparty o balustradę słuchał w milczeniu, ale jak zauważyła, Alex i Elizabeth, siedzący przy stoliku pod parasolem, wymienili znudzone spojrzenia. Obydwoje bez wątpienia marzyli, by wymknąć się z domu i spotkać z przyjaciółmi, podobnymi im nastolatkami: amoralnymi młodymi ludźmi o słabych charakterach, trawiącymi czas na poszukiwanie niezdrowych podniet, którzy bez najmniejszych zahamowań folgowali zachciankom, bo wiedzieli, że za rodzinne pieniądze wyratują się z każdej opresji.

- Widzę, że się niecierpliwicie - zwróciła się do dwójki przy stoliku - dlatego od razu przejdę do sedna. Jestem pewna, że żadne z was nie zadało sobie trudu zastanowienia się nad czymś równie prozaicznym jak pieniądze. Dziadek, zbyt pochłonięty „towarzyskimi zajęciami” i przekonany o swej nieśmiertelności, nie pomyślał, jak, po wypadku rodziców, zabezpieczyć was finansowo. W rezultacie ja sprawuję pieczę nad majątkiem. Na pewno zastanawiacie się, co to dla was oznacza, z chęcią wytłumaczę. - Z malującym się na twarzy uśmiechem satysfakcji ciągnęła: - Do końca szkoły, jeżeli poprawicie swoje stopnie i będziecie zachowywać się jak należy - oczywiście według mojej oceny - pokryję czesne, a nawet pozwolę zachować wam luksusowe samochody. Skończyłam, kropka.

Elizabeth zareagowała bardziej zdziwieniem niż niepokojem.

- A co z moim kieszonkowym i wydatkami na utrzymanie, gdy w przyszłym roku wyjadę do college'u?

- Żadnych „wydatków na utrzymanie”. Będziesz mieszkać tutaj i chodzić do junior college. Jeżeli w ciągu dwóch najbliższych lat udowodnisz, że można ci zaufać, pozwolę na wyjazd do szkoły.

- Junior college - powtórzyła Elizabeth z furią - chyba nie mówisz poważnie!

- Przekonasz się, Elizabeth. Jeżeli zlekceważysz moje słowa, zostaniesz bez centa. Niech tylko usłyszę o zakrapianych alkoholem przyjęciach, narkotykach albo rozpuście, nie dostaniesz ode mnie grosza. -Popatrzyła w stronę Alexandra i dodała: - Gdybyś miał jakieś wątpliwości, wszystko, co powiedziałam, odnosi się także do ciebie. Już nie wrócisz do Exeter, a szkołę średnią skończysz tu, na miejscu.

- Nie możesz nam tego zrobić! - wybuchnął Alex. - Dziadek nigdy by się nie zgodził!

- Nie wolno ci dyktować nam, jak mamy żyć - lamentowała Elizabeth.

- Jeżeli nie spodobała ci się moja propozycja - kontynuowała Margaret twardym, zimnym jak lód głosem - sugeruję, byś przyjęła posadę kelnerki albo poszukała sobie alfonsa, bo tylko przy tych dwóch zajęciach dasz sobie radę.

Patrzyła, jak ich twarze robią się coraz bledsze i z satysfakcją kiwnęła głową.

- A co z Zackiem? - rozległ się płaczliwy głos Alexandra. – Świetnie radzi sobie w Yale, chyba nie zamierzasz zmusić go, by również zamieszkał tutaj.

Nadszedł moment, na który z utęsknieniem czekała.

- O nie, w żadnym wypadku - powiedziała. Stanęła twarzą w twarz z Zacharym, by móc lepiej go obserwować, i przez zaciśnięte zęby syknęła: - Wynoś się! Wynoś się z tego domu, raz na zawsze.

