John Morressy - Tato, drogi tato, wracaj do domu (m76).rtf

(100 KB) Pobierz
Autor: John Morressy

Autor: John Morressy

Tytul: Tato, drogi tato, wracaj do domu

(Father, Dear Father, Come Home With Me Now)

Z NF 1/93

Stała skulona na progu, przemoczona do nitki i drżąca w porannym chłodzie. Woda ściekała z kosmyków jej rudych włosów, chude ramiona okrywały strzępy starej chusty, nogi miała zabłocone do kolan. Siną dłonią otarła z końca nosa kroplę wody i uniosła duże, błękitne oczy. Jej widok mógł roztopić najtwardsze serce. Ale nie serce Conhoona.

Czarownik spojrzał na nią gniewnym wzrokiem. Odrywał się od porannej owsianki, co nie wprawiło go w dobry humor.

- O co chodzi, dziecko? - spytał opryskliwie. - Czy chcesz jakiś urok? Mów głośno, żebym cię słyszał przez ten szum deszczu.

- Chodzi o mojego tatę, proszę łaskawego pana - powiedziała cichutko.

- Ach tak? A któż jest tym twoim tatą?

- Finbar OFarrissey, za pozwoleniem łaskawego pana -

odpowiedziało dziecko dygając mokro i niezgrabnie.

- Jesteś więc dziewczynką OFarrisseyów? - zapytał Conhoon przekrzywiając łysą głowę, żeby się jej lepiej przyjrzeć i w zamyśleniu przeczesując palcami niechlujną brodę. - Wejdź i siadaj przy ogniu.

Skwapliwie skorzystała z zaproszenia, przecisnęła się obok niego, siadła na grubo ciosanym chwiejnym zydlu i wyciągnęła spierzchnięte dłonie i zabłocone nogi w stronę ciepła. Odgłos jej zziębniętego, wstrząsanego dreszczem oddechu i widok pary unoszącej się z przemoczonej odzieży zmiękczył nieco Conhoona.

- Daj nam swoją chustę, dziecko, to ją wysuszymy - powiedział podnosząc płaszcz leżący w kącie na podłodze. - Zawiń się w to. - Kiedy postrzępiona chusta leżała przed kominkiem, a dziecko owinięte w gruby płaszcz przestało się trząść, Conhoon powiedział: - Teraz będzie ci ciepło. Powiedz, jak się nazywasz.

- Kate, za pozwoleniem łaskawego pana.

- A ile masz lat?

- Dwanaście. Ale niedługo skończę trzynaście.

Conhoon spojrzał na nią ponuro i potrząsnął głową na myśl

o szybkości przemijania lat. Finbar OFarrissey był najmłodszym synem Roryego OFarrisseya najmłodszego syna Fergusa OFarrisseya, którego czarownik wspominał ze wzruszeniem i wdzięcznością, jaką nie darzył nikogo innego na tym świecie. Tęgi chłop był z tego Fergusa, krzepki i bystry, wierny wobec przyjaciół i potrafiący uszanować czarownika. Conhoon z przyjemnością wspomniał, jak to pomógł Fergusowi zdobyć rękę Eileen z Druim Den, najpiękniejszej kobiety w całym Meath i przywieźć ją bezpiecznie do przytulnego domostwa w lasach Fidh Cuille, gdzie pieśni niezliczonych ptaków uprzyjemniały dni i osładzały noce. Minęło niecałe sto lat, i oto Fergus odszedł, a Eileen była wspomnieniem, Rory zaś starym dziadem siedzącym przy ogniu, przeżuwającym pustkę w ustach i żyjącym tylko wyblakłymi i gasnącymi obrazami z przeszłości. Trudno jest przyjaźnić się z ludźmi, myślał Conhoon. Siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt lat i już po nich. Bardzo nietrwali.

Głośne i mokre pociągnięcie nosem ze strony gościa wyrwało czarownika z rozmyślań.

- Powiedz nam, Kate - odezwał się - jak tam OFarrissey?

- Odszedł, łaskawy panie. Dlatego właśnie tu jestem -

odpowiedziała dziewczynka.

- To smutna wiadomość. Młody człowiek, życie miał przed sobą. Ile was zostało?

- Tylko ja - odpowiedziało dziecko z prostotą.

Conhoon miękł coraz bardziej.

- To musi być straszne, kiedy dziecko w twoim wieku

zostaje samo na świecie. Jak zdołałaś pochować tego biedaka?

- Nie było co chować. Tato nie umarł, tylko odszedł do Elfów.

Conhoon drgnął, a jego krzaczaste brwi podjechały do góry.

- Poważnie?

- Poważnie - Kate uroczyście kiwnęła głową i kontynuowała

spokojnym, beznamiętnym głosem. - Tamtej nocy był wielki wiatr, a w nim kręciły się Elfy gotowe siać zamęt. Jak dobrze wiadomo, obecność człowieka przy takich okazjach zapewnia Elfom powodzenie w tym, co zamierzają, kiedy więc zobaczyły tatę, który wyszedł uspokoić świnie, porwały go ze sobą jak źdźbło słomy. Ale pan sprowadzi tatę z powrotem - zakończyła z przekonaniem.

- Skąd ta pewność?

- Czyż nie obiecał pan uroczyście staremu Fergusowi, że

kiedykolwiek jakiś OFarrissey znajdzie się w tarapatach na tym świecie albo na innym, poruszy pan niebo i ziemię, żeby go ratować?

Conhoon zmarszczył czoło i wydał z siebie basowy pomruk wyrażający niezadowolenie. Jego nastrój wrócił do normalnego, to jest kamiennego stanu. Zdaniem Conhoona praca czarownika nie polegała na wyciąganiu ludzi z opałów. Zrobi się coś takiego raz czy dwa i spodziewają się pomocy nieustannie. To jest psucie ludzi.

- Wyraziłem Fergusowi OFarrisseyowi swoją wdzięczność słowami miłymi sercu, ale niech mnie diabli, jeżeli wspominałem coś o wtrącaniu się w sprawy Dobrych Ludzi - powiedział.

- Obietnica jest obietnicą, łaskawy panie, a wielki czarownik, taki jak pan, zapewne chciałby być znany jako człowiek, który dotrzymuje słowa.

- Ja dotrzymuję słowa - warknął Conhoon.

- A co ja mówiłam wszystkim napotkanym po drodze? Mój

tato został porwany przez Elfy, ale dobry Conhoon sprowadzi go z powrotem. Dawno temu obiecał pomagać OFarrisseyom, a kto jak kto, ale Conhoon dotrzymuje słowa, mówiłam im. Możecie to opowiadać wszystkim, mówiłam, skoro Conhoon obiecał, to sprowadzi tatę z powrotem. - Otuliła się szczelnie płaszczem i uśmiechnęła się z rozbrajającą niewinnością i słodyczą.

Conhoon patrzył na nią ponuro. Dwanaście lat, a sprytna jak stara wiedźma, myślał kwaśno. Trudna sprawa, kiedy człowiekowi rzucają do stóp obietnicę złożoną przed osiemdziesięcioma, a może dziewięćdziesięcioma laty. Jeszcze trudniej, kiedy robi to dzieciak grzejący się przy twoim ogniu. Najtrudniej, kiedy się wie, że jeżeli, jak przystało na człowieka rozsądnego, spróbujesz się jakoś wykręcić, będziesz przez najbliższe trzysta lat znany jako Conhoon Łgarz, Conhoon, który łamie obietnice i oszukuje dzieci, jednym słowem krętacz.

A najgorsze było to, że sam był sobie winien. Gdyby się zadowolił odpłaceniem przysługą za przysługę, żaden dzieciak nie siedziałby teraz przy jego ogniu, na jego własnym zydlu, w jego własnym płaszczu i nie rzucałby mu w twarz jego własnych słów, wypowiedzianych w przypływie dobroci tyle lat temu, kiedy jeszcze brakowało mu doświadczenia. Dzięki swojej sile i sprytowi Fergus OFarrissey, wówczas jeszcze młokos, chociaż wielce obiecujący, niczym młody Cuchulainn, wybawił Conhoona od kompromitacji, a pewnie i od niezłego pobicia przez pewnego zdradzieckiego olbrzyma. Conhoon z kolei pomógł Fergusowi odnaleźć Eileen, zaopatrzył go w amulet zapewniający jej miłość, pomógł uciec przed trójką jej braci i pokonać dwudziestu dziewięciu królów, którzy zabiegali o jej względy oraz przeniósł zakochanych szybko i bezpiecznie do domostwa w głębi rozśpiewanego ptasimi głosami lasu Fidh Cuille, gdzie czar chronił ich przez dziewięć lat przed ludzkim wzrokiem. Był to niewątpliwie dowód wdzięczności przekraczający najśmielsze oczekiwania. Każdy człowiek honoru uznałby, że dług wdzięczności został spłacony, hojnie spłacony a nawet przepłacony przez taką nadprzyrodzoną pomoc i nie przyjąłby nic więcej. A jednak kiedy Conhoon składał taką nieprzemyślaną, szaleńczą obietnicę idącej w pokolenia pomocy OFarrisseyom, Fergus nawet nie ruszył palcem, żeby go powstrzymać, zanim słowa zostały wypowiedziane. Tacy już są ludzie, myślał Conhoon. Nie ma w nich za grosz wdzięczności, nawet wśród tych najwdzięczniejszych.

- Czy dzisiaj wyruszymy na poszukiwanie mojego taty, łaskawy panie? - spytała Kate z nadzieją.

- Nie. Interesy z Dobrymi Ludźmi to sprawa delikatna i potrzebne są długie przygotowania. Powiem ci, kiedy będę gotów - odparł Conhoon surowo. - A teraz nie chcę cię więcej słyszeć. Skończę owsiankę i poradzę się moich ksiąg, a ty masz mi nie przeszkadzać.

- Za pozwoleniem łaskawego pana, jeżeli nie dostanę trochę owsianki, to mogę niechcący narobić strasznego kłopotu jęcząc i mdlejąc z głodu - powiedziała Kate wpatrzona w szybko stygnącą przed czarownikiem miskę owsianki.

- Skończ to zatem, dziecko. I weź sobie kubek mleka. - Conhoon patrzył jak dziewczynka rzuciła się na jedzenie. - Pewnie będziesz też chciała miejsca do spania - powiedział z oskarżeniem w głosie.

- Nie będę sprawiać łaskawemu panu kłopotu. Na końcu ścieżki jest bardzo dobry krzak. Schronię się tam przed deszczem, aż będzie pan gotów pomóc mojemu tacie - powiedziała ze spuszczonym wzrokiem.

- Nic podobnego! - zawołał oburzony Conhoon. - Czy ja jestem bez serca, żeby pozwolić dziewczynce OFarrisseyów spać na deszczu i błocie, kiedy jest wolny wygodny kawałek podłogi przed kominkiem?

- Zapracuję na swoje utrzymanie i nie przyjmę jałmużny - powiedziała Kate z dumą, obdarzając czarownika spojrzeniem, jakim królowa mogłaby zmierzyć za wiele sobie pozwalającego świniopasa. - Kiedy pan pogrąży się w swoich księgach, ja pozamiatam, a po umyciu podłogi i wyczyszczeniu garnków przyrządzę wspaniałą kolację. Gdzie jest miotła?

Conhoon przez chwilę rozważał pytanie, aż wreszcie wyrzucił ręce w górę.

- Musisz ją sobie sama znaleźć. Ja się takimi rzeczami nie zajmuję.

- To widać. Bardziej przydałaby się tu łopata - mruknęła Kate pod nosem. Dojadła owsiankę, odstawiła miskę, potem wstała i zwróciła się do czarownika. - A teraz niech się pan zabiera do swoich książek, żebym mogła przystosować ten dom na użytek przyzwoitych ludzi. Dalej, dalej - powiedziała przeganiając czarownika niecierpliwym gestem.

Conhoon przełknął gniewne słowa cisnące mu się na wargi i w milczeniu wycofał się do swojego gabinetu. Dwanaście lat, a pyskała niczym babka puka. Jeżeli tacy są teraz OFarrisseyowie, myślał, to szkoda, że Inni Ludzie nie porwali ich w dzień po tym, jak stary Fergus załatwił olbrzyma, co zaoszczędziłoby ciężko pracującemu czarownikowi masę kłopotów. Zresztą po co czekać cały dzień. Szkoda, że nie złapali Fergusa w minutę po tym, jak powalił olbrzyma na ziemię.

Conhoon spędził cały dzień na wertowaniu ksiąg kojąc pustkę w żołądku kawałkami chleba i sera, które w różnych stadiach wyschnięcia znajdowały się zwykle w jego pracowni. Wieczorem jego głód rozszalał się na dobre, a humor miał jeszcze bardziej kwaśny niż zwykle. Dziewczynka zapowiedziała z dziecięcą lekkomyślnością wspaniałą kolację i Conhoon dla dobra swojego żołądka miał nadzieję, że to będzie prawda. Umierał z głodu. Jeżeli jednak posiłek okaże się rzeczywiście dobry, będzie zmuszony potwierdzić jej sukces mową dziękczynną, zaprosić ją do stołu i traktować ją przyzwoicie, co odbierze mu apetyt i zepsuje całą przyjemność. Nie miał ochoty odgrywać roli kogoś czarującego i sam nie znosił takich ludzi, zwłaszcza wśród czarowników. Czarownikowi nie przystało szczerzyć się jak norka, kłaniać jak lokaj i obsypywać uprzejmościami każdego, kto znajdzie się w zasięgu głosu. Zadaniem czarownika jest rzucanie czarów i uroków, a to nie ma nic wspólnego z uśmieszkami i komplementami.

Z tych ponurych rozmyślań wyrwał go jakiś nieznajomy zapach. Wciągnął powietrze i usta wypełniły mu się śliną. Rozdzierany między tłumioną złością a rosnącym apetytem ruszył do kuchni i w drzwiach wydał okrzyk zdumienia.

Pomieszczenie było czyste. Ani jednego pyłku. Jego szeroko otwartym oczom ujawniły się powierzchnie nie oglądane od dziesięcioleci. Były nie tylko widoczne, ale lśniły.

- Co ty zrobiłaś, dziecko? - spytał zdławionym głosem.

- Zrobiłam to, co należało. Proszę siadać i jeść kolację,

póki gorąca - odpowiedziała Kate nie patrząc w jego stronę.

Rozglądając się ostrożnie, jak człowiek, który się obudził w nieznajomym otoczeniu, Conhoon usadowił się za stołem. Zapomniana powierzchnia blatu uwolniona od pamiątek poprzednich posiłków lśniła nagością. Kate postawiła przed czarownikiem miskę gęstej zupy. Drażniącą powolną smużką unosiła się nad nią wonna para. Czarownik przymknął oczy i łakomie wciągał powietrze, w którym pojawił się nowy zapach. Spojrzał na stół i ujrzał krągły bochen chleba, obok niego zaś miseczkę złocistego masła pokrytego kryształowymi kropelkami zimnej wody.

- Chleb? Upiekłaś chleb? - zapytał słabym głosem.

- A czyż nie musiałam? Co warta jest zupa bez popchnięcia

jej kawałkiem chleba?

Conhoon kiwnął głową. Spróbował zupy na koniec łyżki i omal nie rozpłakał się z rozkoszy. Gotując sam dla siebie nie miał w ustach czegoś tak smakowitego od pół wieku. Chleb stanowił godne uzupełnienie dania głównego. Nie ma jeszcze trzynastu lat, a już jest najlepszą kucharką w Irlandii. Conhoon jadł pośpiesznie i hałaśliwie, a skończywszy podał pustą miskę po dolewkę. Kiedy zjadł i podsunął miskę po trzecią porcję, Kate przeszyła go morderczym spojrzeniem i zabrała mu miskę wraz z łyżką. Conhoon naburmuszony wrócił do pracowni.

Spędził większość nocy oraz cztery następne dni ślęcząc nad księgami i szukając najlepszego sposobu na Elfy-porywaczy. Budziły one największy lęk ze wszystkich Elfów, gdyż były liczne i potężne, i zwykle złośliwe. Kiedy zrywała się wielka wichura, był to nieomylny znak, że Elfy-porywacze ruszyły się i nieszczęście zawisło nad głową jakiegoś nic nie podejrzewającego i najczęściej Bogu ducha winnego śmiertelnika. Rozbawione mogą się zadowolić kradzieżą zbiorów lub bydła, czy zburzeniem komina, ale bywało, że porywały dziecko, kradły oszczędności całego życia starych ludzi lub uprowadzały krzyczącą co sił pannę młodą w dniu ślubu przy okazji przyprawiając ją o siwiznę. Z jakiegoś powodu - może były przesądne, ale nikt tego nie wiedział na pewno - zawsze porywały człowieka i zabierały go na tę wyprawę w mniemaniu, że zapewnia to powodzenie całemu przedsięwzięciu. Czasami przetrzymywały tego człowieka przez dwa albo trzy stulecia, kiedy indziej wypuszczały go następnego ranka. Z Elfami-porywaczami nigdy nic nie wiadomo.

Wszystko to Conhoon wiedział. Nie wiedział natomiast, dokąd Elfy się udają i jak je odnaleźć, a nie chciał tracić czasu ani siły magicznej na bezpłodne wędrówki po lasach i polach. Z każdym dniem daremnych studiów wpadał w coraz czarniejszy nastrój. Dla odmiany jego chata z dnia na dzień stawała się coraz jaśniejsza, czystsza i weselsza. To tylko skłaniało go do pośpiechu. Jeżeli czym prędzej nie pozbędzie się tej szorującej, zmywającej, wywijającej miotłą, trzaskającej garnkami młodej istoty, dom przestanie się nadawać do zamieszkania. Jak na razie, jego pracownia pozostała ostatnią ostoją normalności i Conhoon był przekonany, że gdyby nie broniący wstępu czar, Kate OFarrissey rzuciłaby się do pracy z miotłą i ścierką, gdy tylko by odwrócił głowę.

Z drugiej strony dzieciak potrafił gotować. Co do tego nie było dwóch zdań. Jej zdolności kucharskie prawie równoważyły szaleńcze zamiłowanie do czystości. Prawie. Wdychanie aromatów, jakie wypełniały dom, kiedy szykowała kolację, było rozkoszą dla powonienia, spożywanie zaś jej posiłków dobrodziejstwem dla żołądka, ale życie wśród takiej czystości stanowiło obrazę dla jego duszy czarownika. Brakowało mu znajomego widoku brudnej miski, zarośniętego garnka i stosu nierozpoznawalnego śmiecia w kącie. Bez tego nie czuł się u siebie w domu.

Piątego wieczoru od przybycia Kate Conhoon zasiadł do kolacji zamyślony bardziej niż zwykle. Odświeżył swoją wiedzę na temat Elfów-porywaczy, ale nadal nie miał pojęcia o ich obecnym miejscu pobytu ani o ostatecznym celu ich wędrówki. Nic już więcej nie można było wyczytać z ksiąg, następny etap stanowił czar, a nie miał pewności, który z wielu możliwych sposobów będzie najkorzystniejszy przy najmniejszym wysiłku z jego strony.

- Kiedy ruszamy, żeby odnaleźć tatę? - spytała Kate po milczącym posiłku.

- Kiedy będę gotów - odparł Conhoon.

- Nie widać, żeby się pan śpieszył - mruknęła Kate pod

nosem, wystarczająco jednak głośno, żeby czarownik usłyszał.

- Niewiele przyjdzie z uganiania się za Dobrymi Ludźmi, jeżeli nie wiem, gdzie ich szukać, dziewczyno. Elfy-porywacze chadzają swoimi drogami i robią, co chcą i człowiek nie ma pojęcia, gdzie się pokażą w następnej minucie. Gdybym wiedział, gdzie są, pognałbym za nimi jak chart.

Kate spojrzała na niego z niewinnym zdziwieniem.

- Czy tylko to pana wstrzymuje? W takim razie może się

pan zbierać. Słyszałam, jak przywódca Elfów mówił, że pójdą grzbietem nad Duradh Faithlenn, potem wzdłuż Leitir Cro i po całodobowych tańcach na równinie Meanmbragh pójdą napsocić w oborze ORahillyego.

- Dlaczego mi tego nie powiedziałaś, dziecko? - zapytał Conhoon.

- Akurat pana interesowało, co ja mam do powiedzenia. Ledwo postawiłam nogę na progu, a pan już siedział w swoich księgach.

Conhoon zgrzytnął zębami i przeszył ją wzrokiem.

- Znam miejsce ORahillyego - powiedział po chwili. -

Rano wyruszamy.

Kate zerwała się z miejsca.

- Podgrzeję wodę na kąpiel przed...

- Kąpiel!? - zawołał Conhoon z przerażeniem.

- Tak, użyłam tego słowa. A po kąpieli uczeszę panu

brodę.

Conhoon zerwał się na równe nogi.

- Nie waż się tknąć ani jednego włosa z mojej brody -

powiedział zasłaniając ją dłońmi.

- Upiorę ją, wysuszę i uczeszę. Teraz wygląda jak coś, co można znaleźć w ciemnym kącie jaskini pustelnika.

Conhoon wydał pogardliwy odgłos i zrobił gest, jakby coś odsuwał.

- Czarownik nie dba o pozory.

- To widać. Ale my, OFarrisseyowie, mamy swoją dumę i

nie chcę, żeby mnie widziano na drodze z kimś, kto wygląda, jakby mu z twarzy zwisało szczurze gniazdo - powiedziała Kate zadziornie.

- No to idź sobie! Odejdź, dziecko. Chętnie zobaczę twoje oddalające się plecy. Jestem wykończony tym twoim myciem i szorowaniem!

- Już odchodzę, mimo ciemności nocy. A kiedy ludzie będą mnie pytać, gdzie jest czarownik Conhoon, który obiecał pomagać OFarrisseyom w potrzebie, powiem im, kto złamał przysięgę i siedzi w domu z rękami w brudnej zmierzwionej brodzie. - Podeszła do drzwi, odwróciła się i z wyższością dodała: - Myślę zresztą, że niewiele tracę. Jestem tutaj od pięciu dni i nie widziałam ani jednego czaru.

- Czy ty masz dobrze w głowie, dziecko? Czy myślisz, że czarownik siedzi po całych dniach w kuchni i pokazuje sztuczki? - Przez chwilę mierzyli się gniewnymi spojrzeniami, potem Conhoon mówił dalej. - Siadaj! Znajdę twojego ojca, ale nie pozwolę robić nic ze swoją brodą.

- Jak pan sobie życzy. Zagrzeję wody, żeby była gotowa, gdyby się pan rozmyślił - powiedziała Kate biorąc cebrzyk i kierując się do studni.

Jednak później tego wieczoru, nie mając nic lepszego do roboty, jak wytłumaczył sobie, a warknął do Kate, Conhoon się wykąpał. Siedząc przed ogniem we wspaniałej miękkiej szacie, którą Kate uprała jednego z poprzednich dni, zaczął myśleć z mniejszą wrogością o jej propozycji umycia brody. Wyłącznie dla wygody, którą zaczynał doceniać jako przyjemny i pożądany element życia, nie zaszkodzi, jeżeli się ją dobrze namoczy i pozwoli dziecku rozczesać. Elfy będą zaskoczone widząc go w tak schludnej postaci i bardzo dobrze. Kiedy się ma do czynienia z tą kompanią, trzeba wykorzystywać każdą przewagę.

Porządkowanie brody Conhoona okazało się czynnością niespodziewanie długotrwałą i pracochłonną. Czarownik wydawał głośne okrzyki i skarżył się, kiedy Kate rozczesywała kołtuny, ale po skończonej pracy rezultat był satysfakcjonujący. Conhoon pogłaskał brodę jak człowiek pieszczący swojego ulubionego kota i niechętnie przyznał, że pomysł nie był taki zły.

- I czy nie wygląda pan teraz dziesięć razy bardziej na czarownika niż z tą kopą siana przyczepioną do szczęki? - wykrzyknęła Kate. - Wygląda pan absolutnie szlachetnie. Dobrzy Ludzie będą pana jedli łyżkami.

- Naprawdę? - spytał Conhoon i w łagodnej zadumie przygładził brodę, by w końcu oświadczyć: - Jasne, że tak.

Wyruszyli na farmę ORahillyego wczesnym rankiem. Drogi były suche, pogoda dobra i Conhoon oświadczył, że dzięki jego znakomitym wierzchowcom mogą dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed zachodem słońca.

Kate klasnęła w dłonie i wydała okrzyk radości. Po raz pierwszy, odkąd zawitała w progach czarownika, wyraziła coś innego niż niecierpliwość, dezaprobatę i podejrzliwość, co Conhoon odebrał pozytywnie.

- Będę miała tatę jeszcze przed wieczerzą! - zawołała.

- Nie wyciągaj pochopnych wniosków, dziecko. Kiedy się ma

do czynienia z Ludźmi z Zewnątrz, trzeba się liczyć z brutalnością i wszystkimi możliwymi fortelami - ostrzegł Conhoon.

- Tak, ale pan sobie z nimi poradzi - stwierdziła Kate z łatwą pewnością.

Conhoon skinął głową i wydał wieloznaczne stęknięcie, lecz nic nie powiedział. Z zadowoleniem, oczywiście, przyjmował całkowicie uzasadnione wyobrażenie Kate OFarrissey na temat swojej potęgi, jednak zbyt dobrze znał obyczaje Elfów, żeby żywić złudzenia co do łatwego nad nimi zwycięstwa. Wszyscy czarownicy Irlandii, gdyby kiedykolwiek udało się ich połączyć, mieliby kłopot z nakłonieniem jednego małego Elfa do zboczenia o krok z wybranej przez niego drogi. Jedynym pewnym sposobem uzyskania władzy nad Elfami było policzenie ich, ale one miały świadomość niebezpieczeństwa i dobrze się przed nim broniły. Nie tylko dzięki swojej wrodzonej ruchliwości i zwinności, lecz także dzięki przemyślnemu utrzymywaniu się w ciągłym ruchu, wirowaniu, gonitwie, podskokom i nieustannym zmianom miejsca, przez co obserwator nie wiedział, czy widzi ich dwadzieścia czy dwieście. Niezwykle chytre stworzenia.

Conhoon wiedział, że chcąc wygrać musi je przechytrzyć. Pogrążył się w rozmyślaniach i nie odezwał się ani słowem aż do postoju. Kiedy w zamyśleniu usiadł na płaskim głazie, Kate podała mu pajdę chleba z masłem. Przyjął ją w milczeniu i zaczął powoli przeżuwać.

- Po czym poznam Elfa-porywacza, kiedy go zobaczę? - wyrwała się Kate, nie mogąc dłużej utrzymać ciekawości na wodzy.

- Nie zobaczysz go. Dobrzy Ludzie nie pokazują się zwyczajnemu człowiekowi - odpowiedział Conhoon z roztargnieniem.

- Zobaczę. Urodziłam się w środku nocy i mam dar widzenia duchów i Elfów.

Conhoon przekrzywił głowę i spojrzał na nią z nowym zainteresowaniem.

- To dlaczego mnie pytasz, dziewczyno, skoro sama możesz je widzieć?

- Widziałam tylko dwóch w tłumie na jarmarku i nie mogłam im się dobrze przyjrzeć. Poza tym były to zwykłe Elfy, nie porywacze - wyjaśniła Kate.

Conhoon pogładził w zadumie brodę.

- Niektóre Elfy-porywacze są piękne - zaczął. - Piękne

jak anioły. Włosy mają złote, oczy niebieskie, skórę jak mleko, drobne dłonie i stopy, proste nogi, krągłe kolana i głosy łagodne jak głos harfy potrącanej delikatnym powiewem wiatru. Nie ma nic piękniejszego niż piękny Elf-porywacz, szkoda tylko, że obyczaje nie odpowiadają ich urodzie. Nawet te, które nie są tak piękne jak najpiękniejsze, są miłe dla oka i trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby dostrzec ich ułomności.

- Jakie to ułomności?

- Łatwo je wymienić. U Elfa płci męskiej jedno ramię jest

wyższe na grubość wąsa szarego kota i jedno oko jest o tyle samo niżej umieszczone, jedna ręka jest dłuższa o odległość między pazurami na nodze pchły i jedna noga jest o tyle samo krótsza. I nigdy nie jest to ta sama ręka, noga, oko czy ramię, tylko codziennie inna.

Kate przez chwilę przetrawiała tę informację.

- A jak jest u Elfów płci żeńskiej? - spytała.

- To też łatwe. U kobiet jedno ramię jest niższe o

grubość wąsa szarego kota, jedno oko jest o tyle samo wyżej umieszczone, jedna ręka jest krótsza o odległość między pazurami na nodze pchły, a jedna noga o tyle samo dłuższa. I u nich też nigdy nie jest to ta sama ręka, noga, oko czy ramię, tylko każdego dnia inna.

- Jestem zbita z tropu tą informacją - przyznała Kate po dłuższym milczeniu.

- Zbijanie ludzi z tropu leży w naturze Elfów-porywaczy - powiedział Conhoon wstając i przeciągając się. - One bardzo nie lubię, kiedy się je rozpoznaje. Dlatego najlepiej nie przyznawaj się, że masz zdolność widzenia ich.

- A co mogą mi zrobić? - spytała Kate zadziornie.

- Mogą ci wydłubać oczy.

Usłyszawszy to Kate umilkła. Ani ona ani Conhoon nie

odzywali się aż do chwili, kiedy Kate nagle psyknęła ostrzegawczo, wyrywając czarownika z zadumy.

- Tam są - powiedziała.

Conhoon poderwał głowę, rozejrzał się i nie dostrzegł nic

poza rozległą zieloną polaną okoloną drzewami. Uniósł medalion cechu czarowników, który nosił na szyi i spojrzał przez małą Szczelinę Prawdziwej Wizji znajdującą się pośrodku. Rzeczywiście, na polanie były Elfy-porywacze, tańczące, skaczące, wzlatujące, wirujące, stale w ruchu, znikające za, między i pod sobą jak bańki powietrza pod wodospadem. Były ich dziesiątki, może setki, albo pół kopy, a może tysiąc. Nikt nie potrafiłby tego określić, gdy tak migały przed oczami, nawet kiedy pozornie prawie stały w miejscu.

Conhoon wypuścił z palców medalion i przetarł oko. Elfy znikły. Wypowiedział słowa widzącego czaru i znów ukazały się jego oczom w całej swej oszałamiającej obfitości.

- Zostań tutaj i nie daj po sobie poznać, że je widzisz - powiedział do Kate. - Ja pójdę z nimi porozmawiać.

- Widziałam mojego tatę! - zawołała Kate w podnieceniu. - Był między nimi i tańczył z jakąś panią.

- Ta banda potrafi zatańczyć człowieka do ogłupienia i zostawić go na stoku wzgórza osłabionego jak wydojona krowa. Jak wyglądał twój tata?

- Wyglądał na szczęśliwego - odpowiedziała Kate z wyraźną troską w głosie.

- Biedak został urzeczony.

- Niewątpliwie. Tata nie miał takiego uśmiechu na twarzy,

odkąd nauczył się chodzić.

- OFarrisseyowie nigdy nie byli znani z pogodnego usposobienia, co dobrze pamiętam. Zaczekaj tutaj, a ja porozmawiać z Elfami. Twój tata jeszcze dziś będzie znów sobą.

Conhoon zsiadł z konia i powierzywszy go opiece Kate, ruszył w stronę roztańczonego tłumu. Elfy zauważyły przybycie mężczyzny i dziecka, nic nie uchodziło ich uwadze, i wiele oczu było zwróconych w jego stronę, kiedy zbliżył się z ręką uniesioną w przyjaznym geście powitania. Ale nawet zaciekawione Elfy wirowały i przemykały, równie niepoliczalne jak płatki śniegu w zamieci. Czarownik na próżno szukał wzrokiem Finbara OFarrisseya.

Na spotkanie wyszedł mu jeden z mężczyzn. Był w wieku pośrednim, gdzieś między młodością a starością. Włosy miał kruczoczarne, gęste i lśniące, skórę gładką, ruchy żwawe i zręczne, ale jego czarne oczy były jak zwierciadła, w których kiedyś już odbiło się wszystko, co jest na tym świecie i na paru innych. Nic ich nie mogło zdziwić. Ubrany był prosto, ale elegancko w miękkie tabaczkowe spodnie do kolan, aksamitny płaszcz z błyszczącymi guzikami i pantofle ze sprzączkami. Jego koronkowa koszula lśniła bielą niby światło księżyca.

- Dzień dobry, wędrowcze - odezwał się z miłym uśmiechem.

- Dzień dobry tobie i całej kompanii - odpowiedział

Conhoon z równie miłym uśmiechem. Zatrzymał się i położył dłoń na brodzie.

- Jaka piękna siwa broda - powiedział Elf.

- Dziękuję. Ty też jesteś przystojnym mężczyzną i twoi

przyjaciele też są piękni.

Elf uśmiechnął się jeszcze milej. Zbliżył się o krok i przyjrza...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin