Dobraczynski Jan - Dzieci Anny.rtf

(1444 KB) Pobierz

 

Dobraczyński Jan

Dzieci Anny

Instytut Wydawniczy PAX

 


Część pierwsza

Rozdział 1

 

Dziewczynki wracały ze szkoły rozgadane niby stadko rozkrzyczanych wróbli.

Wymachiwały niesionymi teczkami, wybuchały co chwila śmiechem, potrącały się, wykrzykiwały: O, mamo!, No wiesz!, Nie żartuj! Spod fartuszków i krótkich sukienek wynurzały się długie i cienkie nogi w letnich sandałkach.

Palce rąk poplamione były atramentem. Gdy podrywały się do biegu, nad głowami polatywały cienkie warkoczyki.

Mówię wam, trzeba było słyszeć, jak Anka odpowiedziała MowieZosia opowiadała to już chyba po raz dziesiąty.Ty to jesteś, Anka. Żadna tak nie potrafi... – chichotała.

Dziesięcioletnia Zosia była entuzjastką Anki Rogowskiej. Chodziły razem do czwartej klasy. Ale i starsze Januszajtisówny były dumne z przyjaźni z dziewczynką, która cieszyła się taką popularnością w szkole.

Uliczka między płotami, obrośniętymi gęsto krzewami, wyprowadzała na małą łączkę. Pasły się tutaj dwie białe kozy uwiązane na długich sznurach. Przed drewnianą willą, której balkon ocieniony był krateczką z cienkich deseczek, rozkładały gałęzie dwa wielkie, błękitne świerki. Między nimi na starannie utrzymanym klombie rosły kolorowe kwiatki. Jakby wywołane głosami dziewczynek odezwało się grube szczekanie. Żółty jamnik wypadł jak bomba z ganku i zanosząc się radosnym skowytem pędził na powitanie Anki.

Bobik, kochany... Nie mogłeś się doczekać, co? Daj spokój! Tylko nie skacz na głowę.

Anka przysiadła, a pies skakał na swych krótkich nóżkach i koniecznie chciał ją polizać w twarz. Jego miłość skrzywdzonego zwierzęcia do swej wybawicielki nie utraciła w ciągu lat swej gorącości.

Kobieta, wywołana szczekaniem, wyjrzała na balkon parteru.

To ty, Aniu?

Ja, ciociu. Czy babci nie ma?

Jeszcze nie wróciła. Ale chodź, kochana, chodź. Mam dla ciebie coś dobrego.

Co takiego, ciociu?

Zobaczysz.

Piątka Januszajtisówien poszła do siebie na górę, a Ania weszła do mieszkania. Szmyrgnęła teczką w kąt, cisnęła fartuszek na łóżko, kopnięciem pozbyła się sandałków i zamieniła je na wydeptane, nigdy nie rozsznurowywane tenisówki.

Umyj ręce, Aniudoszło ją z drugiego pokoju. Nalała sobie wody do miednicy i przez chwilę moczyła w niej poplamione atramentem dłonie. Osuszyła je machaniem w powietrzu.

Zupa grzybowapowiedziała Miniewiczowa z dumą stawiając przed dziewczynką dymiący talerz.Spróbuj, czy ci będzie smakowała.

Mamusia przepadała za taką zupą. Kiedyśmy mieszkali na Chłodnej, specjalnie przychodziła do mnie, gdy gotowałam grzybową...

Pychaoświadczyła Ania po przełknięciu pierwszej łyżki.Dokąd pojechała babcia?

Do Warszawy. Przyszła jakaś przesyłka od twego ojca. I jeszcze coś miała załatwić.

Ciociu Basiu, to mama lubiła taką zupę?

Mówię ci, przepadała za nią. No, przed wojną to były i dobre grzyby, i śmietana, i masło...

O nikim tak ciocia Basia nie lubiła opowiadać jak właśnie o Małgosi. Ania słyszała wiele razy: A jaka była mądra... Jak umiała dowcipnie odpowiedzieć... A na ilu rzeczach się znała...” Ania nie pamiętała matki.

Przeżycia powstania i wędrówki popowstaniowej, pobyt u sióstr w Krakowie i w kołchozie na Powiślu zatarły wspomnienie Małgosi. Fotografie, jakie przechowały się u ludzi i zostały Ani ofiarowane, pokazywały osobę ładną, szczupłą, zręczną, elegancko ubraną, zawsze uśmiechniętą. Na niektórych fotografiach obok matki był ojciec: wielki, ciężki, z dużym nosem, właściwie brzydki. Tylko oczy miał takie same jak babcia: jasne, zapatrzone w przestrzeń, marzące. Najstarsza Januszajtisówna, szesnastoletnia Ceśka, powiedziała kiedyś po dłuższym przyglądaniu się fotografii: W takich oczach to można się zakochać. No, ale Ceśka nieraz mówiła różne głupstwa.

Oboje zniknęli z życia Ani, ale wiadomo było, że ojciec żyje. Dlaczego nie wrócił?słyszała nieraz, gdy o nim mówiono. Anna powiadała: Na pewno ma jakieś ważne sprawy...” Ciocia Basia: Nie wiem, Anusieńko, nie wiem. Kto tam wie, co oni tam robiąi Władek, i Jurek...? Od ojca od pewnego czasu przychodziły listy i posyłki. W listach były zawsze pozdrowienia dla córki, w paczkachdziecinne ubranka, które Anna ze zniecierpliwieniem odkładała na bok. Zupełnie mu się pomieszałomówiła do Basi.Myśli, że ona całkiem nie rośnie i jest dalej małym dzieckiem.

W rok po śmierci Rogowskiego Anna otrzymała wezwanie, aby wyprowadziła się z kołchozowego domu na Powiślu. Dom został przejęty przez władze miejskie, fundacja uległa rozwiązaniu. Anna była przerażona otrzymawszy polecenie opuszczenia lokalu. Była bezradna. Ani Ania, ani Basia nie mogły jej nic pomóc. Pozostawała tylko modlitwa. Do kościoła chodziła na plac Zbawiciela. Kościół był zniszczony, ale msze odbywały się w domu kościelnym na Mokotowskiej, w salce, która służyła jako teatr. Msza odprawiana była na scenie. Po prowizorycznych schodkach trzeba było wejść, aby otrzymać Komunię świętą. Modliła się tam gorąco i rozpaczliwie. Wzywała pomocy tej dziwnej zakonnicy, która ocaliła Anię i której modlitwy do Miłosierdzia wciąż odmawiała z broszurki znalezionej na progu mieszkania na Złotej.

Fatalny termin opuszczenia mieszkania zbliżał się. I nagle jeszcze raz przyszły z nieoczekiwaną pomocą dawne znajomości Aleksandra. Dosłownie na kilka dni przed terminem zjawił się u Anny stary, mały pan z białą bródką, członek pobożnego kościelnego bractwa, którego Rogowski był przez długie lata sekretarzem. Po powstaniu stary pan znalazł się na prowincji. Teraz wrócił do Warszawy. Zbierający się w ruinach konfratrzy powiedzieli mu o śmierci sekretarza. Bardzo się wzruszył tą nowiną i popłakując przez godzinkę wspominał Rogowskiego: Boże, Boże, to naczelnik nie żyje... Taki człowiek... Jak mi powiedział o tym Andrzej Madej, nie chciałem wierzyć...

Pani naczelnikowa pamięta? Andrzej Madej to zakrystian naszej kaplicy...

Ocalał i on, i jego siostra. Opiekował się cudownym krzyżem z katedry...”

Potem Anna opowiedziała staruszkowi o swym zmartwieniu. Gdy już wychodził, zatrzymał się nagle przed drzwiami i uderzył dłonią w łysinę. A ja całkiem o tym nie pomyślałem!wykrzyknął.Pani naczelnikowa mówi, że nie ma się dokąd przenieść. A ja mam w Józefowie domek. Taki mały, drewniany. Ale piece ma, i nawet zimą można w nim mieszkać. I już się martwiłem, kto tam będzie mieszkał. Bo to teraz różna hałastra gotowa się na siłę wprowadzić.

Pozwoliłem tam mieszkać jednej rodzinie z Wilna. Porządni ludzie. Matka z pięciu córeczkami. Jej męża aresztowali i gdzieś wywieźli. Mieszkają na górze. A mieszkanie na parterze wolne. Trzy pokoiki. Skromne to, małe, mebli niewiele, bo co było lepszego, ludzie wyszabrowali. Ale gdyby pani naczelnikowa zechciała...”

I tak zamieszkali w Józefowie. Willa była stara i zniszczona. W zimie bardzo było zimno, tak że musieli nawet zmontować w pokoju kozę, aby wytrzymać w czasie wielkich mrozów. Szkoła dla Ani była aż za torem kolejowym, ale że do szkoły dziewczynki chodziły całą gromadą, Anna nie obawiała się o Anię. Januszajtisówny były rozważne i nawykłe do samodzielności. W ogrodzie na klombie otoczonym pobielonymi kamieniami stała figura Matki Bożej. Tę figurę Januszajtisówny znalazły przewróconą gdzieś przy drodze i przywlokły do domu. Pani Januszajtisowa zasadziła kwiatki i starała się o klomb. W maju cały dom schodził się wieczorami pod figurę i śpiewał pieśni ku czci Matki Bożej. Ania przychodziła także, ale Annie wydawało się, że dziewczynka trzyma się nieco z boku i śpiewa bez zapału.

Przeczucie nie zawodziło. W rozwiniętej nad wiek dziewczynce obudziła się nagle jakby pretensja do Pana Boga. Wychowana przez babkę, nie mogła nie wierzyć. Wiara Anny była oczywista i zdecydowana. Nie było w niej miejsca na wahanie. Ale Ani wydawało się rzeczą dziwną, a nawet drażniącą, że babka tak uparcie ufała Bożemu Miłosierdziu. Tyle się rzeczy stało. Matka zginęła. Ojciec był daleko. Byli sami, pozbawieni właściwie wszystkiego.

Żyli z dwóch maleńkich emerytur babki i ciotki i z tego, co przysyłał ojciec. Ciągle na coś brakło. Inni ludzie zaczynali się z wolna dorabiać.

Oni byli jak ptaki na gałęzi, które pierwszy wiatr mógł postrącać.

Ojciec Januszajtisówien był także daleko. Nawet nie wiedziały, czy jeszcze żyje. Nawet gdyby chciał, nie mógł wrócić. Ale duchem był w domu ze swoimi.

Przed jego fotografią stały zawsze świeże kwiaty, dziewczynki nieraz przechodząc całowały ramkę. Myślały o nim i były pewne, że on o nich myśli.

Ciągle modliły się za niego. Odprawiały nowenny, pościły. Zosia, koleżanka i przyjaciółka Ani, powtarzała nieraz: Jestem pewna, że tatuś wróci. Musi wrócić. Obiecałam Matce Bożej wszystko i wierzę, że Ona zrobi, o co Ją tak proszę... I Cesia, i Wikcia, i Natalka i nawet Marysia, choć taka mała, modlą się... Matka Boża Ostrobramska musi wysłuchać...” Ania nie wiedziała dlaczego, ale ta pewność Zosi wywoływała w niej gniew. Miała ochotę jakimś złośliwym słowem podważyć jej wiarę. Jednak wrodzona duma nie pozwalała jej pokazać po sobie, ile ją te zapewnienia kosztują. Unikała rozmowy na ten temat.

Fotografia jej ojca stała u nich na półeczce, ale nikt jej nie ubierał kwiatami ani nie całował. Anna nie miała czasu, Basia, jeśli myślała, to raczej o swoim synu; poza tym była zawsze zajęta jak dziecko codziennymi sprawami. Babka niejednokrotnie zachęcała do modlitwy za ojca. Ania kilka razy pytała: Babciu, dlaczego tatuś nie wraca? Anna, która zawsze mówiąc patrzyła rozmówcy prosto w oczy, pytana o to spuszczała wzrok. Pochylona nad szyciembo ciągle szyła, nie tylko dla ich domu, ale także dla wszystkich dzieci z sąsiedztwaodpowiadała: Na pewno, Aniu, ma jakiś ważny powód. Na pewno... Gdyby go nie miał, wróciłby bez zwlekania...

Stryjek Władek inaczej. On ma tam żonę, dziecko. Obawiam się, że go już nigdy w życiu nie zobaczę... Ale twój ojciec, jestem tego pewna, jeżeli tylko będzie mógł, przyjedzie...”

Fotografia stryjka Władka w towarzystwie stryjenki Brendy stała także na półce. Kobieta była jasnowłosa. W rozchylonych ustach widać było duże zęby.

Policzki miała lekko wpadnięte, przez co mocno rysowały się kości policzkowe. Brenda przysłała matce męża piękny skórzany neseser z przyborami do szycia, zaś Ani kilka bluzeczek. Teraz urodziła się im córeczka Peg.

W pokoju Basi stała fotografia jej syna, wuja Jurka. Wysoki, wysportowany mężczyzna z rakietą tenisową w ręku. Był także podobno znakomitym narciarzem, należał do reprezentacyjnej ekipy brytyjskiej.

Od ojca przychodziły także inne jego fotografie. Wśród tych fotografii była jedna ukazująca grupę ludzi w angielskich battledressach na tle jakichś historycznych ruin belgijskich. W grupie byli mężczyźni i kobiety. Obok ojca stała niewysoka blondynka z włosami opadającymi na ramiona. Gdy inni spoglądali w aparat, ojciec i ta kobieta spoglądali na siebie. Tej fotografii babka nie wstawiła do ramek. Trzymała ją w małym notesie ściągniętym gumką, w którym swym dużym, stanowczym pismem prowadziła codzienne zapisy wydatków. Na pierwszej stronie notesu był wlepiony święty obrazek, a pod nim wypisana modlitwa.

Anna żyła z kredką w ręku. Oprócz maleńkiej renty po mężu i bardzo nieregularnych przesyłek od synów zarabiała udzielaniem korepetycji i nauką rosyjskiego, który przecież znała doskonale. Od czasu do czasu przychodziła dla Ani mała przesyłka od Gawełkiewiczowej. Ale poza rentą wszystko to były dochody niestałe i niepewne. Trzeba było oszczędzać, a każdy większy wydatek wymagał poważnego zastanowienia.

Ania przestała pytać babkę o powrót ojca. Była w niej wrodzona delikatność, która kazała unikać sprawiania przykrości. Ojciec do niej bezpośrednio nigdy nie pisał. Dopisywał tylko kilka zdań w listach do matki. Jego listy były dość obszerne. Opisywał w nich zwiedzane kraje i okolice. Dużo jeździł. O sobie pisał mało. Narzekał na powojenne trudności i ograniczenia, na jakichś tych, którzy nie zajmowali się dość gorliwie pozostałymi na Zachodzie polskimi żołnierzami. Kiedyś wspomniałtak jakby mimochodemo projekcie wyjazdu do Australii. Jeśli tam się urządzę, sprowadzę Anię i Mamę...” – pisał. Gdy Anna głośno czytała ten list, głos jej w tym miejscu zadrżał. Ale do wyjazdu do Australii nie doszło.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin