Chase James Hadley - Zapłata za życie.doc

(796 KB) Pobierz

 

1

Spali już chyba z godzinę, kiedy nagle Meg zerwała się ze snu. Uniosła głowę z plecaka, który zastępował jej poduszkę, i zaniepokojona rozejrzała się dokoła po pokoju zalanym księżycowym blaskiem. Gęsta pajęczyna zwisała jak girlanda z sufitu, po którym kroczył gruby pająk.

- Ciarki mnie przechodzą! Tu na pewno straszy - powiedziała do Chucka, kiedy wtargnęli do tego domu.

Ale Chuck, pozbawiony wyobraźni, odburknął z pogardą: - No to co? Spędzimy noc z duchami. Wszystko jest lepsze niż moskity.

W poszukiwaniu noclegu zeszli z autostrady numer 4 i natknęli się na to opuszczone domostwo. Posiadanych pieniędzy nie starczyło im na długo. Chuck próbował znaleźć pracę w Goulds, w skupie cytryn i kartofli, ale go nie przyjęto. Długie włosy, opadające mu na ramiona, broda, a przede wszystkim ohydny zapach, coraz intensywniejszy od chwili opuszczenia Jacksonville, gdzie mył się po raz ostatni - działały odstraszająco.

Opuszczony dom wznosił się w gęstwinie karłowatych palm i kwitnących krzewów. Zbudowany w tradycyjnym stylu kolonialnym dwupiętrowy budynek, ozdobiony sześcioma czworokątnymi filarami, sięgającymi aż po dach, był niegdyś rezydencją, którą pysznili się zapewne jej bogaci właściciele.

Meg z zaciekawieniem oglądała te wspaniałości. Zastanawiała się, do kogo należał ten dom i czemu nikt nie zatroszczył się o to, żeby go sprzedać.

- Co to kogo obchodzi? - odparł Chuck. Kopnął w masywny zamek, który ustąpił natychmiast. Jedno skrzydło drzwi wypadło z zawiasów i runęło na ziemię z głośnym hukiem, wzbijając chmurę kurzu, który zmusił ich do kichania.

Meg cofnęła się. - Nie chcę tu spać... już dostaję dreszczy!

- Och, zamknij się! - Chuck nie miał ochoty słuchać jej gadania. Był głodny, zmęczony i zniechęcony.

Chwycił Meg za ramię i siłą wciągnął ją do wnętrza budynku pogrążonego w ciemnościach.

Postanowili ulokować się na piętrze, na parterze okna były zabite deskami. Przy świetle księżyca, wpadającym przez zabrudzone szyby, mogli swobodnie rozpakować swoje rzeczy. Schody były imponujące, monumentalne. Oczyma wyobraźni Meg widziała damę podobną do Scarlet 0’Hara, zstępującą po tych stopniach w całej krasie, a tłum wielbicieli zgromadzonych w hallu wpatrywał się w nią z podziwem. Ale nie zdradziła swych myśli Chuckowi, wiedziała, że naraziłaby się na drwiny. Obchodziła go jedynie chwila obecna.

Teraz zbudziła się nagle i nasłuchiwała uważnie, a serce waliło jej w piersi.

Dom jakby się ożywił. Wiatr wiejący z Biscayne Bay targał rynnami. Strzępy tapet szeleściły cicho. Belki skrzypiały, na parterze trzasnęły jakieś drzwi, ich zardzewiałe zawiasy zgrzytały przeraźliwie.

Meg słuchała przez chwilę, po czym położyła się z powrotem niechętnie, w nadziei, że zaśnie. Rzuciła okiem na Chucka. Leżał na wznak, z otwartymi ustami. Fala tłustych włosów zasłaniała mu twarz. Śmierdział, ale Meg nic sobie z tego nie robiła. Pewnie ona również nie pachniała różami. Skoro tylko dotrą do morza, wszystko się załatwi. Tam urządzą sobie kąpiel.

Utkwiła wzrok w suficie, wyciągnęła długie kształtne nogi i rękę oparła na swym drobnym biuście, który okrywał kusy brudny sweter.

Przyzwyczaiła się już do tej egzystencji pozbawionej wszelkiego komfortu. Życie takie miało swoje dobre strony. Dawało swobodę poruszania się i robienia tego, na co miała ochotę, pozwalało jej postępować według swego upodobania - a dla Meg miało to duże znaczenie.

Myślała o ojcu, nędznie zarabiającym na życie sprzedażą polis ubezpieczeniowych, o ogłupiałej matce. Do siedemnastego roku życia żyła w zgodzie z rodzicami. Ale już mając czternaście lat, przysięgła sobie uroczyście: w dniu, w którym będzie wystarczająco pewna siebie, ucieknie z domu. Mierził ją przygnębiający styl życia ich rodziny. Choć dopiero kiedy poznała Chucka, dopięła swego.

Był o cztery lata od niej starszy. Któregoś dnia poszła sama do kina, rzadko jej się to zdarzało, miała bowiem mnóstwo przyjaciół. Ale tego wieczoru pragnęła być sama. Oświadczyła rodzicom, że umówiła się z Shirly. Musiała zawsze informować ich, z kim idzie; za każdym razem kłamała, wiedząc, że są zbyt naiwni, by sprawdzać prawdziwość jej słów. Jeśli nawet wychodziła z Shirly, mówiła, że idzie z Edną. Bawiło ją, że robi kawał rodzicom. Co prawda, nie była nawet pewna, czy słuchają tego, co do nich mówi. Kiedy siedzieli bez ruchu przed telewizorem, często zastanawiała się, czy zareagowaliby inaczej niż „baw się dobrze, kochanie, i nie wracaj późno”, gdyby im powiedziała, że ma się spotkać z Frankiem Sinatrą.

Film był słaby, wyszła więc w środku seansu. Kiedy znalazła się na ulicy - była upalna noc - nagle zdała sobie sprawę, że jest dopiero dwudziesta pierwsza; żałowała, że nie została w kinie. Nie pozostawało jej więc nic innego, jak wrócić do domu, choć perspektywa wpatrywania się w mały ekran w rodzinnym gronie budziła w niej niechęć.

- Czy pani nie nudzi się sama?

Chuck wyłonił się z mroku i stanął przed nią. Przyglądała mu się z uznaniem, z chłopcami robiła już wszystko, nie poświęcając jedynie swojego dziewictwa. Lubiła ściskać się w samochodzie z ciasno skrzyżowanymi nogami, gotowa na wszystko poza tym jednym. Wieczne napomnienia matki, która ostrzegała Meg przed obcymi mężczyznami, już ją jednak denerwowały i przez przekorę skłonna była przyjąć i to wyzwanie.

Chuck nie był pozbawiony pewnego uroku. Niedużego wzrostu, muskularny, mocno zbudowany. Jego długie włosy i ruda broda pociągały ją, jego brzydota i swoboda podobały się Meg. Był bardzo męski, i to ją podniecało.

Przypominała sobie teraz: poszli na plażę i kąpali się nago. Nagość Chucka była czymś tak naturalnym, że Meg rozebrała się również, nie czując najmniejszego wstydu. Gdy stanęli nad wodą, powiedział: - Chodźmy popływać - i rozebrał się, zanim się zorientowała, co się dzieje. Całkiem nagi zaczął biec i wszedł do wody. Po chwili wahania poszła za jego przykładem i uległa żądaniom chłopaka.

To pierwsze doświadczenie było oszałamiające. Mimo licznych luk w innych dziedzinach, Chuck umiał postępować z kobietami. - Ty mi odpowiadasz - wyznał, kiedy leżeli obok siebie odprężeni i zaspokojeni. - Masz jakąś forsę?

Dopiero później Meg zorientowała się, że jedynie pieniądze i seks interesowały tak naprawdę Chucka. Dysponowała trzystu dolarami oszczędności, na które złożyły się drobne upominki od bogatych krewnych, składała je całymi latami na „czarną godzinę”, jak mówiła matka. Teraz nie była to może czarna godzina, ale po co łamać sobie głowę?

Chuck zwierzył się jej, że zamierza się wybrać na Florydę. Tęsknił za słońcem. Nie, nic nie robi. Kiedy spłucze się z forsy, przyjmuje byle jaką pracę, a gdy odłoży wystarczającą sumę, odchodzi. To jest piękne życie! Meg podzielała tę opinię. Trzysta dolarów to fortuna - orzekł. Dlaczego nie miałaby iść razem z nim?

Meg czekała na tę chwilę. Znalazła mężczyznę, mężczyznę pasjonującego, którego poglądy podzielała całkowicie. Był silny, szorstki, beztroski i umiał kochać. Nie wahała się ani przez chwilę.

Zdecydowali, że spotkają się jutro na przystanku autobusowym i wyruszą razem na Florydę.

Nazajutrz rano, kiedy matka wybrała się po zakupy, Meg przygotowała swój sprzęt campingowy. Napisała kilka słów, powiadamiając rodzinę, że odchodzi i nie ma zamiaru wrócić, zabrała też pięćdziesiąt dolarów ojca odłożonych na czarną godzinę - i opuściła dom.

Wbrew przewidywaniom Chucka trzysta dolarów uciułanych przez Meg, wraz z pięćdziesięcioma dolarami jej ojca, szybko się ulotniło. Do licznych wad młodego człowieka należała namiętność do hazardu, której nie potrafił się oprzeć. Meg patrzyła z bijącym sercem, jak radośnie potrząsa kostkami w towarzystwie dwóch chłopaków napotkanych przypadkowo w drodze do Jacksonville. Kiedy postawił ostatnie pięćdziesiąt dolarów, drżącym głosem szepnęła, że czas już skończyć z tym marnotrawstwem. Tamci zmierzyli wzrokiem Chucka, a starszy rzucił: - Pozwalasz, żeby cizia prawiła ci kazanie?

Mocna dłoń Chucka z krótkimi palcami wylądowała na twarzy Meg, jedno uderzenie wystarczyło, by upadła na ziemię bez tchu. Kiedy się wreszcie ocknęła, partnerzy Chucka zniknęli w ciemnościach nocy z resztą ich pieniędzy.

- I co z tego? - krzyczał, gdy urządziła mu scenę. - Na co są pieniądze? Zamilcz! Zdobędziemy je. O pieniądze zawsze można się postarać!

Zaangażowali się do zbioru pomarańcz. Przez cały tydzień pracowali pomimo upału, a kiedy zarobili trzydzieści dolarów, udali się w dalszą drogę w kierunku Miami.

Trzydzieści dolarów szybko wydali. Przejazdy, żywność... Teraz kieszenie ich były puste i Meg dręczył głód. Nie jedli już od dwunastu godzin. Ostatni ich posiłek stanowił przypalony hamburger. Ale Meg nie żałowała niczego. Wolała takie życie - brud, głód, brak dachu nad głową - niż ponure więzienie pod skrzydłami rodziców.

Co tam - mówiła sobie. Jutro coś się zmieni... Miała zaufanie do Chucka. Układała się do snu, ale nagle znów się zerwała.

Ktoś chodził na parterze!

Słyszała wyraźnie, jak skrzypią skórzane buty, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Przysunęła się ostrożnie do Chucka i dotknęła lekko jego ramienia. - Chuck!

Mruknął coś, odepchnął ją i chciał się obrócić, ale ona nalegała: - Chuck!

- Co jest, do cholery! - Zbudził się i podniósł na legowisku. Jego oddech wywołał grymas na twarzy Meg. - Co się stało?

- Ktoś jest na dole.

Poczuła, jak pod jej dłonią prężą się stalowe muskuły Chucka, i to ją uspokoiło. Ta jego siła fizyczna zawsze robiła na niej wrażenie.

- Słuchaj... - szepnęła.

Chuck wstał, w milczeniu ruszył ku drzwiom i ostrożnie je otworzył. Meg nie spuszczała oczu z potężnych pleców chłopaka. Przykucnął, przez dłuższą chwilę wytężał słuch, potem zamknął drzwi i wrócił do niej.

- Tak, masz słuszność. Ktoś jest na dole. Może glina. Wpatrzyła się w niego. - Glina?

- Włamaliśmy się tutaj. Jeśli wywęszył nas jakiś policjant... - Zagryzł wargi. - Mogą nas wsadzić za włóczęgostwo.

- My nie robimy nic złego... Jakie włóczęgostwo?!

Ale Chuck nie słuchał. Wyjął z kieszeni jakiś przedmiot i wsunął go Meg do ręki. - Włóż to do swoich spodni. Jeśli to glina, lepiej, żeby tego nie znalazł przy mnie.

- Cóż to takiego?

- Nóż, idiotko!

Podszedł znowu do drzwi i otworzył je cicho, potem wyszedł i znieruchomiał u szczytu schodów.

Meg wpatrywała się w nóż oprawiony w róg. Palcem przycisnęła nieopatrznie chromowany guzik i zadrżała, widząc wyskakujące lśniące ostrze. Nie potrafiła go zamknąć z powrotem, wstała więc, przeszła przez pokój i ukryła broń pod kawałkiem tapety zwisającej w strzępach okrytych pleśnią.

Wtedy zbliżyła się do Chucka, który gestem nakazał jej milczenie. - Zejdę na dół - szepnął.

Chwyciła się kurczowo jego ramienia. - Nie!

Nie musiała nalegać, żeby go powstrzymać. Przeszło jej przez myśl, że Chuck boi się tak samo jak ona, i to ją rozczarowało. Stali tak dłuższą chwilę, natężając słuch. Wreszcie usłyszeli kroki w pokoju na lewo od hallu i nagle ukazała się ciemna sylwetka. W ciemnościach dostrzegli żarzący się papieros i Chuck się odprężył. W każdym razie niepożądany gość nie był gliną: policjanci nie palą w takiej sytuacji.

- Kto tam? - zawołał Chuck, a Meg zdawało się, że trochę za szorstko to zabrzmiało.

Wszystko zastygło. Ciemna sylwetka znieruchomiała. A potem nagle strumień światła uderzył w nich tak, że musieli się cofnąć. To światło ponadto ich oślepiło.

- Podaj mi nóż - rozkazał Chuck półgłosem.

Meg, potykając się, przebiegła przez pokój, wsunęła rękę pod kawałek papieru i wyciągnęła broń.

W chwili kiedy zbliżała się do Chucka, usłyszała głos dobiegający z dołu: - Zobaczyłem otwarte drzwi. I wszedłem.

Palce Chucka, wilgotne i gorące, zacisnęły się na nożu.

- No, to wynoś się już stąd! - rzekł ochrypłym głosem. - My byliśmy tu pierwsi! Znikaj!

- Ale chyba jest tu dość miejsca dla nas wszystkich? Mam żarcie i nie lubię sam się opychać.

Meg zaburczało w brzuchu na myśl, że nieznajomy ma coś do jedzenia. Ścisnęła ramię Chucka, który zrozumiał tę milczącą prośbę. On także umierał z głodu.

- Myślałem, że to glina - rzekł. - To chodź na górę. Tamten zniknął w pokoju przylegającym do hallu i wrócił z plecakiem na ramionach. Szedł po schodach, oświetlając je latarką.

Wciąż trzymając nóż w ręku, Chuck czekał na niego, odepchnąwszy Meg w głąb pokoju. Zatrzymała się na progu z bijącym sercem, kiedy nieznajomy wszedł na podest.

Chuck zmierzył go wzrokiem. Widział jedynie wysoką sylwetkę. Mężczyzna przewyższał go o głowę, ale był chudy i dość wątły. Nie wyglądał na siłacza zdaniem Chucka i to go uspokoiło nieco.

- Chciałbym ci się lepiej przyjrzeć - rzucił rozkazująco. - Daj mi swoją latarkę.

Tamten usłuchał i Chuck zaświecił mu prosto w twarz.

Meg zesztywniała. Był to Indianin. W drodze z Jacksonville spotykali wielu takich jak on. Poznała te gęste, gładkie włosy, czarne jak skrzydło kruka. Nie miał więcej jak dwadzieścia kilka lat, był przystojny, ale kamienny wyraz jego twarzy i surowość przejęły ją niepokojem. Zauważyła żółtą koszulę w białe kwiaty, niebieskie dżinsy i sandały.

Czekał spokojnie, aż para skończy mu się przyglądać. W blasku latarki oczy jego błyszczały jak płonący węgiel.

- Jak się nazywasz? - spytał Chuck, zniżając latarkę.

- Poke Toholo. A ty?

- Jestem Chuck Rogers. A to... moja żona Meg.

- To może byśmy coś zjedli?

Chuck ruszył pierwszy w kierunku pokoju, oświetlając przejście. Ale Meg wyminęła go. Usiadła szybko przy własnym plecaku i czekała z żołądkiem skurczonym z głodu.

Poke położył swój plecak na podłodze, ukląkł, żeby go otworzyć, wyjął dwie świece, zapalił je i przylepił do podłogi. Potem wyciągnął pieczonego kurczaka i celofanową torebkę z plasterkami szynki.

- Coś takiego! Skąd to wszystko masz? - wykrzyknął Chuck i oczy mu się zaokrągliły. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy jadł kurczaka ostatni raz.

Poke spojrzał na niego. - Czy to ważne?

Zręcznie pokroił kurczaka na równe części nożem o rękojeści z rogu i wszyscy troje zaczęli jeść w milczeniu, chciwie, z rozkoszą. Meg zauważyła, że Indianin od czasu do czasu spogląda na Chucka z ukosa, a na nią wcale.

Kiedy skończyli posiłek, Chuck przechylił się w tył i oparł się na łokciach. - No! Ale to było dobre! Dokąd wędrujesz?

Poke wyjął pudełko papierosów. - Do Paradise City. A ty?

- Do Miami, prawdopodobnie. Zapalili papierosy od płomienia świecy.

- Masz tam na widoku jakąś robotę? - spytał Poke. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, z dłońmi na kolanach.

- Znajdę tam coś.

- Tak myślisz? Gliny nie kochają włóczęgów. Chuck zesztywniał. - Uważasz mnie za włóczęgę?

- A kim niby jesteś? Cuchniesz na kilometr.

Meg zadrżała, pewna, że Chuck rzuci się na Indianina ze swym nożem. Zdziwiła się, widząc, że nie ruszył się z miejsca.

- Wolę być włóczęgą niż kolorowym. Ty wyobrażasz sobie, że dostaniesz pracę?

- Mnie praca nie jest potrzebna.

Ta odpowiedź obudziła czujność Chucka. - W takim razie masz dość pieniędzy. Poke kiwnął głową.

- Ile? Dziesięć dolarów? Założę się, że nie masz nawet tyle!

- Jutro kupuję wóz.

Chuck lekko gwizdnął. - Wóz? Jakiej marki? Tamten wzruszył ramionami. - Coś taniego. Okazyjnego. Koniecznie potrzebny mi jest samochód.

- No! - Chuck spoglądał długo na Indianina. - Słuchaj! A dlaczego nie mielibyśmy dalej jechać wszyscy razem, w trójkę? Myślę, że możemy ci towarzyszyć aż do Paradise City... Co o tym myślisz?

Meg była zachwycona tupetem Chucka. Miał oczywiście słuszność. Jeśli niczego nie żądasz, nic nie dostaniesz.

- Po co niby mamy trzymać się razem? - odparł Poke po chwili milczenia.

- A co masz do stracenia? Podróżować samemu nie jest wcale wesoło. Dotrzymamy ci towarzystwa.

Poke wstał, przeniósł plecak w głąb pokoju, daleko od nich dwojga, i usiadł.

- Głuchy jesteś? - nalegał Chuck. - Co masz do stracenia?

- Zastanowię się. Teraz chce mi się spać. Zgaście świece... one nie są za darmo.

Powiedziawszy to, Indianin wyciągnął się na podłodze. Chuck i Meg wymienili spojrzenia, kiedy tamten odwrócił się plecami, a głowę oparł na plecaku.

Meg zdmuchnęła świece. Ciemności zamknęły się nad nimi. Upłynęła dłuższa chwila, nim wzrok ich przyzwyczaił się do światła księżyca. Poke zdawał się być pogrążony we śnie. Oddech jego był spokojny i regularny.

Oboje, Chuck i Meg, poszli w jego ślady.

Meg po obfitym posiłku ogarnęło znużenie. Zaczęła zasypiać. W przeciwieństwie do Chucka, którego mózg dalej pracował intensywnie. Czy Indianin blefuje? - zastanawiał się. Czy naprawdę chce kupić samochód? Jeśli tak, to musi mieć pieniądze przy sobie albo w plecaku. Chuck oblał się potem... Co najmniej dwieście dolarów! Kolorowy z dwustu dolarami, cholera!

Jego palce, krótkie i grube, zacisnęły się na uchwycie noża. To nie będzie trudne. Trzeba tylko przeczołgać się na drugi koniec pokoju. Jedno uderzenie i po sprawie. Chuck nie był nowicjuszem.

Tylko pierwsze morderstwo jest trudne. On miał już dwa na swoim koncie. A jedno więcej...

Nagle przypomniał sobie o Meg i skrzywił się. Nie powinien był brać jej sobie na kark. Ona nie pozwoli mu wykończyć Indianina. Palce mocniej zacisnęły się na nożu... Ale dwieście dolarów! Jeśli ona się nie zgodzi, tym gorzej! Spotkają ten sam los. Będą go dzieliły kilometry od tego miejsca, zanim odkryją zwłoki, o ile kiedykolwiek je odkryją.

Wytarł dłonią wilgotne czoło. Jasne, tak zrobi! Ale jeszcze nie teraz. Sen Indianina nie był chyba jeszcze głęboki. Gdy już będzie spał jak kamień, nadejdzie właściwy moment.

- Chuck?

Na dźwięk głosu Poke’a Chuck drgnął.

- Mam lekki sen i jestem uzbrojony. A po chwili ciszy Indianin dodał:

- Porozmawiamy jutro!

Ma broń! Palce Chucka rozluźniły się na nożu. Można by pomyśleć, że to bydlę czyta w jego myślach!

- Och, daruj sobie - odburknął. - Ja chcę już spać.

- No, to pogadamy jutro.

I skończyło się na tym, że Chucka zmorzył w końcu sen.

Na śniadanie Poke wyjął resztki szynki, czerstwy chleb i butelkę coca-coli. Jedli w milczeniu i Meg stwierdziła, że podobnie jak poprzedniego dnia Toholo ciągle obserwował Chucka. Jego oczy błyszczały, jakby rozgryzał jakiś problem.

Po skończonym posiłku Chuck spytał znienacka: - Jak kupisz już ten wóz, zabierzesz nas ze sobą?

Poke pogrzebał w plecaku i wyjął elektryczną maszynkę do golenia i kieszonkowe lusterko. Oparł je o ramę okienną i zabrał się do golenia.

Chuck zacisnął pięści i zrobił się purpurowy. - Słyszałeś, co powiedziałem? - warknął.

Poke spojrzał na niego i golił się dalej. Kiedy skończył, odparł: - Ciągle jeszcze się zastanawiam. - Oczyścił maszynkę, złożył ją, potem wyjął kawałek mydła i ręcznik. - Kanał jest po przeciwnej stronie szosy. Idziesz ze mną?

Serce Chucka znieruchomiało na chwilę. Co za okazja! Meg nie będzie przy tym. Zabije Indianina, a potem jej powie, że Poke utonął. Może nie będzie w to wierzyła, ale w każdym razie wszystko odbędzie się z dala od niej.

- Jasne.

Ruszył schodami za Poke’em. Kiedy byli już na dole, zawołał nagle: - Cholera! Nie wziąłem ręcznika!

Poke popatrzył na niego, twarz Indianina była nieruchoma, jak wykuta z drewna. - Szkoda fatygi. Pieniądze mam przy sobie.

Indianin minął hall i wyszedł na słońce.

Czerwony z wściekłości Chuck wrócił do pokoju. Wyciągnął brudny ręcznik z plecaka.

- Myślisz, że będzie chciał nas z sobą zabrać? - spytała Meg.

- Do cholery, a skąd ja mogę to wiedzieć? - odparł szorstko Chuck i wyszedł.

Dogonił Poke’a i kroczył za nim.

Zabiorę się do niego, jak już będzie nagi - myślał. Jedno uderzenie kolanem w podbrzusze, a potem dokończę go nożem.

Zbliżyli się do kanału. Woda połyskiwała w słońcu. Na drugim brzegu widać było autostradę nr 27 wiodąca do Miami. O tej wczesnej godzinie nie było jeszcze żadnego ruchu.

Chuck zdjął koszulę czarną od brudu i zrobił kilka przysiadów. Poke oddalił się nonszalanckim krokiem, rozebrał się i podszedł do stromego brzegu. Pas z plastyku z wypchanym portfelem nosił na ciele.

Chuck zmrużył oczy. Nagle ogarnął go strach, gdy zaczął przyglądać się Indianinowi. W życiu nie widział tak atletycznej budowy. Można by powiedzieć: ciało z giętkiej stali. Chuck zwątpił w swoją siłę. Jednak nie będzie tak łatwo pokonać tego chłopaka... Wsunął rękę do kieszeni i ścisnął nóż.

Poke zanurzył się w wodzie i mocnymi ruchami popłynął żabką do przeciwległego brzegu.

Chuck odwrócił się plecami i wyjął z kieszeni grubą kauczukową bransoletkę, umieścił ją na przegubie i wsunął za nią nóż. Później zrzucił spodnie i buty i skoczył do kanału. Nie był dobrym pływakiem, nie czuł się w wodzie swobodnie.

Poke pływał na plecach, Chuck skierował się niezręcznie w jego stronę. Jedno silne uderzenie z dołu i nie będzie już o czym mówić. Ale trzeba będzie odpiąć pas, zanim ciało utonie.

Podpłynął trochę bliżej Indianina. Zamachał ręką.

- Świetna woda, co? - wykrztusił. Poke potwierdził skinieniem głowy.

Chuck pracował mocno nogami, żeby się do niego zbliżyć. Nagle Poke zniknął mu z oczu: w miejscu gdzie był jeszcze przed chwilą, widniały tylko kołyszące się fale.

Klnąc w duszy, Chuck obserwował uważnie powierzchnię kanału. Nagle poczuł, jakby stalowa obręcz zacisnęła się na kostkach jego nóg, a jakaś siła ciągnęła go w dół. Usta i nos zalała mu woda. Próbował się uwolnić, wykonując w wodzie nieskoordynowane ruchy. Po chwili poczuł, że stalowe palce uwolniły mu stopy. Kaszląc, bez tchu, wypłynął na powierzchnię. Gdy otarł oczy, ujrzał Poke’a, który oddalał się szybko od niego. Nóż przymocowany do przegubu zniknął!

Chuck ruszył w stronę brzegu. Rozczarowanie i wściekłość odebrały mu rozsądek. Poke stał już na brzegu, w chwili kiedy Chuck na czworakach wdrapywał się na stok.

Z rykiem wściekłości rzucił się jak oszalały byk, z pochyloną głową, z rękami wygiętymi jak szpony. Ale Toholo odskoczył na bok i do tego jeszcze podstawił mu nogę.

Chuck runął ciężko na ziemię.

Wtedy Indianin przytrzymał go i kolanem przycisnął mu pierś. Chuck ujrzał w jego ręku swój nóż. Błyszczące ostrze dotknęło jego gardła.

Chuck skurczył się. Wbił wzrok w lśniące źrenice Indianina, przerażony, sądząc, że nadchodzi jego ostatnia godzina. Poke obserwował go, koniec ostrza oparł o szyję Chucka.

- Chciałeś mnie zabić? - spytał spokojnym głosem. - Tylko nie kłam. Chciałeś mnie zabić, co?

- Chciałem tylko zdobyć forsę - wyszeptał Chuck, ledwie dysząc.

- Tak bardzo chciałeś tych pieniędzy, że gotów byłeś mnie zabić?

Obydwaj patrzyli sobie prosto w twarz. Wreszcie Poke wstał i cofnął się. Chuck z trudem stanął na nogach. Trząsł się, pot spływał mu po policzkach.

- Chcesz moją forsę? Będzie należała do ciebie, jeśli potrafisz mi ją zabrać. - Poklepał swój pas plastykowy. - Dwieście dwadzieścia dolarów. - Spojrzał na nóż i trzymając za ostrze, wyciągnął go do Chucka. - Trzymaj...

Chuck, zdumiony, chwycił szybko broń. Tamten nie spuszczał go z oczu.

- Moja forsa będzie należała do ciebie, jeśli potrafisz mi ją zabrać - powtórzył.

Błyszczące oczy Indianina i ten jego spokój przeraziły Chucka. Nerwy go zawiodły. Palce chłopaka rozluźniły się i nóż spadł w trawę.

- No, nie jesteś taki głupi, jak myślałem. Teraz idź się umyć. Śmierdzisz okrutnie - wycedził Poke.

Chuck chwycił mydełko, które ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin