ANTOLOGIA SF
dira necessitas
almapress
Studencka Oficyna Wydawnicza ZSP
Warszawa 1988
Wybór i redakcja Andrzej Szatkowski
Projekt okładki Andrzej Bilewicz
Ilustracja na okładce Janusz Gutkowski
Ilustracje Piotr Łukaszewski
Redaktor techniczny Włodzimierz Kukawski
Wydano przy współpracy Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki
C; SOW ZSP „Alma-Press”
ISBN 83-7020-017-6
SOW ZSP „Alma-Press” Warszawa 1988
Wydanie I
Nakład 29 650 - 350 egz.
Ark. wyd. 20 Ark. druk. 17,5
Papier offsetowy ki. V. 70 g rola 61 cm
Oddano do składu w lipcu 1986 r.
Podpisano do druku w marcu 1988
Druk ukończono w kwietniu 1988
Zakłady Graficzne w Katowicach
u|. Armii Czerwonej 138
Zam. 1296/1123/6 K-27
„Czasem pisarze SF korzystają po prostu z możliwości
wypełniania roli, której nie wypełnia literatura współczesna. ..”
Janusz A. Zajdel
Antologia ta w sposób znaczny różni się od poprzedniej - „Roku 1984”, książki - którą pragnąłem zrealizować większość narastających przez kilka lat ambicji Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki stania się prawdziwym mecenasem i promotorem polskiej najmłodszej twórczości na polu fantastyki.
„Dira Necessitas” (Rok 1985) ma już nieco inne cele do spełnienia. Prezentuje opowiadania autorów, którzy swoje miejsce w polskiej fantastyce już odnaleźli, i zajmują w niej mocne pozycje. Łączy je wspólna cecha - wyszły spod piór autorów, których twórczość w ostatnich latach jest szczególnie uważnie obserwowana. To wśród nich należy szukać następców Stanisława Lema i Janusza A. Zajdla. Stanowią przecież w tej chwili praktycznie całą (zabrakło jedynie Rafała A. Ziemkiewicza i Andrzeja Drzewińskiego) polską czołówkę twórców krótkich form literackich, tak popularnej od lat fantastyki. Fantastyki szybko ewoluującej, poszukującej, dziedziny twórczości rozumianej i odbieranej bardzo szeroko. Nie tylko przez czytelników, lecz również i przez krytyków, znawców przedmiotu, którzy wręcz dopatrują się w niej przyszłości literatury w ogóle.
W antologii znalazły się również opowiadania ewidentnie promocyjne: Most nad Aliemarą Grzegorza Drukarczyka i Dira Necessitas Jacka Inglota. Pozwalają one zachować ciągłość tej książki z „Rokiem 1984 - antologią ubiegłoroczną. Za kontynuację należy również traktować część eseistyczną tomu. Zawiera ona trzy, skrajnie różne w charakterze i formie teksty. Znany podróżnik i żeglarz, Andrzej Urbańczyk opowiada o przeplataniu się rzeczywistości z fantazją na pokładzie maleńkiego jachtu „Nord IV”, którym opłynął samotnie dookoła kulę ziemską. Maciej Parowski w prosty, rzetelny sposób omawia filmy SF, które gościły na naszych ekranach w 1985 roku. A więc znalazło się w naszej książce miejsce dla tej dziedziny sztuki i twórczości fantastycznej, dla której zabrakło miejsca w edycji poprzedniej. Ze względu na chęć stałego prezentowania na kartach naszej corocznej (oby!) antologii tekstów tzw. fanowskich, czytelnicy i tym razem taki w niej znajdą. Artykuł Trzy problemy Fundom u polskiego zaczerpnięty został z numeru 1/2(1985) biuletynu
PSMF „SFera i ze względu na szeroki zakres tematów w nim poruszonych zasługuje na przeczytanie i zapoznanie się w ten sposób z problemami ruchu miłośników fantastyki w naszym kraju.
Antologia prezentuje próbki twórczości dwóch laureatów honorowej nagrody PSMF „Złotej Sepulki”. Są nimi Jerzy Grundkowski i Piotr Łukaszewski. O ile osoba Jerzego Grundkowskiego jest już miłośnikom fantastyki dobrze znana z wcześniejszych dokonań literackich, o tyle Piotr Łukaszewski jest postacią w polskiej SF całkowicie nową. Zadebiutował swoimi pracami na łamach „Fantastyki” w 1985 roku i w bardzo krótkim czasie zyskał szerokie uznanie. Prezentuję cykl 10. prac Piotra. Nie są one związane z jakimkolwiek tekstem w antologii. Cykl ten sam w sobie stanowi pewną całość i jest formą wypowiedzi twórcy na kartach naszej książki. Podobnie jak Robert Hornik z „Roku 1984”, Piotr należy do najmłodszego pokolenia grafików (amatorów!), dla których fantastyka stanowi inspirację.
Tytuł „Diru Necessitas” - okrutna konieczność - może być interpretowana trojako. W połączeniu z mottem do wstępu daje temat do przemyśleń i dyskusji. W powiązaniu z najważniejszym, lecz niestety najtragiczniejszym dla polskiej SF wydarzeniem roku 1985 - śmiercią Janusza A. Zajdla - stawia przed nami obowiązek poszukiwania następcy, który dla dobra przyszłości tego gatunku zasiądzie na tronie polskiej fantastyki. Trzecia interpretacja jest najprostsza. Tytuł antologii zaczerpnięty został z opowiadania debiutanta Janusza Inglota.
A Ty czytelniku, jeśli chcesz być z polską fantastyką na bieżąco, musisz ten tom kupić i przeczytać. To po prostu - dira necessitas.
Andrzej Szatkowski
Wiktor Żwikiewicz
SUWEREN - MOTYW FALLICZNY
„Bóg słońca go urodą obdarzył, niebieski Szamasz, a bóg burzy, Addu, męstwem obdarzył. Na ich obraz przez wielkich bogów stworzony boską siłę posiada. Pierś jego, powiadają na dwanaście łokci szeroka, członek jego, powiadają, mierzy trzy łokcie”.
(„Gilgamesz )
„Od tej chwili wszystko, co przybierało szaty rewolucji, było po prostu zamaskowanym Zamachem Stanu”
(Ortega y Gassel „Bunt mas”)
rzyszedł na świat w klatce zawierającej kosmos
ograniczony trzema horyzontami:
ile sięgną ręce - horyzont naszej obecności
ile wzrok wyślepi - właściwy horyzont zdarzeń,
ile myśl rozdmucha - horyzont wszelkiej wyobraźni.
W bliższej koincydencji stary świerk strzyknął żywicą z sęka. Robal się ocknął w skamielinie.
„Ahoooj! - Willi Cox zaśpiewał w rynsztok, a nie opodal okoliczna suczka westchnęła rutynowo „Do luftu! i opadła na poduszki. Czao-ju-kua nie spostrzegł jeszcze, że samorzutnie drgnęły pierścienie jego perpetuum mobile i w szklanej kuli zapaliła się pierwsza iskierka.
Na placu Bohaterów asfalt trzeszczał i zielone kłaki stroszył przez szczeliny.
Wreszcie Sypko Żeleźniak, co go akuszerka pogoniła z bunkra, oczy wytrzeszczył na wstającą tęczę. Długo by rozdziawioną gębę przymierzał do niebios, lecz w parterze poczuł, że go swędzi pięta. Uniósł stopę, a tam w chodniku dziurka i z bladego wyrostka już strzelił pączek, rozłożył płatki i chuchnął plemnią - potem wzdrygnął się na łodyżce i, miast kwiatuszka, motyl frunął w powietrze.
- Kiej czort? - powiedział Sypko.
Zabrakło czasu na percepcję. Za plecami usłyszał najpiękniejszy hejnał dla dawcy puli genetycznej. Okręcił się. Skoczył w tunel. Dziwnie jasno zrobiło się w bunkrze. Stara Makarom-mawakhu gniewnie łypnęła znad wyżymaczki.
- Jest?! - ledwie tchnął Sypko.
Makarom-mawakhu poluzowała w twarzy służbistość akuszerki.
- Przyjdzie i sam zobaczy - zaproponowała.
Zajrzał jej przez ramię. Aż mu się zakołędziło we łbie. Cudeńko! Obok najukochańsza Trampolina! Zdobył się na gest i drżącą ręką poklepał jej płaski brzuch; jeszcze miała mgłę w oczach.
- Dosyć pieszczot - mruknęła Makarom-mawakhu.
11
Cofnął się rakiem. Śluza nad nim sapnęła, kiedy leciał przez próg. Wpadł prosto na Tellenbacha.
- Kto? - zapytał Tellenbach i dziwnie nie cuchnął.
Sypko wyszczerzył się, jakby mu podniebna tęcza zagrała na zębach. Uniósł rękę i Tellenbachowi przed nosem zabimbał małym paluszkiem. Zachichotali zgodnie. Tellenbach objął go, ścisnął i wycmokał w profile. Następnie sięgnął za pazuchę i odkorkował menzurkę.
- Zawsze chciałem być ojcem chrzestnym - wyznał.
- Jesteś - stwierdził Sypko. Wypili.
- Przysiądźmy - zaproponował Sypko i wskazał kamienną ławę przywylocie z bunkra.
Przysiedli. Dobili do dna menzurki. Cuchnęli równo.
- Po mieczu więc, powiadasz - rozmarzył się Tellenbach. - Pięknasprawa! Byleby nie pękał...
Tyle Tellenbach zdążył sprecyzować.
Na zewnątrz grzmotnęło na wprost przed ich dziuplą. Z błękitnego światła wyłupał się ogromny, czarny konus. Nie warczał. Nie piszczał. Nie zgrzytnął nawet, a przecież im zęby zadzwoniły cienko. Konus najpierw do dziupli przymierzył się aerodynamicznym dziobem, potem nadrzucił zadem i jedyne wyjście zaczopował szczelnie. Zrobiło się ciemno. Sypko przełknął ślinę. A tam pozioma szczelina pękła wyżej wzrostu dorosłego faceta, w dół pociągnęła sierpowate końce. Zwodzony most łupnął o posadzkę. Znowu pojaśniało. W tej aureoli coś zatupało z pochylni.
Sypko chciał się podnieść. Tellenbach założył mu imadło na kolano. Sypko ani jęknął.
Tymczasem pierwszy łajnioł ujawnił się naprzeciw. Taki był szybki, że mu własne tupanie nie dotrzymywało kroku: dopiero po chwili rezonans podbił metaliczne czubki butów. Przepisowy był - niebiański z drobnym przydymieniem. Srebrzysta woalka osłaniała mu twarz. Hełm miał jak żółwią skorupę; gdzie gadzinie wystaje głowa - temu nos sterczał, gdzie przednie łapy - tam spod woalki wyzierały oczy. W ręku trzymał krótko spiłowaną buławkę. Drugie ramię uniósł i przed ich oczami rozpostarł dłoń z feralnym czerwonym kółeczkiem.
- Nadziór homieośtazi - powiedział dziwnie.
W srebrnej siateczce okrywającej jego twarz tkwiło kilka białych kryształów, chętnych zębami skoczyć do pyska Sypko Żeleźniakowi i Tellenbachowi.
- Czego chcą? - odezwał się Sypko.
- Szia, szia - powiedział pierwszy łajnioł. - Milcieć. Nie lusiać się.Za jego plecami kilka identycznych postaci ujawniło się wzdłuż ścian.
Tupania ledwie kuśtykały za nimi, kiedy rozbiegli się po kątach. Jeden polazł do środka. Stuknęła śluza bunkra. Mignęło. Tupnęło o próg. Sypko stęknął. Pierwszy łajnioł buławką pokiwał mu przed nosem. Wreszcie jakiś mały łajnioł wycofał się z bunkra. Przydreptał dp pierwszego.
- Nić - zameldował. - Nie ma.
12
- Niemożliwe - stwierdził pierwszy. - Diać dietiektor.
Nad opuszczonym trapem z konusa wyleciała czarna skrzynka. Miękko wylądowała między łajniołem a Sypko i Tellenbachem. Prawie równocześnie Makarom-mawakhu wytknęła głowę przez uniesioną śluzę.
- Co mi tu włażą! - wrzasnęła. - Przeciąg robią! Nawet Żeleźniakz kumplem cuchną w korytarzu, a te lazą z butami! Jeszcze coś przywloką!Zaraza!
Pierwszy łajnioł obrócił się w jej stronę.
- Nio, nio! - pogroził półprzezroczystym palcem. - Nie pyści! Niepyści! My ciśte.
Nie słuchała. Śluza się za nią zatrzasnęła.
Pierwszy wrócił do czarnej skrzynki. Chwilę zaglądał w szkiełko na pokrywie. Nawet woalkę uniósł znad twarzy. Gębę miał wybieloną, trochę pryszczatą. Wzrok mu się jakoś plątał. Wysunął siny języczek i oblizał wargi.
- Ciwne, ciwne - zaciągnął. - Była aniomalia. Musiała być... a nie ma. Takie cicho, a byli piekielnie... Niemoziwe.
- Moziwe - przedrzeźnił go Sypko.
- U nas gra - pośpiesznie zagadał Tellenbach. - Jest dobrze. Dobrze. Nawet lepiej... bo równo. Jak pragnę - równiutko! Nikt nie tyka homeostazy. Ot, dzisiaj Sypko został ojcem. I chłopak jeszcze. A ja chrzestny! To wzięliśmy po jednym. Normalka. Nic poza tym.
- Ziobacim - zamyślił się łajnioł.
Czubkiem buta trącił czarną skrzynkę. Nie pomogło. Wzruszył ramionami i z żalem dokoła zafalował wzrokiem.
- Ziabać - rozkazał tym, którzy przestali węszyć.
Zabrali. Pierwszy machnął ręką i tamtych zdmuchnęło w konus. Tylko pierwszy zwlekał. Jeszcze się obejrzał na śluzę bunkra. Potem nad głowę uniósł swoją buławkę. Rozjarzyła się pomarańczowo. Ta pochodnia nagle mu wyskoczyła z dłoni i strzeliła w podłogę. Miękko weszła w ceramiczną posadzkę. Został pomarańczowy łepek, jak nit, który na śmierć i życie powiązał tę dziuplę z wyrocznią homeostazy.
- To ziośtanie - zakomunikował łajnioł. - Nie rusiać. Rozumiom? Rozumiom? Pyta! Nie rusiać! Nio? Nie ma. Nie ma. Rozumiom?
- Rozumiom - warkną! Sypko.
- Myślom - stwierdził łajnioł.
Tyle go widzieli. Tupanie ledwie zdążyło w szczelinę, kiedy zwodzony pomost dopełnił burtę konusa. Pancerna tarcza odskoczyła od wylotu dziupli. Znowu im zęby zagrały o zęby i w gębach zrobiło się kwaśno.
Jak na powrozie wyciągnęło ich na wąską galerię. Mogli wzrokiem pobłogosławić magiczne wniebowstąpienie. Wokół czarnego przecinka mrugnęła fioletowa tęczówka...
kubolina12310