Gdyby nie nagłe zaciśnięcie szczęk, pomyślałaby, że jej słowa nie zrobiły na chłopcu najmniejszego wrażenia. Nie domagał się wyjaśnień, po prostu ich nie potrzebował. Przeciwnie, spodziewał się tego, co usłyszał, od chwili gdy przedstawiła jego siostrze swe warunki. Bez słowa oderwał się od balustrady i wyciągnął rękę po leżące na stole kluczyki od samochodu, gdy jednak jego palce już ich dotykały, ostry głos Margaret sprawił, że dłoń zawisła w powietrzu.

- Zostaw! Możesz zabrać tylko to, co masz na grzbiecie. – Cofnął rękę i popatrzył w stronę brata i siostry, jakby oczekując pomocy, ale oni, zbyt pogrążeni we własnych smutkach lub, co bardziej prawdopodobne, wystraszeni, że jej się narażą, milczeli.

Margaret pogardzała młodszą dwójką za tchórzostwo i nielojalność, ale postanowiła do końca zagwarantować sobie ich uległość.

- Jeżeli któreś skontaktuje się z nim albo pozwoli na zbliżenie do siebie - Zachary już prawie zszedł po schodach werandy - jeżeli choć by przypadkiem znajdzie się z nim na tym samym przyjęciu lub w tym samym domu, spotka go podobny los. Czy wyrażam się jasno? Jeżeli myślisz, Zachary, o zwróceniu się do któregokolwiek z przyjaciół, lepiej zrezygnuj - rzuciła za odchodzącym wnukiem. - Praca w fabryce Stanhope jest podstawą utrzymania dla znakomitej większości mieszkańców Ridgemont, a teraz ja rządzę tam niepodzielnie; nikt nie zechce ryzykować mojego niezadowolenia i utraty zajęcia.

Słysząc jej słowa, odwrócił się i spojrzał z tak wielką pogardą, że uświadomiła sobie, iż nigdy nie przyszłoby mu do głowy zabieganie o pomoc u znajomych. Zaintrygował ją wyraz oczu wnuka. Zanim odwrócił głowę, dostrzegła w nich - żal? A może nienawiść? Strach? Miała nadzieję, że dopadły go wszystkie te uczucia naraz.

Furgonetka zwolniła i zatrzymała się przy samotnym mężczyźnie, idącym poboczem szosy, z marynarką zarzuconą na ramię i zwieszoną głową, jakby krył twarz przed porywistym wiatrem.

- Hej - zawołał Charlie Murdock - podwieźć cię?

Para piwnobursztynowych oczu popatrzyła na Charliego. Przez chwilę młody człowiek wyglądał tak, jakby wyrwano go z głębokiego snu, potem potakująco skinął głową. Gdy wsiadał do szoferki, Charlie zauważył, że chłopiec ma na sobie drogie spodnie, lśniące mokasyny, dobrane kolorem do stroju skarpetki, a na głowie nosi modną fryzurę, i od razu pomyślał, że wziął do samochodu studenta college'u, który, z jakiejś przyczyny, podróżuje autostopem. Pewny swej przenikliwości, zaczął rozmowę:

- Do którego college'u chodzisz?

Chłopiec, nim odpowiedział, z trudem przełknął ślinę, jakby coś dławiło go w gardle i odwrócił twarz w stronę okna. Ton jego głosu był chłodny i stanowczy.

- Nie uczęszczam do college'u.

- A co się stało, gdzieś w okolicy zepsuł ci się samochód?

- Nie.

- Może twoja rodzina tu mieszka?

- Nie mam rodziny. Z szorstkiego tonu pasażera Charlie, który w Nowym Jorku miał trzech dorosłych synów, wywnioskował, że chłopiec całym wysiłkiem woli próbuje powściągnąć emocje. Odczekał kilka chwil i pytał dalej:

- Masz jakieś imię?

- Zack... - zabrzmiała odpowiedź, i po chwili wahania - ...Benedict.

- Dokąd się wybierasz?

- Wszędzie mi po drodze.

- Jadę aż na Zachodnie Wybrzeże, do Los Angeles.

- Świetnie, wszystko mi jedno - odpowiedział chłopiec tonem zniechęcającym do dalszej rozmowy.

Minęło kilka godzin, zanim młody człowiek odezwał się ponownie, tym razem z własnej woli.

- Czy jak dojedziemy do Los Angeles, będzie ci potrzebna pomoc przy rozładunku?

Charlie spojrzał na pasażera spod oka i szybko zmienił swoją opinię o nim. Ten ubrany i mówiący jak dzieciak z bogatej rodziny chłopiec najwyraźniej znalazł się poza swoim środowiskiem, w dodatku bez grosza, i jest zdecydowany odrzucić dumę i zabrać się do zwyczajnej, ciężkiej pracy, co w tych okolicznościach wskazywałoby na siłę charakteru.

- Wyglądasz mi na takiego, który poradzi sobie z noszeniem ciężarów - powiedział, rzucając pełne aprobaty spojrzenie na wysokiego, dobrze zbudowanego Benedicta. - Dźwigałeś może ciężary?

- Kiedyś boksowałem w... kiedyś - uciął.

W college'u, dodał Charlie w myślach. Benedict przypominał mu własnych synów, gdy przechodzili burzliwy wiek i mieli przedziwne pomysły, i czując, iż Zack znalazł się w prawdziwych tarapatach, postanowił dać mu pracę. Wyciągnął do chłopca rękę.

- Nazywam się Murdock, Charlie Murdock. Nie mogę ci wiele zapłacić, ale przynajmniej, jak już dojedziemy do Los Angeles, będziesz miał okazję obejrzeć niezły film. Ta ciężarówka wiezie ekwipunek Empire Studios, mam z nimi umowę i teraz jedziemy właśnie do nich.

Posępna obojętność, z jaką Benedict przyjął niecodzienną bądź co bądź informację, umocniła Charliego w przekonaniu, że pasażer jest nie tylko spłukany, ale w dodatku nie ma pomysłu na najbliższą przyszłość.

- Jeżeli sprawdzisz się, może będę mógł szepnąć za tobą słówko w dziale zatrudnienia Empire - oczywiście, jeżeli nie przeszkadza ci machanie miotłą i zginanie pleców.

Pasażer odwrócił twarz do okna, wbijając wzrok w ciemność. Właśnie gdy Charlie ponownie zmienił zdanie, uznając, że chłopak uważa się za kogoś lepszego, młodzieniec odezwał się głosem zachrypłym z zażenowania i ulgi:

- Dziękuję, jestem bardzo wdzięczny.

ROZDZIAŁ 1

1978

- Jestem pani Borowski z LaSalle, ośrodka do spraw rodzin zastępczych. - Po perskim dywanie kroczyła w stronę recepcjonistki kobieta w średnim wieku, z zarzuconą na ramię firmową torbą magazynu „Woolwortha”. Wskazując gestem dłoni drobną, apatycznie wlokącą się za nią jedenastolatkę, dodała chłodno: - A to Julie Smith, umówiona na wizytę u doktor Theresy Wilmer. Wrócę po nią, jak zrobię zakupy. Recepcjonistka uśmiechnęła się do dziewczynki.

- Doktor Wilmer zaraz cię przyjmie, Julie, a na razie usiądź sobie i wypełnij formularz, ile potrafisz. Gdy byłaś u nas poprzednio, zupełnie o nim zapomniałam.

Zbita z tropu świadomością, że ma na sobie podniszczone dżinsy i powyciągany żakiet, Julie niepewnie rozglądała się po eleganckiej poczekalni, przebiegała wzrokiem po delikatnych figurkach z porcelany stojących na antycznym stoliku do kawy i cennych rzeźbach z brązu wystawionych na marmurowych postumentach. Ominęła z daleka stolik i umieszczone na nim bibeloty. Usiadła na krześle stojącym obok olbrzymiego akwarium, w którym egzotyczne złote rybki, falując płetwami, kluczyły wśród koronkowej zieloności. Pani Borowski, już zza drzwi, wsadziła do pokoju głowę i ostrzegła:

- Julie ukradnie wszystko, co nie zostało przybite gwoździami. Jest cwana i szybka, lepiej niech pani dobrze na nią uważa.

Wściekła z upokorzenia, Julie opadła na krzesło. Wyciągnęła przed siebie nogi, starając się przybrać maksymalnie znudzoną pozę świadczącą o zupełnej obojętności na okropną uwagę pani Borowski. Ale cały efekt psuły jaskrawe kolory wstydu plamiące jej policzki, no i to, że nogami nie sięgała podłogi.

Po chwili usiadła jednak wygodniej i z przestrachem przyglądała się otrzymanej karcie. Choć wiedziała, że nie uda jej się odróżnić słów, spróbowała zrozumieć tekst. Z zawziętością, przygryzając język zębami, skoncentrowała się na drukowanych napisach. Pierwsze słowo zaczynało się na N jak słowo No na tablicach z napisem No Parking -przyjaciółka wytłumaczyła jej jego znaczenie. Następną literą na karcie było a, tak jak w słowie cat, ale pozostałe wyglądały już inaczej. Dłoń dziewczynki z pasją zacisnęła się na żółtym ołówku; całym wysiłkiem woli starała się opanować jakże jej znajome uczucie frustracji i gniewnej rozpaczy, ogarniające ją za każdym razem, gdy kazano jej czytać. Słowo cat poznała w pierwszej klasie, ale nigdzie więcej się z nim nie spotkała. Wściekła na tekst na karcie, którego nie rozumiała, zastanawiała się, dlaczego nauczyciele uczą dzieci takich idiotycznych słów jak cat, jeżeli nie można nigdzie na nie natrafić, poza głupimi książkami dla głupich uczniów.

Ale te książki nie były głupie, przypomniała sobie, ani nauczyciele. Inne dzieci w jej wieku pewnie w mig poradziłyby sobie z tą durną kartą! To ona jest głupia, bo nie umie przeczytać ani słowa!

Przecież, mówiła sobie, wiem mnóstwo o sprawach, o których inne dzieci nie mają pojęcia, bo nie obserwują wszystkiego tak uważnie. Jedno ze spostrzeżeń podpowiadało jej, że gdy dostaje się kwestionariusz do wypełnienia, trzeba zacząć od wpisania nazwiska.

Z pracowitą starannością, w poprzek górnej części karty wykaligrafowała

J - u - l - i - e - S - m - i - t - h , ale zaraz utknęła, niezdolna wypełnić dalszych rubryk. Znowu ogarnął ją gniew i zniechęcenie na głupi kawałek papieru, zaczęła więc myśleć o przyjemniejszych sprawach, jak choćby dotyk wiatru na twarzy wiosenną porą. Właśnie udało jej się wyczarować obraz siebie odpoczywającej pod wielkim, liściastym drzewem, podziwiającej wiewiórki skaczące z gałęzi na gałąź, gdy miły głos recepcjonistki gwałtownie zmusił ją do powrotu do podszytej poczuciem winy czujności.

- Coś nie w porządku z ołówkiem, Julie? Mocno przycisnęła zaostrzony koniec do dżinsów.

- Złamał się, proszę pani.

- Masz tu drugi.

- Boli mnie dzisiaj ręka - skłamała - i nie mam ochoty na pisanie. - Zerwała się. - Muszę iść do toalety, gdzie jest?

- Obok wind. Doktor Wilmer zaraz będzie wolna, nie odchodź za daleko.

- Dobrze - odpowiedziała posłusznie Julie. Po zamknięciu za sobą drzwi gabinetu odwróciła się, by popatrzeć na napis, uważnie studiowała początkowe litery, aby później, gdy wróci, mogła odszukać właściwy pokój.

- P - szeptała na głos, by lepiej zapamiętać - S - Y . – Zadowolona ruszyła przed siebie korytarzem, później przeszła przez wyłożony dywanami hol i skręciła w lewo. Dalej droga prowadziła w prawo, koło fontanny, a gdy w końcu dziewczynka dotarła do wind, odkryła, ku swemu zakłopotaniu, dwoje drzwi z wymalowanymi na nich słowami. Była niemal pewna, że to toalety, gdyż wśród fragmentów wiedzy, które skrzętnie gromadziła, znajdowała się informacja, iż drzwi do ubikacji w dużych budynkach zazwyczaj mają inne klamki niż te prowadzące do pomieszczeń biurowych. Trudność polegała na braku jakichkolwiek napisów, jak BOYS lub GIRLS - słowa, które umiała rozróżnić - brakowało też wizerunków mężczyzny i kobiety, informujących, gdzie wejść. Julie położyła dłoń na klamce drzwi bliższych windy, pchnęła lekko i zajrzała do środka. Wycofała się w pośpiechu na widok śmiesznie wyglądających muszli na ścianie, gdyż wiedziała jeszcze o dwóch rzeczach, całkowicie, jak sądziła, nieznanych innym dziewczętom: w toaletach dla mężczyzn wiszą pojemniki o dziwacznych kształtach, a oni wściekają się, gdy dziewczyna przyłapie ich, jak to robią. Otworzyła drugie drzwi i znalazła się we właściwej toalecie.

Uświadomiła sobie, że straciła sporo czasu i pośpiesznie wróciła tą samą drogą, aż doszła do części korytarza, w której powinno znajdować się biuro doktor Wilmer. Z uwagą zaczęła studiować litery. Nazwisko doktor Wilmer poprzedzały PSY , a na najbliższych drzwiach widniał napis PET; pomyślała, że pewnie źle zapamiętała i szybko weszła do środka. Nieznajoma, szpakowata kobieta popatrzyła na nią znad maszyny do pisania.

- Tak?

- Przepraszam, pomyliłam pokoje - wymamrotała czerwona ze wstydu Julie. - Czy pani wie, gdzie jest biuro doktor Wilmer?

- Doktor Wilmer?

- Tak, no wie pani, Wilmer, zaczyna się od P - S - Y !

- P-S-Y... aha, chodzi ci o Gabinet Psychiatrów! Apartament dwadzieścia pięć szesnaście, przy końcu korytarza.

Kiedy indziej Julie udałaby, że zrozumiała i szukałaby dalej, dopóki nie natrafiłaby na właściwe drzwi, ale teraz nie chciała się spóźnić.

- Może pani przeliterować?

- Słucham?

- Numery! - zawołała zdesperowana dziewczynka. - Proszę powiedzieć mi je tak: sześć-dziewięć-cztery-dwa, w ten sposób.

Kobieta popatrzyła na nią jak na osobę niezbyt rozgarniętą. Rzeczywiście taka jestem, pomyślała Julie, ale nie znoszę, gdy inni mi to wytykają. Po pełnym irytacji westchnieniu kobieta wyrecytowała:

- Doktor Wilmer zajmuje apartament dwa-pięć-jeden-sześć.

- Dwa-pięć-jeden-sześć - powtórzyła Julie.

- Czwarte drzwi po lewej stronie.

- Czemu nie mówiła pani tak od razu! Na widok Julie sekretarka doktor Wilmer podniosła wzrok znad maszyny.

- Zgubiłaś się?

- Ja? Ależ skąd! - skłamała dziewczynka, gwałtownie potrząsając gęstymi lokami. Wróciła na poprzednie miejsce i zaraz zainteresowała się stojącym obok akwarium, zupełnie nieświadoma, że jest obserwowana zza czegoś, co wyglądało jak zwyczajne lustro. Jej uwagę od razu zwróciła jedna z rybek: nie dawała znaku życia, dwie pozostałe pływały wokół, jakby rozważając pożarcie martwej towarzyszki. Julie uderzyła palcem w szklaną ściankę, by odgonić żarłoczne stworzenia, ale nie na wiele to się zdało, bo zaraz wróciły.

- Tam jest nieżywa rybka - powiedziała, usiłując mówić obojętnym tonem- mogę ją wyciągnąć.

- Sprzątający usuną ją wieczorem, ale dziękuję za dobre chęci.

Julie stłumiła w sobie irracjonalny protest przeciwko czemuś, co uważała za bezsensowne okrucieństwo wobec martwego stworzenia. To niesprawiedliwe, by coś tak niewyobrażalnie pięknego, w dodatku bezbronnego, zostało pozostawione ot tak sobie! Wzięła czasopismo ze stolika i udawała, że je przegląda, ale kątem oka nie przestała obserwować żywych ryb. Za każdym razem, gdy wracały skubać zmarłą koleżankę, Julie rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę sekretarki, by przekonać się, czy ta nie patrzy, i niby przypadkiem, wyciągniętą ręką stukała w szkło, płosząc nachalne stworzenia.

Kilka stóp dalej, z gabinetu po drugiej stronie lustra, doktor Theresa Wilmer obserwowała scenkę, a jej oczy zajaśniały zrozumieniem na widok bohaterskich wysiłków Julie, mających na celu obronienie martwej ryby, przy równoczesnym zachowaniu obojętnej miny na użytek siedzącej za biurkiem kobiety. Zwracając się do stojącego obok mężczyzny, psychiatry interesującego się jej najnowszym przedsięwzięciem, odezwała się ironicznie:

- Oto ona, „straszna Julie”, przerażająca nastolatka, określana przez niektórych z biura rodzin zastępczych nie tylko jako nierozgarnięta, ale także niezdolna do podporządkowania się, dodatkowo mająca fatalny wpływ na rówieśników - niespokojny duch, staczający się w otchłań młodocianej przestępczości. Czy słyszałeś o tym - mówiła dalej tonem lekko rozbawionym, z wyraźną nutą podziwu - że ta smarkula zorganizowała strajk głodowy w LaSalle? Namówiła czterdzieścioro pięcioro dzieci, w większości starszych, by razem domagali się lepszego jedzenia.

- Pewnie postąpiła tak, by zaspokoić nieodpartą potrzebę buntowania się przeciw kierownictwu? - Doktor John Frazier z uwagą przyjrzał się małej dziewczynce stojącej po drugiej stronie lustra.

- Nie - odparła oschle doktor Wilmer - szło o podstawową potrzebę: lepsze jedzenie. Wyżywienie w LaSalle jest wystarczające, ale zupełnie pozbawione smaku, wiem, bo sama próbowałam.

Frazier, zaskoczony, popatrzył na koleżankę.

- A co z kradzieżami? Ich nie można bagatelizować.

Opierając się ramieniem o ścianę, Terry skinęła głową w stronę dziecka i powiedziała z uśmiechem:

- Słyszałeś o Robin Hoodzie?

- No pewnie. Czemu pytasz?

- Bo właśnie patrzysz na uwspółcześnioną wersję młodocianego Robina. Julie potrafiłaby ukraść ci złoty ząb i nawet byś tego nie zauważył, jest niewiarygodnie zręczna.

- Nie sądzę, by to mogło być dostateczną rekomendacją do zamieszkania w Teksasie z twoimi niczego nie podejrzewającymi kuzynami, do których, jak rozumiem, zamierzasz ją posłać.

Wzruszyła ramionami.

- Julie kradnie jedzenie, ubrania czy zabawki, ale nie dla siebie. Rozdaje łupy młodszym dzieciom z LaSalle.

- Jesteś pewna?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin