Alistair MacLean - Cyrk.rtf

(551 KB) Pobierz

 

                                                 Alistair Mac$lean                                              

Cyrk               

 

          Przełożyli J. T. Mirkowicz        i Blanka Kuczborska                                                                         

 

Rozdział pierwszy

            - Fawcett, ty farbowany lisie!         - zawołał Pilgrim. - Gdybyś był         prawdziwym pułkownikiem, za to         przebranie należałby ci się awans na         generała. Wspaniale, mój drogi.         Wspaniale!          Pilgrim był prawnukiem         angielskiego para, i to w każdym         calu. Wymuskany ubiór i nieco         afektowany styl mowy sprawiały,         że wszyscy mimo woli wypatrywali         u niego monokla i krawatu         ekskluzywnej szkoły Eton. Jego         nienagannie skrojone garnitury         pochodziły z Savile Row,         koszule z domu Turnbull and         Asser, a ukochaną parę         dubeltówek kupił oczywiście w         firmie rusznikarskiej Purdeys na         West End, płacąc bez zmrużenia         oka cztery tysiące dolarów.         Jedynym odstępstwem były buty;         ręcznej roboty, ale szyte w         Rzymie. Pilgrim byłby znakomitym         odtwórcą Sherlocka Holmesa;         każdy dobry reżyser powierzyłby         mu tę rolę z pełnym         przekonaniem, i to rezygnując ze

 

 

        zdjęć próbnych.          Fawcett nie zareagował ani na         pochwały, ani na dyskretną         świetność ubioru człowieka,         którego miał przed sobą. Jego         twarz rzadko zdradzała         jakiekolwiek emocje - może         dlatego, że była pulchna,         pozbawiona zmarszczek i równie         okrągła jak tarcza księżyca.         Wyglądał jak pączek w maśle, w         dodatku ciut głupawy; dziesiątki         przestępców marniejących za         kratami federalnych więzień         często skarżyły się ze         zrozumiałą goryczą, że wygląd         Fawcetta jest tak perfidnie         zwodniczy, iż wręcz niemoralny.          Spojrzenie niewielkich oczek         wyzierających spośród fałd         tłuszczu przewędrowało po półkach         wypełnionych oprawnymi w skórę         tomami i spoczęło na kominku, w         którym płonęły sosnowe szczapy.           - Szkoda, że w CIA awanse ani         nie następują tak szybko, ani         nie są tak spektakularne -         powiedział, wzdychając smutno.          - Cóż ci tak spieszno, mój         chłopcze? - Pilgrim był co         najmniej pięć lat młodszy od         Fawcetta. - Pamiętaj, że w         naszym zawodzie awans oznacza         wskakiwanie w buty umarlaka.          Spojrzał przelotnie, choć z         wyraźną satysfakcją na swoje         włoskie pantofle, po czym         przeniósł wzrok na dumną         kolekcję baretek zdobiących         pierś Fawcetta.          - Widzę, że nie żałowałeś         sobie najwyższych odznaczeń -         stwierdził.          - UZnałem, że pasują do         stworzonej przeze mnie postaci.          - Rozumiem. A ten twój         fenomen, Bruno. Jak na niego         wpadłeś?          - Nie ja: Smithers. Odkrył go,         kiedy byłem w Europie. Smithers         to wielki amator cyrku.          - Rozumiem. - Pilgrim         najwyraźniej lubił to słowo. -         Bruno. Naturalnie ma jakieś         nazwisko?

 

 

          - Wildermann. Ale nigdy go nie         używa; ani w życiu zawodowym,         ani prywatnym.          - Dlaczego?          - Nie wiem. Nie znam         człowieka. Ale wątpię, żeby         Smithers go o to pytał. Czy         Pele, Callas albo Liberace         potrzebują się przedstawiać z         imienia i nazwiska?          - Stawiasz go w jednym rzędzie         z nimi?          - Mam poważne wątpliwości, czy         ktokolwiek ze świata cyrku         zdecydowałby się postawić ich w         jednym rzędzie z nim.          Pilgrim wziął do ręki kilka         kartek.          - Zna język jak tubylec.          - Jest tubylcem.          - Reklamowany jako najlepszy         na świecie ekwilibrysta. -         Pilgrim nie dawał się zbić łatwo         z tropu. - Chłopiec na lotnym         trapezie, coś w tym stylu?          - Tak. Ale przede wszystkim         jest linoskoczkiem.          - Najlepszym na świecie?          - Wszyscy w branży żywią tę         opinię.          - Oby się nie mylili, jeśli         nasze informacje o Krau         pokrywają się z prawdą. Widzę,         że uważa się też za mistrza w         karate i judo.          - Wcale się nie uważa. To ja,         a raczej Smithers uważa go za         mistrza, a jak ci wiadomo,         Smithers jest ekspertem w tych         sprawach. Obserwował go dziś         rano, kiedy Bruno ćwiczył w         klubie Samuraj. Tamtejszy trener         jest posiadaczem czarnego pasa;         w judo to najwyższy stopień         wtajemniczenia. KIedy skończyli,         trener zmył się z maty jak ktoś,         kto ma ochotę od ręki złożyć         wymówienie. Wprawdzie Smithers         przyznaje, że nie widział Bruna         walczącego z żadnym karateką,         ale twierdzi, że nie chciałby         być świadkiem kolejnej jatki.          - Według tych akt, Bruno jest         również magiem. - Pilgrim splótł         ręce z miną Sherlocka HOlmesa. -

 

 

        Dzielny Bruno. Ale co to         właściwie znaczy?          - W jego wypadku chodzi o         zjawiska z zakresu         parapsychologii.          Pilgrim z trudem opanował         grymas.          - Posługuje się         parapsychologią, żeby nie spaść         z liny?          - Też. Ale nie w tym rzecz.         Niemal każdy artysta cyrkowy         oprócz swojej specjalności ma         jakieś dodatkowe zajęcia.         Niektórzy pracują po prostu jako         siła robocza - ktoś musi         przenosić góry ekwipunku i         sprzętów. Inni, między innymi         Bruno, mają dodatkowe występy.         Obok, na placu, znajduje się coś         w rodzaju lunaparku, gdzie         przybywający do cyrku widzowie         mogą pozbyć się drobnych. Bruno         występuje tam w niewielkim         teatrzyku, takiej składanej         budzie. Czyta myśli, mówi ci         imię twojego dziadka, podaje         numery banknotów, jakie masz w         kieszeniach, albo zgaduje co         ktoś napisał lub narysował na         kartce schowanej w zalakowanej         kopercie. I tak dalej.          - Nic nowego.  Takie sztuczki         umie robić pierwszy lepszy         magik, byleby tylko miał kilku         umówionych gości na widowni.          - MOżliwe, choć podobno Bruno         potrafi wykonywać różne rzeczy,         które nie mają racjonalnego         wytłumaczenia, i których żaden         magik nie jest w stanie         powtórzyć. Ale to, co interesuje         nas najbardziej, to fakt, że         posiada idealnie fotograficzną         pamięć. Wystarczy, że kilka         sekund popatrzy na rozłożoną         gazetę, a będzie znał każde         słowo i jego dokładne położenie.         Jeśli spytasz go, na przykład, o         trzecie słowo w trzecim wierszu         trzeciej szpalty po prawej         stronie, a on ci powie         "kongres", możesz dać sobie rękę         uciąć, że tym słowem jest         "kongres". Co więcej, potrafi to

 

 

        robić z tekstem napisanym w         dowolnym jęZyku - sam nie musi         go rozumieć.          - MUszę to zobaczyć. Zresztą,         jeśli jest tak dobry jak mówisz,         dlaczego nie występuje wyłącznie         na scenie? Przecież mógłby zbić         fortunę jako magik i nie         musiałby narażać życia śmigając         pod chmurami.          - Nie wiem. Choć z tego co         mówił Smithers wynika, że za te         akrobacje też niezgorzej mu         płacą. Jest gwiazdą numer jeden         w najlepszym cyrku na świecie.         Ale domyślam się, że to nie jest         jedyny powód. KIeruje         trzyosobową trupą akrobatów         zwaną Orły Ciemności; bez niego         pozostali nie daliby sobie rady.         Nie mają właściwości         parapsychologicznych.          - Hm. W interesującej nas         sprawie nie ma miejsca na         przesadne sentymenty i nadmiar         lojalności.          - Zgadzam się co do         sentymentów. Ale co do         lojalności, to cecha, na której         powinno nam zależeć. Zwłaszcza,         gdy chodzi o lojalność wobec         nas. Choć ta bynajmniej nie         wyklucza lojalności wobec braci.         Młodszych braci.          - Rodzinna trupa?          - Myślałem, że wiesz.          Pilgrim potrząsnął głową.          - Orły Ciemności, powiadasz?          - Według Smithersa ta nazwa         idealnie do nich pasuje.         Wystarczy zobaczyć ich numer.         MOże nie wzbijają się hen w         niebo i nie śmigają pod chmurami         jak to ująłeś przed chwilą, ale         też i nie człapią po ziemi.         KIedy trapez się dobrze         rozhuśta, znajdują się         dwadzieścia pięć metrów nad         areną. Czy spada się z         dwudziestu pięciu metrów, czy z         dwustu pięćdziesięciu, szanse         skręcenia karku i połamania         dwustu iluś kości, z których         składa się ludzki szkielet, są         mniej więcej takie same.

 

 

        Zwłaszcza jeśli ma się zawiązane         oczy i się nie wie, gdzie góra,         a gdzie dół.          - Chcesz powiedzieć?          - Mają na rękach, czarne,         jedwabne rękawiczki. LUdziom         wydaje się, że kryją się w nich         jakieś elektroniczne czujniki,         które pomagają braciom odgadnąć,         gdzie jest który trapez, kiedy         koziołkują między nimi w         powietrzu. Może jakieś druty czy         płytki, naładowane ujemnie i         dodatnio. Nic podobnego. Noszą         te rękawiczki wyłącznie dla         lepszej przyczepności. Nie mają         żadnego elektronicznego systemu         wspomagania, a opaski,         którymi przewiązują oczy, są         całkowicie nieprzejrzyste. Nigdy         jednak nie zdarzyło im się         chybić, czego najlepszym dowodem         jest to, że wciąż są w         komplecie. Najmniejszy błąd, a         byłoby o jednego Orła mniej.         Polegają na jakiejś formie         postrzegania pozazmysłowego,         cokolwiek to znaczy. Tylko Bruno         ma ten dar; dlatego on łapie         braci.          - Muszę to zobaczyć na własne         oczy. Występ maga również.          - Nic prostszego. Wstąpimy do         jego budy przed spektaklem. -         Fawcett spojrzał na zegarek. -         Właściwie możemy już ruszać. Czy         pan Wrinfield spodziewa się nas?          Pilgrim bez słowa skinął         głową.          Jeden z kącików ust Fawcetta         drgnął lekko, co mogło         znamionować uśmiech.          - Co z tobą, JOhn? - spytał. -         Każdy, kto idzie do cyrku,         cieszy się jak dziecko. A ty         jakoś nie masz najszczęśliwszej         miny.          - Dziwisz się? W tym cyrku         pracują ludzie dwudziestu pięciu         narodowości. Co najmniej jedna         trzecia pochodzi z Europy         Wschodniej. Skąd mogę wiedzieć,         czy nie natknę się na kogoś, kto         ma powody mnie nie lubić? I kto         nosi w kieszeni moje zdjęcie? Co

 

 

        drugi z nich może mieć moją         fotografię!          - Taka jest cena sławy.         Powinieneś się chyba przebrać. -         Fawcett z satysfakcją popatrzył         na własny mundur. - MOże za         podpułkownika?          Ruszyli do centrum Waszyngtonu         służbowym wozem bez oznakowań.         Pilgrim i Fawcett siedzieli z         tyłu, a z przodu kierowca i         trzeci pasażer, człowiek nijaki,         nie rzucający się w oczy,         łysawy, w przeciwdeszczowym         płaszczu, o twarzy tak         przeciętnej, że nikt nie był w         stanie jej zapamiętać.          - Pamiętajcie, Masters -         zwrócił się do niego Pilgrim -         że musicie pierwsi wskoczyć na         scenę.          - Pamiętam, proszę pana.          - Wybraliście sobie słowo?          - Tak. "Kanada".          Zapadł już zmierzch; w oddali,         poprzez mżawkę, dostrzegli         ogromną, owalną budowlę z wysoką         kopułą na szczycie, ozdobioną         setkami kolorowych świateł,         które zapalały się i gasły na         przemian. Fawcett wydał         polecenie kierowcy. Samochód         zatrzymał się; Masters wysiadł         bez słowa, i ze zwiniętą gazetą         w dłoni, wtopił się w tłum         gromadzący się przed cyrkiem.         Miał dar do wtapiania się w         tłumy. Samochód znów ruszył i         stanął dopiero przy samym         wejściu do budowli. Pilgrim i         Fawcett wysiedli i weszli do         środka.          Szeroki korytarz prowadził         wprost do głównego wejścia na         widownię. Lata cyrkowych         namiotów minęły bezpowrotnie,         przynajmniej w wypadku dużych         cyrków. Występy odbywały się         wyłącznie w specjalnych         budowlach albo w ogromnych         halach mieszczących dziesięć         tysięcy widzów, często i więcej;         cyrki takie jak ten, którego         występ miał się wkrótce         rozpocząć, musiały sprzedawać co

 

 

        najmniej siedem tysięcy biletów         na każdy spektakl, żeby nie         ponieść strat.          Na prawo od wejścia można było         dojrzeć kulisy cyrku: lwy i         tygrysy prychające w klatkach,         spętane słonie kuśtykające         nerwowo, konie, kucyki,         szympansy oraz kilku żonglerów         ćwiczących swoje sztuczki;         wysokiej klasy żongler musi         trenować równie często i długo         jak pianista koncertowy. W         nozdrza uderzał zapach -         charakterystyczny, niezapomniany         zapach cyrku. Z tyłu stały         przenośne budy mieszczące biura,         a za nimi rząd przebieralni dla         artystów. W rogu na wprost nich         zaczynał się wybieg na arenę;         zakręcał lekko, żeby kulisy były         jak najmniej widoczne dla osób         oglądających spektakl.          Z korytarza wiodącego na lewo         dobywała się muzyka; nie było to         jednak żadne z nagrań         Filharmonii Nowojorskiej, a         hałaśliwe, atonalne, blaszane         dźwięki, które jedynie przy         maksimum dobrej woli można         nazwać muzyką. W każdej innej         sytuacji byłby to po prostu         hałas nieznośny i niebezpieczny         dla uszu, albo dlatego, że tak         silnie kojarzył się wszystkim z         jarmarcznymi rozrywkami albo         dlatego, że faktycznie do nich         pasował, wydawał się tu jak         najbardziej na miejscu. Pilgrim         i Fawcett przeszli przez jedne z         kilku otwartych drzwi i znaleźli         się na zewnątrz, na placu         mieszczącym towarzyszący cyrkowi         lunapark. Chociaż sam plac był         niewielki, panował tu nie lada         ruch. Od typowych wesołych         miasteczek lunapark różniła         jedynie stojąca na uboczu spora         budowla z płyt pilśniowych         pomalowana w jaskrawe, krzykliwe         barwy. Nie zwracając uwagi na         inne wątpliwe atrakcje, Pilgrim         i Fawcett skierowali się w jej         stronę.          Nad wejściem biegł

 

 

        intrygujący napis: Wielki Mag.         Obaj mężczyźni zapłacili po         dolarze, weszli do śRodka i         stanęLi dyskretnie z tyłu.         Zresztą powodowała nimi nie         tylko dyskrecja; na ławach nie         było ani jednego wolnego         miejsca. Sława wielkiego maga         sprawiła, że salka pękała w         szwach.          Bruno Wildermann stał na         maleńkiej scenie. Wzrostu nieco         tylko większego niż średni, i o         ramionach zaledwie nieznacznie         szerszych od przeciętnych, nie         wyglądał specjalnie imponująco -         może dlatego, że całą sylwetkę,         aż po kostki, spowijała mu         obszerna, jaskrawa szata         chińskiego mandaryna, o sutych i         potężnych rękawach. Pociągła,         smagława twarz maga, widoczna         pod szopą czarnych włosów,         sprawiała inteligentne,         sympatyczne wrażenie, ale nie         było w niej nic wyjątkowego,         nic, co by jakoś szczególnie         przyciągało wzrok.          - Popatrz na te rękawy. MOżna         w nich ukryć całe stado         królików - szepnął Pilgrim.          Ale Bruno nie zamierzał         zabawiać zebranych kuglarstwem.         Jego występ w roli maga         ograniczał się wyłącznie do         prezentowania zdolności z         zakresu parapsychologii. Nie         musiał krzyczeć, żeby być dobrze         słyszalnym; miał głęboki,         donośny głos, z lekkim, obcym         akcentem, ale zbyt słabym, żeby         dało się go zidentyfikować.          Poprosił jedną z kobiet         obecnych na sali, żeby pomyślała         o jakimś przedmiocie i szepnęła         jego nazwę sąsiadowi. Po czym         bez namysłu wymienił przedmiot;         kobieta i jej sąsiad         potwierdzili.          - Umówieni - syknął Pilgrim.          Następnie Bruno poprosił, żeby         na scenę weszło troje         ochotników. Po chwili wahania         zgłosiły się trzy kobiety. Bruno         posadził je przy stole, wręczył

 

 

        każdej kartkę papieru i kopertę,         powiedział, żeby narysowały         jakiś prosty znak lub symbol i         schowały do koperty. Stanął do         nich tyłem, przodem do widowni.         Kiedy skończyły, wrócił do stołu         i przez kilka sekund patrzył na         koperty, cały czas trzymając         ręce za sobą.          - W pierwszej jest swastyka, w         drugiej znak zapytania, w         trzeciej kwadrat z przekątnymi -         oznajmił. - Proszę wyjąć kartki         i pokazać widowni.          Kobiety spełniły jego         życzenie. Wszystko się zgadzało:         pierwsza podniosła kartkę ze         swastyką, druga ze znakiem         zapytania, trzecia z kwadratem z         przekątnymi.          Fawcett pochylił się do         Pilgrima:          - Też umówione?          Pilgrim, zamyślony, nic nie         odpowiedział.          - Niektórym z państwa może się         wydawać, że mam na widowni         wspólników - rzekł Bruno - ale         nie możecie przecież wszyscy być         moimi wspólnikami, bo wtedy nie         przychodzilibyście na spektakl,         nawet gdyby mnie było stać na         opłacanie was. MOŻe jednak uda         mi się rozwiać wasze         wątpliwości. - Podniósł ze stołu         kartkę papieru złożoną w         samolocik. - Rzucę go pomiędzy         państwa. Chociaż potrafię wiele         rzezcy, nie potrafię ani         przewidzieć, ani kontrolować         lotu papierowego samolociku.         Nikt tego nie potrafi. Proszę,         żeby osoba, którą trafi, była         tak uprzejma i weszła na scenę.          Rzucił kartkę na widownię.         Samolot przez chwilę szybował w         powietrzu, skręcając to w lewo,         to w prawo, nieobliczalny jak         wszystkie papierowe pociski, po         czym zapikował nagle i         niespodziewanie, choć zgodnie ze         swoją naturą, i zakończył swój         niechlubnie krótki lot uderzając         w ramię kilkunastoletniego         chłopca. Chłopak wstał nieśmiało

 

 

        z miejsca i wszedł na scenę.         Bruno uśmiechnął się do niego         zachęcająco i wręczył mu taką         samą kartkę i kopertę jak         wcześniej kobietom.          - Zadanie jest proste - rzekł.         - Napisz na kartce dowolne trzy         cyfry i schowaj ją do koperty.          Odwrócił się tyłem do chłopaka         i obejrzał się dopiero wtedy,         gdy ten skończył. Nie dotknął         jednak koperty, nawet na nią nie         spojrzał.          - Teraz dodaj je i podaj mi         wynik - polecił.          - Dwadzieścia.          - Napisałeś siedem, siedem i         sześć.          Chłopak wyjął kartkę i pokazał         widowni. Faktycznie; widniały na         niej dwie siódemki i szóstka.          Fawcett zerknął na Pilgrima,         który miał jeszcze bardziej         zamyślony wyraz twarzy niż         poprzednio. Albo Bruno był         bardzo cwanym oszustem, albo         naprawdę posiadał nadzwyczajne         zdolności.          Po chwili Bruno zapowiedział         swój najtrudniejszy numer; żeby         zademonstrować możliwości swojej         fotograficznej pamięci, podjął         się zidentyfikować dowolne słowo         ze stron rozłożonej gazety,         wydanej w jakimkolwiek języku.         Masters wolał nie ryzykować, że         ktoś go wyprzedzi; znalazł się         na scenie, zanim mag skońcyzł         mówić. Bruno zerknął na niego z         pewnym rozbawieniem, wziął od         niego rozłożoną gazetę, rzucił         na nią okiem, po czym oddał ją         Mastersowi i spojrzał na niego         wyczekująco.          - Lewa strona, druga szpalta,         no powiedzmy, środkowe słowo w         siódmym wierszu - wyrecytował         Masters uśmiechając się z         zadowoleniem, przekonany, że mag         zaraz poniesie klęskę.          - Kanada - powiedział Bruno.          Uśmiech znikł z ust Mastersa.         Jego pospolita, bezbarwna twarz         jeszcze bardziej zszarzała i         przygasła; wzruszył

 

 

        niedowierzająco ramionami i         zszedł ze sceny.          Byli na zewnątrz, kkiedy         Fawcett znowu zwrócił się do         Pilgrima:          - Chyba nie sądzisz, że Bruno         zmówił się z twoim agentem, co?         Dałeś się przekonać?          - Dałem. O której rozpoczyna         się spektakl?          - Za pół godziny.          - ZObaczymy, jak spisuje się         na linie. Jeśli równie dobrze co         tutaj, to człowiek, o jakiego         nam chodzi.          Ogromna sala była wypełniona         po brzegi. W powietrzu         rozbrzmiewała muzyka, nie tylko         lepsza od poprzedniej, ale         autentycznie dobra, grana przez         bardzo sprawną orkiestrę. Czuło         się napięcie, podniecenie i         nastrój oczekiwania; tysiące         dzieci patrzyły wytrzeszczonymi         oczami na bajkowe królestwo, w         którym się nagle znalazły,         niemal tak przejęte, jak         towarzyszący im dorośli. Wszyst-        ko lśniło i migotało, lecz nie         tandetnym połyskiem jarmarcznych         świecidełek, ale prawdziwym         cyrkowym blaskiem. Trzy areny         ustawione przed widownią         wysypane były brunatnym         piaskiem, lecz wszystko inne         mieniło się, wręcz kłuło w oczy,         całą feerią najwspanialszych         barw. Wokół centralnej areny         piękne dziewczyny w nie mniej         pięknych kostiumach jeździły na         słoniach przystrojonych ze         wschodnim przepychem, iskrzących         się od złota, srebra i kamieni         we wszystkich kolorach tęczy. Na         trzech arenach klowni i pierroci         szli ze sobą o lepsze, usiłując         się przelicytować sztuczkami i         śmiesznością odzień. Konkurowali         z nimi fikający koziołki         akrobaci i stąpający w         majestatycznym korowodzie         artyści na szczudfłach. Widownia         przypatrywała się im z         fascynacją, ale i z pewnym         zniecierpliwieniem, ponieważ ten

 

 

        barwny widok, choć niewątpliwie         urzekający, był zaledwie         rozgrzewką, wstępem do tego, co         miało nastąpić. Żaden nastrój         nie jest porównywalny z tym,         jaki panuje w cyrku na moment         przed rozpoczęciem spektaklu.          Fawcett i Pilgrim siedzieli         obok siebie; mieli doskonałe         miejsca, dokładnie na  wprost         wybiegu na środkową arenę.          - Który to Wrinfield? - spytał         FAwcett.          Nieznacznym ruchem Pilgrim         wskazał mężczyznę siedzącego w         tym samym rzędzie co oni,         zaledwie dwa miejsca dalej.         Ubrany w elegancki granatowy         garnitur, umiejętnie dobrany         krawat i białą koszulę, miał         szczupłą twarz, nie tyle nawet         inteligenta, co intelektualisty,         siwe włosy z równym         przedziałkiem i grube okulary.          - To jest Wrinfield?          Pilgrim skinął głową.          - Wygląda na profesora, a nie         na właściciela i dyrektora         cyrku.          - Kiedyś rzeczywiście         pracował na uczelni. Wykładał         ekonomię. Ale kierowanie         współczesnym cyrkiem to nie         przelewki. To piekielnie trudne         zadanie wymagające odpowiednio         dużej inteligencji. Tesco         Wrinfield ma głowę nie od         parady.          - Tego się boję. Z takim         imieniem, na takim stanowisku,         może...          - Jest Amerykaninem w piątym         pokoleniu.          Kiedy ostatni słoń znikł za         kurtyną, nagle rozległy się         trąby, orkiestra zagrała tusz i         na arenę wpadły w pełnym galopie         dwa strojne w pióra kare rumaki         ciągnące złoty rydwan, a za         nimi kilkunastu jeźdźców.         Chwilami ciała jeźdźców stykały         się z grzbietami koni, ale przez         większość czasu fruwali nad         nimi, wyknując zapierające dech         w piersiach, wręcz samobójcze

 

 

        akrobacje. Tłum krzyczał, wył,         klaskał. Widowisko się zaczęło.          Spektakl, który nastąpił, w         pełni potwierdził roszczenia         cyrku do tego, że jest         najlepszy na świecie. We         wspaniale zaaranżowanym i         świetnie wykonanym programie         zaprezentowali się artyści         należący do międzynarodowej         czołówki: Heinrich Neubauer,         niedościgły treser, który         potrafił przemienić kilkanaście         groźnych nubijskich lwów w         stadko pokornych baranków; równy         mu sławą i talentem Malthius,         umiejący okiełzać jeszcze         groźniejsze bengalskie tygrysy;         Carraciola, treser szympansów,         który potrafił sprawić, iż jego         podopieczni wydawali się         dziesięć razy mądrzejsi od         niego; Kan Dahn, zapowiadany         jako najsilniejszy człowiek na         świecie, co chyba było prawdą         zważywszy na łatwość, z jaką         wykonywał jednoręczne ewolucje         na linie i trapezie, jakby         zupełnie nie czuł ciężaru kilku         młodych, atrakcyjnych panienek         trzymających się go ze         wzruszającym oddaniem; Lennie         Loran, komik_linoskoczek,         którego sztuczki wydawały się         tak niebezpieczne, że każdy         agent ubezpieczeniowy prędzej         połknąłby swój długopis, niż         wypisał artyście polisę; Ron         Roebuck wyczyniający takie cuda         z lassem, o jakich kowboje         występujący zawodowo na rodeo         nie śmią nawet marzyć; Manuelo,         który z odległości sześciu         metrów, w dodatku z zawiązanymi         oczami, potrafił zgasić         papierosa jednym rzutem noża;         Duryanowie, bułgarska trupa,         którym za jedyny rekwizyt         służyła huśtawka, lecz ich         popisy były tak niewiarygodne,         że widzowie kręcili głowami w         niemym podziwie. Na cały         spektakl składało się jeszcze z         dziesięć równie wspaniałych         wystęPów, od powietrznego baletu

 

 

        po klownów na ogromnych         drabinach, którzy balansowali na         nich bez żadnych podpórek,         ciskając w siebie ciężkimi         maczugami.          MNiej więcej po godzinie         Pilgrim pochylił się do FAwcetta         i szepnął łaskawie:          - Nieźle. Zupełnie nieźle. A         teraz, jeśli się nie mylę,         nastąpi gwóźdź programu.          Światła przygasły, orkiestra         zagrała odpowiednio dramatyczną,         choć może zbyt pogrzebową         melodię, po czym zapaliło się         kilka różnobarwnych reflektorów         skierowanych w górę na trzy         postacie w obszytych cekinami         trykotach tkwiące na platformie         przy trapezach. Bruno stał          pośRodku. Bez szaty mandaryna         prezentował się naprawdę         imponująco; szeroki w barach,         wspaniale umięśniony, w każdym         calu przypominał ekwilibrystę         światowej sławy, za jakiego         uchodził. Pozostali dwaj         mężczyźni byli trochę drobniejsi         od niego. Wszyscy trzej mieli         zawiązane oczy. MUzyka umilkła i         zapadła cisza; tłum patrzył ze         zgrozą jak mężcyzźni dodatkowo         zaciągają na twarze kaptury.          - Chyba jednak się cieszę, że         jestem tu na dole - powiedział         Pilgrim.          - Ja też. Nawet wolałbym nie         patrzeć.           Ale obaj patrzyli na Orły         Ciemności i ich wręcz         nieprawdopodobny program;         nieprawdopodobny, gdyż - jeśli         nie liczyć sporadycznego bicia w         bębny - bracia nie mieli żadnych         wskazówek, gdzie się który z         nich akurat znajduje i jak         koordynować wykonywane na ślepo         ruchy. Ale ani razu się nie         zdarzyło, żeby ręce jednego nie         trafiły bezpiecznie w         wyciągnięte ku niemu ręce         drugiego, ani razu nie zdarzyło         się, żeby dłonie sięgające po         kołyszący się bezgłośnie trapez         chwyciły go choć odrobinę

 

 

        niepewnie. Powietrzne ewolucje         trwały zaledwie cztery minuty,         lecz te zdawały się ciągnąć w         nieskończoność; kiedy wreszcie         nastąpił koniec, przez dłuższą         chwilę wciąż panowała cisza, i         dopiero gdy zgasły reflektory,         cała widownia zerwała się z         miejsc, żeby oklaskiwać         artystów.          - Co wiesz o jego braciach? -         spytał Pilgrim.          - Tylko tyle, że nazywają się         Vladimir i Yoffe. Wydawało mi         się, że potrzebujemy jednego         człowieka.          - Tak. Jak myślisz, co może         skłonić Bruna, żeby nam pomógł?          - Nawet nie musimy się zbytnio         wysilać. Facet ma dość pobudek.         W czasie mojej ostatniej wizyty         w Europie Wschodniej zasięgnąłem         o nim języka. Nasz agent         niewiele umiał mi powiedzieć,         ale to, czego się dowiedziałem,         powinno wystarczyć. Przed paru         laty rodzinna trupa liczyła         siedem osób, chociaż rodzice         Bruna zaczynali powoli wycofywać         się z pracy. Ale kiedy przyszli         po nich agenci służby         bezpieczeństwa, tylko jemu i         dwóm braciom udało się zbiec za         granicę. Nie wiem, co sprawiło, że         służba bezpieczeństwa         zainteresowała się rodziną. Było         to sześć, siedem lat temu. Wiem         tylko, że żona Bruna nie żyje.         Są na to świadkowie - mogą         wszystko potwierdzić, to znaczy         mogliby, gdyby nie bali się         mówić. Bruno i jego żona byli         zaledwie dwa tygodnie po ślubie.         Co się stało z jego najmłodszym         bratem i rodzicami, tego nie wie         nikt. Po prostu znikli.          - Jak miliony innych. Tak,         Bruno to człowiek, o jakiego nam         chodzi. Wrinfield gotów jest na         współpracę. Wygląda na to, że         jego podopieczny też nie         powinien mieć oporów.          - Najmniejszych - powiedział z         przekonaniem Fawcett, po chwili         jednak jakby się nieco stropił.

 

 

        - Muszę w to wierzyć. Jeśli nie         mam racji, zmarnowaliśmy ładnych         kilka tygodni.               Reflektory         ponownie rozbłysły. Orły         Ciemności znajdowały się na         jednej z platform, między         którymi - sześć metrów nad         ziemią - rozpięta była lina.         Obie boczne areny były puste,         jedynie na środkowej, pod liną,         czekał jeszcze jeden artysta.         Orkiestra nie grała; na sali         panowła cisza jak makiem zasiał.          Bruno siedział na rowerze; do         ramion miał przyczepione         drewniane nosidło w kształcie         jarzma. Jeden z braci trzymał         stalowy pręt prawie         czterometrowej długości. KIedy         Bruno zsunął przednie koło         roweru z platformy na linę, brat         umocował pręt w specjalnych         uchwytach na nosidle. Ledwo         Bruno postawił stopy na pedałach         i zaczął jechać, bracia chwycili         za końce pręta, pochylili się do         przodu, obaj dokładnie w tej         samej chwili odepchnęli się od         platformy i zawiśli na nim na         wyciągniętych rękach. LIna         ugięła się znacznie, lecz Bruno         jakby w ogóle nie odczuł         dodatkowego ciężaru; wolno i         miarowo pedałował dalej.          Przez kilka minut, utrzymując         równowagę głównie dzięki         idealnej synchronizacji         Vladimira i Yoffe'ego, jeździł w         przód i w tył po linie, podczas         gdy bracia z niezwykłym         opanowaniem wykonywali różne         skomplikowane ćwiczenia         ekwilibrystyczne. W pewnym         momencie zatrzymał rower i kiedy         tak balansował bez ruchu,         Vladimir i Yoffe, wciąż         poruszając się z tą samą         niebywałą precyzją, zaczęli         huśtać się na pręcie coraz         mocniej i mocniej, aż w końcu         stanęli na nim na rękach.         Widzowie zamarli w grobowej         ciszy - nie tylko dlatego, że         chcieli oddać hołd znakomitym

 

 

        linoskoczkom, ale również         dlatego, że w dole na arenie         zobaczyli Neubauera i jego stado         nubijskich lwów, z których każdy         spoglądał w górę tęsknie i         łakomie.          Kiedy bracia zakończyli popis,         widownia najpierw wydała jedno         długie, zbiorowe westchnienie         ulgi, a dopiero potem zerwała         się z miejsc i zgotowała         artystom kolejną stojącą owację,         równie gorącą i długotrwałą jak         poprzednia.          - Starczy. JUż dość zszargałem         sobie nerwy jak na jeden wieczór         - oznajmił Pilgrim. - Wrinfield         wyjdzie teraz za mną. Jeśli         wracając na miejsce otrze się o         ciebie, będzie to znaczyło, że         Bruno gotów jest z nami         rozmawiać. Wtedy, po skończonym         spektaklu, Wrinfield ruszy         dyskretnie za tobą.          Nie rozglądając się i nie         dając nikomu żadnych znaków         Pilgrim wstał leniwie z ławy i         skierował się do wyjścia. Niemal         natychmiast Wrinfield uczynił to         samo.                  Kilka minut później obaj         mężczyźni siedzieli w biurze         Wrinfielda, trochę ciasnym, lecz         urządzonym z luksusem, o jakim         marzy każda sekretarka.         Wrinfield miał też drugie biuro         w pobliżu areny, dużo większe,         choć dość obskórne, w którym         załatwiał większość interesów, w         tamtym jednak nie było barku.         Ponieważ wydał zakaz spożywania         alkoholu na terenie cyrku, sam         go również przestrzegał.          Biuro,  w którym się teraz         znajdowali, było cząstką         złożonej i znakomicie         zorganizowanej całości         składającej się na ruchomy dom.         Tym domem był pociąg, w którym         spała większość artystów i         pracowników cyrku, łącznie z         jego dyrektorem. Wyjątek         stanowiło kilku upartych         indywidualistów, którzy woleli

 

 

        przemierzać bezkresne         przestrzenie Stanów         ZJednoczonych i Kanady własnymi         domami na kółkach. KIedy cyrk         wyruszał w trasę, pociągiem         podróżowały również wszystkie         zwierzęta; na końcu składu, na         czterech ogromnych platformach         poprzedzających brek, jechał         cały sprzęt niezbędny do         sprawnego funkcjonowania cyrku,         w tym traktory i dźwigi. W sumie         pociąg był drobnym cudem         pomysłowości, planowania i         gospodarności. Zresztą, może         wcale nie takim drobnym: miał         blisko kilometr długości.          - Bruno jest dokładnie tym, o         kogo mi chodzi - oświadczył         Pilgrim, biorąc szklankę z         trunkiem. - Myśli pan, że się         zgodzi? Jeśli nie, chyba nie         pozostanie nam nic innego jak         odwołać wasze europejskie         tourn~ee.          - Zgodzi się, a to z trzech         powodów. - Sposób mówienia         Wrinfielda pasował do jego         wyglądu; był równie staranny,         precyzyjny i gładki. - Po pierw-        sze, jak pan zauważył, pojęcie         strachu jest mu zupełnie obce.         Po drugie, cechuje go - jak         większość świeżo         naturalizowanych Amerykanów -         tak wielka miłość do przybranej         ojczyzny, że pańskie i moje         uczucia patriotyzmu całkiem przy         niej bledną. Wprawdzie ma         obywatelstwo już od pięciu lat,         ale co to jest pięć lat? I po         trzecie, ma do załatwienia ze         swoją dawną ojczyzną spore         porachunki.          - Teraz pan z nim porozmawia?          - Tak. Czy potem przyprowadzić         go do pana?          - Jestem ostatnią osobą, z         którą powinien się pan         kontaktować. Najlepiej będzie,         żeby jak najrzadziej widywano         pana w moim towarzystwie. I         proszę trzymać się z dala od         naszej siedziby; cały batalion         obcych agentów wysiaduje w

 

 

        słońcu nie spuszzczając z oczu         drzwi. Spotkacie się panowie z         pułkownikiem Fawcettem; to ten         jegomość w mundurze, który         siedział obok mnie. KIeruje         naszymi działaniami w Europie         Wschodniej i orientuje się we         wszystkim znacznie lepiej ode         mnie.          - Myślałem, że w waszej         organizacji nie ma wojskowych,         panie Pilgrim.          - Bo nie ma. To jego         przebranie. Upodobał je sobie do         tego stopnia, że częściej można         go spotkać w mundurze niż po         cywilnemu. Dlatego wszyscy         nazywają go "Pułkownikiem". Ale         proszę nie dać się zwieść         pozorom. To świetny fachowiec.                  Fawcett doczekał do końca         spektaklu, sumiennie oklaskał         artystów, po czym wstał i         wyszedł, nie patrząc w stronę         Wrinfielda, który wcześniej dał         mu znać, że pomyślnie wypełnił         swoją misję. OPuściwszy gmach         cyrku, szedł wolno, mimo coraz         rzęsiściej padającego deszczu,         żeby przypadkiem Wrinfield nie         stracił go z oczu w ciemności.         Wreszcie dotarł do wielkiego,         czarnego wozu, którym przybył tu         razem z Pilgrimem, i usiadł na         tylnym siedzeniu. Na drugim         końcu z twarzą głęboko w cieniu,         już ktoś siedział.          - Dobry wieczór. Nazywam się         Fawcett - powiedział Fawcett. -         Mam nadzieję, że nikt pana nie         śledził?          - Nikt - odparł za siedzącego         kierowca. - Patrzyłem cały czas.         - Spojrzał na mokre od deszczu         szyby. - W taki wieczór mało         komu się chce wsadzać nos w         cudze sprawy.          - To prawda. - Fawcett zwrócił         się do ledwo widocznej postaci.         - Miło mi pana poznać. -         Westchnął. - Przepraszam za te         nasze melodramatyczne metody w         typie płaszcza i szpady, ale nic         już na to nie poradzę. Po prostu

 

 

        weszły nam w krew. MUsimy         poczekać na pańskiego         przyjaciela... O, już jest.          Otworzył drzwi, żeby wpuścić         Wrinfielda. Mimo ciemności widać         było, że na twarzy dyrektora nie         maluje się wyraz radosnej         beztroski.          - Na Poynton Street, Barker -         polecił Fawcett.          Barker skinął w milczeniu         głową i samochód ruszył. Nikt         się nie odzywał. Wrinfield,         wyraźnie przygnębiony, przez         chwilę kręcił się niespokojnie,         aż w końcu oznajmił:          - Chyba ktoś za nami jedzie.          - Śmiałby nie jechać! -         obruszył się Fawcett. -         Natychmiast wylałbym go z         roboty. Jego zadaniem jest         pilnować, żeby nikt za nami nie         jechał. Dlatego jedzie. Rozumie         pan?          - Tak, tak, rozumiem - odparł         Wrinfield, choć sądząc po jego         tonie, nie było to wcale takie         pewne.          Mina dyrektora stawała się         coraz bardziej nieszczęśliwa w         miarę jak wóz zbliżał się do         dzielnicy slumsów, a kiedy         zatrzymali się na słabo         oświetlonej ulicy, przed         obskórnym, podejrzanie         wyglądającym budynkiem, jego         twarz przybrała wręcz płaczliwy         wyraz.          - Co za podła dzielnica -         powiedział smętn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin