Clifford Francis - Wszyscy ludzie są teraz samotni.rtf

(455 KB) Pobierz

Francis Clifford

 

 

 

Wszyscy ludzie są teraz samotni

 

All Men are Lonely Now

Przełożyła z angielskiego Irena Doleżał–Nowicka


Dodo poświęcam

 

Wszyscy ludzie są teraz samotni. Oto godzina, kiedy nikt nie ma przyjaciela.

Edna St. Vincent Millay

 

Nie lubię ulegać wzruszeniom, ponieważ pobudza to naszą wolę, a działanie jest czymś nad wyraz niebezpiecznym; obawiam się też tego co sztuczne, jakiegoś niedbalstwa serca i niewłaściwego postępowania; jakże jesteśmy do tego skłonni pod wpływem strasznego odruchu obowiązku.

Arthur Hugh Clough

 

Wszystkie postacie w tej książce są całkowicie tworem fantazji autora i nie mają żadnego związku z nikim żyjącym.


Część pierwsza

Rozdział 1

 

Najpierw zobaczyli błyskawicę, a w chwilę później rozległ się grzmot. Kiedy zaś deszcz ogarnął jezioro, wrócili do domu i kochali się.

Kiedy potem leżeli odprężeni, wyczerpani, powiedziała: — Daj mi papierosa. — Głos miała niski, jak gdyby nagły krzyk ekstazy sprzed paru minut ścisnął jej gardło. Deszcz bębnił o szyby. Lancaster nie ruszył się; czekała kilka chwil, potem odwróciła głowę i pogłaskała delikatnie jego udo.

— Dawid — powiedziała.

— Hm?

— Zapomniałeś o mnie?

Spojrzał na nią z udaną powagą, marszcząc czoło.

— No, twarz jest mi znana.

— Nienawidzę cię.

— Tak szybko?

— Prosiłam cię o papierosa.

— O, przepraszam.

Sięgnął do stojącego przy łóżku stoliczka, z otwartego pudełka wyjął dwa papierosy i oba zapalił. Nad górną wargą dziewczyny dojrzał małe kropelki potu, starł je ustami podając papierosa.

— To chyba Catherine? Catherine Tierney?

— Och, nienawidzę cię — powtórzyła cicho.

— Kiedy ja chcę być nienawidzony.

— Nie żartuj.

— Nigdy nie będziesz dorosła, jeśli wierzysz w miłość. Wydmuchując aż pod sufit duży kłąb dymu, przysunął swoją głowę do jej głowy, tak że policzkiem przygniótł jej czarne włosy. Przez zasłonięte okno raz po raz przeświecały błyskawice, ale grzmoty następowały dopiero po dłuższej chwili, coraz słabsze, widać burza oddalała się na wschód. Tylko deszcz nie tracił na sile, mocny, uporczywy, odcinający ich od reszty Irlandii, od dalekiego Londynu i Departamentu Uzbrojenia… od reszty świata.

Była tu już dwa razy — miesiąc temu i w poprzedni weekend. Biały domek był nieduży, parterowy, z dachem pokrytym strzechą, drzwi wejściowe miał pomalowane na niebiesko. W środku znajdował się jeden pokój, łazienka i kuchnia, w której czasem jedli. Od drogi aż po same drzwi pomiędzy nie przycinanymi krzewami róż prowadziła wysypana żużlem ścieżka. Za domem była tylko trawa, zniszczone kamienne ogrodzenie i trzciny nad jeziorem. „Kupiłem to za grosze — powiedział jej Lancaster.

— Wszystko razem, wliczając zrobienie łazienki, odnowienie i kupno kilku mebli, nie przekroczyło trzycyfrowej sumy. Trudno uwierzyć, ale to prawda.”

Powiedział jej to w pewien letni wieczór w swoim mieszkaniu w Chelsea, nim jeszcze zaczęli sypiać ze sobą. I nie dlatego, by w departamencie nie wiedziano, że posiada w Connemarze coś na własność. „Moja kryjówka — mawiał. — Pięć godzin jazdy od Londynu, a zegar cofa się o pięćset lat. I pstrągi w Lochmor biją wszystkie rekordy.” Ale nie łowił ich, kiedy z nim była. Wędki trzymał za drzwiami wejściowymi i ona lubiła się droczyć na ich temat.

— Czy wszystkie dziewczyny nimi czarujesz? — spytała podczas ubiegłego weekendu.

A on odparł: — Za każdym razem. — I zaraz dodał: — Przed tobą nie było tu dotąd żadnej dziewczyny.

Teraz leżeli nadzy obok siebie, zasłuchani w padający deszcz, i kończyli palić. Catherine była smukła, drobnokoścista, o tak białej skórze, iż Lancaster był przy niej wręcz śniady. Wysoki, o szerokich ramionach, muskularny, pomiędzy sutkami miał smugę ciemnych włosów, jaśniejszych niż gęsta, krótko przycięta czupryna. Przez kilka minut milczeli, raz czy dwa spojrzał z zachwytem na jej ciało, delikatnie ją pieszcząc. Wprost trudno było uwierzyć, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu zwracała się do niego „panie Lancaster”, a kiedy z jakimiś papierami wchodziła do jego gabinetu na tych swoich wysokich obcasach, zachowywała się bardzo sztywno.

W Departamencie Uzbrojenia wiedzieli o domku, ale o tym nie. To była sprawa osobista.

— Jesteś wspaniała — powiedział, a ona uśmiechnęła się do niego, podnosząc rękę, by dotknąć jego twarzy.

— Która godzina?

— Chyba południe. — Spojrzał na zegarek. — Dokładnie dwunasta czternaście. Pojedziemy do hotelu, kiedy tylko będziesz chciała. Wygląda na to, że deszcz ustaje.

Wstał z łóżka i odsunął zasłony. Grzmot zamruczał w oddali, ale chmury zaczęły spływać ze wzgórz po drugiej stronie jeziora.

— Widać już czyste niebo. Wkrótce będzie ładnie. On pierwszy zaczął się ubierać. Kiedy skończył, usiadł na krawędzi łóżka i przyglądał się jej, jak czesze przed lustrem włosy. Jak większość mebli kupił to lustro prawie za darmo na którejś z miejscowych wyprzedaży. Connemara umierała powoli, dom po domu, wieś po wsi, tylko piękno i smutek były wieczne. Ludzie tutejsi mówili, że za dwadzieścia lat nic tu nie zostanie oprócz hoteli, chat dla myśliwych i wędkarzy, przyjeżdżających na weekendy, i dużych domów uratowanych od zniszczenia przez bogatych cudzoziemców.

— Powiem ci coś zabawnego — powiedział Lancaster podczas ich pierwszego szalonego weekendu.

— Co mianowicie?

— Jakieś osiemset lat temu Irlandczycy walczyli zaciekle, żeby wyrzucić stąd Anglików. A teraz, kiedy znów mają niepodległość, sami muszą się stąd wynosić. Co więcej, Anglicy tu wracają. Anglicy, Amerykanie i Niemcy. Twoi przodkowie muszą się z rozpaczy obracać w grobie.

— Kiedy ja nie mam irlandzkiej krwi.

— Przecież nazywasz się Tierney.

— Nie mam ani kropli irlandzkiej krwi. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

— No to cię źle zaszufladkowałem.

— W Departamencie Uzbrojenia mogliby to potraktować jako oznakę twojej słabości. Oni chcą, żebyśmy byli właściwie zaszufladkowani i oddani bez reszty.

— Wiem dobrze, czego chce nasz departament. Nie musisz mi przypominać.

— Teraz są o miliony kilometrów stąd.

— Niech i tak będzie. Poniedziałek nadejdzie aż nadto szybko.

Do departamentu przyszła jakieś sześć miesięcy temu, w marcu. Sekretarka Conwaya została przeniesiona do biura ministra, a ci z kadr przysłali mu na jej miejsce Catherine. Kiedy pierwszy raz weszła do gabinetu Lancastera, był pochłonięty rozmową telefoniczną i właściwie nie zwrócił na nią uwagi. Jednak po tygodniu przyglądał się już uważnie, kiedy wychodziła z jego pokoju, i podziwiał jej długie, smukłe nogi, zachwycony lekko kołyszącym krokiem, czując znane podniecenie. Mówiła cicho, była opanowana, skora do uśmiechu ustami i bardzo niebieskimi dużymi oczami, usta zresztą miała ładne, dyskretnie malowane. Dwadzieścia siedem — stwierdził — coś koło tego.

Przed Wielkanocą zjadła z nim kolację i wkrótce zaczęli się regularnie spotykać. Ale te pierwsze kontakty ograniczały się tylko do pocałunków i zawsze przychodził moment, kiedy go stanowczo odsuwała. Były też takie chwile, kiedy zachowywała się niezwykle powściągliwie, poważnie, jakby nad czymś się zastanawiała. Nie potrafił jej rozszyfrować w tych pierwszych tygodniach, chociaż ta powściągliwość fascynowała go i jednocześnie była wyzwaniem. Nigdy razem nie wychodzili z biura. Jeśli przypadkowo razem zjechali windą, rozstawali się na schodach ze zdawkowym „do widzenia”. Odwiedzali małe restauracyjki, z dala od utartych szlaków. Ona to zaproponowała, a on się zgodził. Częściowo dlatego, że widział w tym obietnicę, częściowo dlatego, że wolał uniknąć nieuchronnej nagany Conwaya. Nie podała powodów, co także było typowe dla „szkoły” Conwaya. „On zazdrości ci twojej inteligencji, wiesz o tym dobrze. Mnie i tak trudno z nim pracować. Gdyby się czegoś domyślił, byłby nie do zniesienia.”

W tym czasie to Conway właściwie kierował departamentem, McBride coraz bardziej oddawał ster w jego ręce. Należało wkrótce oczekiwać dnia, kiedy Stary wycofa się całkowicie, dostanie szlachecki tytuł i odejdzie. Lancastera ta perspektywa wcale nie cieszyła. Pomijając osobisty antagonizm, uważał, że z Conwayem wszystko będzie jeszcze trudniejsze niż dotychczas.

Nie skłamał Catherine, naprawdę nie zabrał dotąd żadnej kobiety do Connemary. Kiedy zaczął pracować w Departamencie Uzbrojenia, McBride powiedział: „Ten dział jest jak konfesjonał, Dawidzie. Pamiętaj o tym zawsze i wszędzie”. Wcale nie musiał mu tego mówić. Ostrożność stała się jego drugą naturą, nauczyły go tego trzy lata pracy w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa. Catherine była pierwszą osobą, z którą czuł się na tyle pewnie, że nie obawiał się jakiejś nieopatrznej uwagi czy chwilowej niedyskrecji. Z nikim nie czuł się tak całkowicie swobodny jak z nią. Tak jak on sam należała do wąskiego grona ludzi zaufanych, sprawdzonych i prześwietlonych przez skomplikowaną procedurę wywiadu, nim znalazła się w zaniedbanym biurze na piątym piętrze, gdzie mieścił się departament. A kiedy wreszcie uległa mu w jego mieszkaniu na Bramerton Street, przeżył coś więcej niż tylko zaspokojenie fizycznego popędu. Zrozumiał, że z nią może nareszcie zaznać odprężenia od dyscypliny, która jak kleszcze więziła jego psychikę.

— Jesteś już gotowa? — spytał, a ona skinęła głową i włożyła mu do kieszeni na piersi grzebień, puderniczkę i pomadkę do ust. Taki miała zwyczaj — nigdy nie nosiła torebki.

Wyszli do samochodu, omijając starannie kałuże na żużlowej ścieżce. Sine pasma chmur zasłaniały słońce, niebo na wschodzie było ciemne i plamiste, ale stopniowo je wypełniał błękit. Byli już w połowie drogi do Lake Hotel, gdy Lancaster odwracając się do niej powiedział: — Grosik za twoje myśli.

— Hm?

— Znów się zamyśliłaś.

— Naprawdę? — Nadal potrafiła mu gdzieś umknąć, dokąd nie mógł za nią podążyć, wyłączając go jakby poza nawias. — O, to nic takiego.

— Mimo wszystko masz w sobie celtycką krew. Głębokie zamyślenie i melancholia są charakterystyczne dla Celtów.

— Nonsens.

— No i jesteś piękna.

Wreszcie się uśmiechnęła. Wynajętym czerwonym volvo jechał szybko pod niebem, na którym lada chwila mogła rozbłysnąć tęcza. Na liczącej trzy kilometry drodze od domku do hotelu minęli tylko niskie murki i kilka kęp drzew rosnących tu i tam. Jezioro było spokojne jak szklana tafla, a w wodzie u przeciwległego brzegu odbijało się ciężkie pasmo wzgórz. W pewnej chwili musiał zahamować przed zagubioną owcą, poza tym droga była całkowicie pusta; w tej części świata można było nieraz jechać dobre pół godziny i nie spotkać drugiego samochodu. Na dziedzińcu hotelowym, kiedy tam wjechali, stał tylko jeden wóz: mocno zabłocony land–rover.

— O, jest Fletcher — zauważyła Catherine.

— Zawsze obecny, nigdy spóźniony, oto cały Fletcher — powiedział z przekąsem Lancaster. Fletcher miał w pobliżu farmę.

Przerobiony z dużego dworu, szary kamienny Lake Hotel miał łupkowy dach i zaniedbaną fasadę, tak porośniętą bluszczem, że okna wydawały się zapadnięte i ciemne. Natura, gdyby jej dano szansę, z pewnością by tu zwyciężyła. Za to wnętrze było bardzo miłe, przytulne, a zapachu wilgoci nie dopuszczał płonący w kominkach torf. Jak zawsze Fletcher siedział na tym samym stołku barowym, z którego wczoraj wieczór z pijacką wylewnością pomachał im na do widzenia.

— Halo — powitał go Lancaster — wydaje mi się, że wkrótce zapuści pan tu korzenie.

— Gdyby pan był sam, nie odważyłby się na taki obraźliwy dowcip, bo spuściłbym panu lanie. — Fletcher był wielkim, mocno zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, o potężnych nogach i barczystych plecach, które rozpychały szwy jego tweedowej marynarki. Podpuchniętymi oczami popatrzył znacząco na Catherine.

— Jestem pewna, panie Fletcher, że nie jest pan człowiekiem gwałtownym.

— Oo… — Najwidoczniej sprawiło mu to przyjemność. — Umie pani rozbroić człowieka… Jakiej trucizny napiłaby się pani?

— Proszę dżin z tonikiem.

— Dżin z tonikiem?

— Tak.

Fletcher poruszył się ciężko na stołku.

— A pan, Dawidzie? Nie zawsze jestem tak wspaniałomyślny, niech więc pan korzysta z okazji.

— Ja proszę o piwo.

— O co?

— O piwo.

— Piwo — parsknął Fletcher pogardliwie — to dobre do mycia samochodów i tuczenia świń. Mógłby się pan napić czegoś lepszego.

— Ale mnie wystarczy piwo.

— Wielkie nieba…. — Fletcher przesunął dłońmi po swej łysej, ceglastego koloru czaszce i zawołał: — Pat! Chodź na chwilę!

Barman o twarzy tak wąskiej, że chyba nie mogła wyrażać większej skali uczuć, zaciął się podczas golenia i miał poplamiony krwią kołnierzyk.

— Dzień dobry, panie Lancaster… Dzień dobry pani.

— Zapowiada się spokojny dzień — powiedział Lancaster.

— Wkrótce pokażą się goście, burza już minęła. Jeszcze się nie zdarzyło, by zła pogoda odstraszyła jakiegoś zucha z Galway.

— Cholerna parafiańszczyzna — wtrącił się głośno Fletcher. — Przekleństwo tego kraju. Jeśli to nie będą zuchy z Galway, to z Kerry, a jeśli nie z Kerry, to z Cork albo z Donegal, ze Sligo czy Bóg wie skąd.

Swoim zwyczajem mówił gardłowo i zbyt głośno, lecz Lancaster nigdy nie widział Fletchera pijanego. Zawsze sprawiał wrażenie, że jest tego bliski, niezależnie od pory dnia czy ilości wypitej whisky. Nie był jednak kimś, z kim człowiek czułby się swobodnie.

— Proszę na mnie spojrzeć — huczał. — Po pierwsze jestem Brytyjczykiem, po drugie Anglikiem, po trzecie Kornwalijczykiem. I co z tego? Wcale się tym nie przechwalam. „Jeszcze się nie zdarzyło, by zła pogoda odstraszyła jakiegoś zucha z Galway” — skubaniec jeden. Spytajcie mojego pomocnika, Seana, ilu tych wspaniałych zuchów z Galway nie przyszło do pracy, kiedy ostatnim razem lało tak jak dziś — mówił gniewnie. — Nie wciskaj mi romantycznych bredni, Pat, że są tu porządni faceci.

Znosili ten jego monolog przez następne dziesięć długich minut. Był prostakiem, niedouczonym arogantem. Na szczęście zaczęli wreszcie przychodzić goście z odległych domostw i ze wsi Kilvarna, stali klienci, znajome twarze, mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach i wysokich gumowych butach, mężczyźni w niedzielnych garniturach, ze spodniami pogniecionymi na kolanach po mszy, mężczyźni, którzy przyszli pieszo lub przyjechali na rowerach czy samochodami. Sami tylko mężczyźni, spóźnieni o godzinę lub więcej, z mocnym postanowieniem, żeby nadrobić stracony czas.

— Kiedy pan wyjeżdża do Londynu, Dawidzie? — zapytał Fletcher.

— Dziś wieczór.

— Kiedy się znów zobaczymy?

— To zależy.

— Podczas następnego weekendu? Gdyby miał pan ochotę postrzelać, broń będzie gotowa.

— Dziękuję.

— I prosiłbym o przywiezienie książek.

— Postaram się.

— „Postaram się” to za mało, niech pan o tym nie zapomni, bo nigdy panu tego nie wybaczę. — Zaczerwienione oczy, pospolita, pożyłkowana twarz. — Tutaj istnieją tylko prymitywne rozrywki, młoda damo, tylko prymitywne rozrywki, nic więcej. Najlepsze książki oficjalnie nie są przeznaczone dla irlandzkich oczu, i dlatego muszę się uciekać do pomocy moich przyjaciół.

Wreszcie po długiej chwili wstali i przeszli do sali jadalnej. Nikogo tu jeszcze nie było. Poczuli olbrzymią ulgę, jakby się pozbyli wielkiego ciężaru. Usiedli przy oknie. Obsłużyła ich Conagh, siostra barmana. Na ścianach wisiały myśliwskie sztychy, a nad kominkiem olbrzymi pstrąg w szklanym pudełku. „Dziewięć kilo i dwadzieścia pięć deka” — głosił podpis.

— Co ostatnio przywiozłeś Fletcherowi?

— „Sierpień to występny miesiąc” i „Fanny Hill”.

Catherine roześmiała się.

— Mocniej warczy niż gryzie.

— Mimo to — Lancaster wzruszył ramionami — czasem czuję się z tego powodu jak rajfur.

— Dlaczego więc to robisz?

— Chyba już więcej nie zrobię.

Byli teraz najbliżsi sobie, a ich związek najmocniejszy, i liczyło się tylko tu i teraz. Czas jednak upływał, wkrótce będą musieli wracać, spakować się, a potem jechać na lotnisko.

— Kocham cię — powiedziała Catherine.

— Bądź ostrożna — Lancaster pogroził jej palcem.

— Wiesz o tym.

Kawę wypili w hallu. Ogień w kominku dopalał się, wśród białego popiołu widać było tylko czerwonawy poblask. Lancaster pochylił się, by podsycić ogień. Polana leżały po jednej stronie kominka, kostki torfu po drugiej. Kiedy wziął dwa polana, Catherine poradziła: — Lepiej weź torf, Dawidzie. — Ale powiedziała to za późno. Lancaster wrzucił drzewo na palenisko, pył uniósł się, kora zatrzeszczała. Przykucnął patrząc, jak płomień zaczyna lizać polana. Minęła długa chwila, nim wstał i wrócił do niej.

— Udało mi się rozpalić ogień drewnem.

— Ktoś mi kiedyś powiedział, że można słyszeć, jak robaki krzyczą.

— Brednie.

— Ale można zobaczyć, jak uciekają.

— Może.

— A co teraz uciekało?

— Nie przyglądałem się.

— Kłamczuch — powiedziała cicho.

— Jeśli tak mówisz, to może to i prawda.

Kiedy pił powoli kawę, raz jeszcze spojrzała na mięśnie jego szczęki. Zawsze, w miarę jak upływał weekend, stopniowo był coraz bardziej napięty, ale jeszcze nigdy nie nastąpiło to tak szybko jak dziś. Wyszli z hotelu nie przechodząc przez bar, wrócili do siebie. Był niezwykle spokojny, nawet wtedy, kiedy po raz trzeci tego dnia się kochali, spokojny, a jednak gwałtowny. Potem spakowali się, Lancaster zamknął dom, wsiedli do volvo i ruszyli w długą drogę w poprzek Irlandii do Dublina.

Na jeziorze było kilka łodzi, zostawili je szybko za sobą, szybko minęli również stłoczone, jakby szukające opieki domy Kilvarny. Drogi i uliczki były puste jak zawsze. Lancaster jechał przez Ballinasloe. W piękno opustoszałego kraju, skąpanego w ciepłym jasnym świetle, wpleciony był smutek. Zieleń, brąz i szarość — trawa, torfowiska i skały. Koło Monivea burza odarła dzikie, rosnące w żywopłotach fuksje z kwiatów, i wyglądało to zupełnie, jakby krew wypełniła rowy.

Catherine włączyła radio i usłyszeli Sinatrę:

 

Gdy miałem lat trzydzieści pięć,

Był to bardzo dobry rok…

 

— Czy tak było, Dawidzie?

— Zbyt dawno, żebym pamiętał.

— Nonsens.

— Dawno temu, bardzo dawno — upierał się.

— Zapominasz, że widziałam twoje akta. Masz teraz trzydzieści osiem lat.

— Bez komentarza. Nigdy jeszcze nie przeżyłem takiego roku jak ten — powiedział Lancaster i po raz pierwszy miłość go nie przeraziła, choć dotąd nie znał jej języka.

Czas mijał. Ballinasloe nadleciało i uciekło, potem Tallamore, potem Edenderry, a między nimi pustkowia, które zdawały się nie pamiętać o istnieniu świata i o których świat też zapomniał. Pokój i bezpieczeństwo, stare namiętności wypalone, rzeczywistości nie trapią już koszmary rodzące się w wyobraźni — taka była teraz Irlandia. Krajobraz stracił nagle dotychczasową surowość. Pojawiła się soczysta zieleń, zmrok szybko zapadał.

Skręcili w ruchliwą szosę i wtedy zwolnił. Mieli dość czasu. Właśnie ogarnęło ich Maynooth, to Maynooth, gdzie młodych chłopców uczono na księży.

— Głodna jesteś?

— Trochę.

— Wkrótce dojeżdżamy.

W trzy godziny po wyjeździe z Kilvarny drogowskazy skierowały ich na lotnisko. Lancaster zostawił wóz przed głównym budynkiem, zapłacił za wynajęcie samochodu, dopilnował zważenia ich bagażu, a potem zaprowadził Catherine do restauracji. Ledwie weszła, wszystkie głowy się odwróciły, takiej klasy była dziewczyną. Zwykle, kiedy widział, jak wielkie budzi zainteresowanie wśród obcych, czuł radość właściciela, ale tym razem groziło mu już jutro, czuł narastający niepokój, napięcie wracające jak nieuleczalna gorączka. Zatłoczona restauracja, gwar głosów, przy sąsiednim stoliku rodzina mówiąca z londyńskim akcentem ludzi ze średniej klasy, od czasu do czasu wycie turbośmigłowca w ciemności — ucieczka zawsze była tylko częściowa, zawsze krótkotrwała.

„Uciekł im jeden z ich ludzi — powiedział mu McBride późnym popołudniem w piątek. — Facet ze Wschodnich Niemiec, nazwiskiem chyba Adler. I jeśli pierwsze doniesienia są prawdziwe, wiedzą coś niecoś o Rzymskiej Świecy… Nie, nie, proszę nie zmieniać swoich osobistych planów. Moim zdaniem nie należy wpadać w panikę.

Jeśli naprawdę coś poważnego się wydarzyło, to dramatyczne posunięcia podczas weekendu tego nie naprawią. A fakty poznamy w poniedziałek.”

Przez czterdzieści osiem godzin Lancaster nosił w sobie bombę McBride’a, wyzwalając się spod tej presji tylko podczas chwil, kiedy nic innego nie istniało dla niego prócz ciała Catherine złączonego w uniesieniu z jego ciałem. Teraz stopniowo osaczał go niepokój. Z największą trudnością odpowiadał jej lub się uśmiechał. Zauważyła to:

— Kto to mówił coś o zamyśleniu?

Zjedli i czekali na wywołanie swego rejsu. Kiedy to nastąpiło, rzęsiście oświetlonym tunelem weszli do samolotu, zapięli pasy. Lancaster milczał. Odezwała się dopiero wtedy, gdy wzbili się w powietrze.

— O co chodzi, Dawidzie?

— Jak to, o co chodzi?

— O mnie?

— Nie, na Boga, nie! — Potrząsnął głową. — Cóż za pomysł!

— Jesteś ponury jak grób.

— Myślę, tylko tyle.

— O czym?

— Stary chce się ze mną jutro zobaczyć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin