Block Lawrence - Powiesci z Bernim Rhodenbarrem 04 - Wlamywacz, ktory mial sie za Bogarta.doc

(1327 KB) Pobierz

 


 


Tytuł oryginału The Burglar Who Thought He Was Bogart

Copyright © 1995 by Lawrence Block

All rights reserved

Copyright © 2004 for the Polish translation

by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań

Copyright © for the cover illustration by Robert Karpa via East News Agency

Wydanie I ISBN 83-7298-585-5

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90

sklep@zysk.com.pl

www.zysk.com.pl


Dla Ottona Penzlera


Autor ma przyjemność docenić pomoc Ragdale Foundation z La ke Forest w stanie Illinois, gdzie dokonano części przygotowań do niniejszej książki, a także wsparcie Virginia Center for the Creative Arts w Sweet Briar w Wirginii, gdzie ją napisał.


Rozdział I

Kwadrans po dziesiątej w ostatnią środę maja wsadziłem pięk-ną kobietę do taksówki i patrzyłem, jak odjeżdża z mojego życia, a przynajmniej z najbliższej okolicy. Potem zszedłem z krawęż-nika i złapałem drugą taksówkę.

Róg Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu, powie-działem kierowcy.

Był przedstawicielem ginącego gatunku, ten zasuszony stary sęp, dla którego angielski był mową ojczystą.

-              To pięć przecznic stąd, cztery prosto i jedna w bok. Ma-
my piękną noc, więc co taki młody człowiek jak pan robi w tak-
sówce?

Próbuje zdążyć na czas, pomyślałem. Te dwa filmy trwały trochę dłużej, niż przewidywałem, a musiałem wpaść do swoje-go mieszkania, zanim pospieszę do cudzego.

-              Dokucza mi noga — powiedziałem.
Nie pytajcie mnie dlaczego.

-             Ach tak? A co się stało? Chyba nie potrącił pana samo-chód, co? Mam nadzieję, że to nie była taksówka, a jeśli tak, to że nie moja.

-             Artretyzm.

-             No nie, artretyzm? — Obrócił głowę i spojrzał na mnie. - Jest pan o wiele za młody na artretyzm. To choroba starych pierdzieli, z którą jedzie się na Florydę i wygrzewa w słońcu. Mieszka w przyczepie kempingowej, gra w tysiąca i głosuje na republikanów. Jeśli facet w pańskim wieku mówi mi, że złamał nogę na nartach lub naciągnął sobie ścięgno, biorąc udział w ma-ratonie, mogę to zrozumieć. Ale artretyzm! Gdzie?

7


-            Północno-zachodni róg Siedemdziesiątej Pierwszej i West Endu - powiedziałem.

-            Wiem, gdzie pan wysiada z mojej taksówki, ale gdzie na-bawił się pan tego artretyzmu? Miał go ktoś z rodziny?

Jak się w to wpakowałem?

-            Jest pourazowy — wyjaśniłem. — Na jesieni odniosłem kontuzję, a potem wywiązały się komplikacje. Zazwyczaj nie jest tak źle, ale czasem noga mi dokucza.

-            To straszne w pana wieku. I co pan z tym robi?

-            Niewiele można zrobić — odparłem. — Zdaniem mojego lekarza.

-            Lekarze! — wykrzyknął i przez resztę drogi wyliczał mi długą listę wad przedstawicieli tego zawodu. O niczym nie mają pojęcia, nie dbają o pacjentów, częściej szkodzą, niż pomagają, liczą sobie jak za zboże, a jeśli mimo to komuś się polepszy, mają mu to za złe. — A kiedy już zrobią z ciebie inwalidę, tak że nie masz innego wyjścia i musisz ich pozwać, do kogo jesteś zmuszony się zwrócić? Do prawnika! A ci są jeszcze gorsi!

W ten sposób dotarliśmy na północno-zachodni róg Siedem-dziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. Miałem zamiar poprosić go, żeby zaczekał, gdyż na górze nie zabawię długo i znów bę-dzie mi potrzebna taksówka, która przewiezie mnie na drugi ko-niec miasta, ale miałem już dość... — wytężyłem wzrok i prze-czytałem licencję przyklejoną z prawej strony deski rozdzielczej - Maksa Fiddlera.

Zapłaciłem za przejazd, dodałem dolara napiwku, po czym z uśmiechami szerokimi jak Missisipi pożegnaliśmy się z Ma-ksem, życząc sobie wzajemnie dobrej nocy. Zastanawiałem się, czy nie kuleć dla uwiarygodnienia moich słów, ale zdecydo-wałem, że do diabła z tym. Żwawym krokiem minąłem odźwier-nego i wszedłem do holu.

Znalazłszy się na górze, w moim mieszkaniu, pospiesznie się przebrałem, zmieniając spodnie khaki, koszulkę polo oraz in-spirujące sportowe buty („Po prostu to zrób!") na białą koszu-

8


lę i krawat, szare spodnie, czarne półbuty na gumowych pode szwach oraz granatowy blezer z kotwicami umieszczonymi na niezliczonej liczbie mosiężnych guzików. Te guziki — a także stanowiące z nimi komplet spinki, których nie widziałem od lat — były prezentem od kobiety, której jakiś czas temu dotrzy-mywałem towarzystwa. Poznała pewnego faceta, wyszła za nie go i przeprowadziła się na przedmieście Chicago, gdzie podob-no spodziewała się ich drugiego dziecka. Mój blezer przetrwał dłużej niż nasz związek, a guziki przeżyły blezer. Kiedy kupiłem sobie nowy, kazałem krawcowi przeszyć guziki. Zapewne prze żyją również ten blezer i być może będą w doskonałym sta nie, kiedy ja już opuszczę ten padół, chociaż staram się o tym nie myśleć.

Z szafy wnękowej wyjąłem dyplomatkę. W drugiej szafie, tej znajdującej się w sypialni, za tylną ścianką jest skrytka. Moje mieszkanie przeszukiwali profesjonaliści, ale jeszcze nikt nie od krył tego schowka. Poza mną i nieustannie zaćpanym młodym stolarzem, który mi go zrobił, tylko Carolyn Kaiser wie, gdzie schowek się znajduje i jak go otworzyć. Inaczej, gdybym nagle opuścił ten kraj lub świat, zawartość schowka zapewne pozo stałaby tam aż do rozbiórki budynku.

Nacisnąłem dwa miejsca, które trzeba nacisnąć, potem prze sunąłem deskę, którą trzeba odsunąć, i schowek ujawnił mi swo-je sekrety. Nie było ich wiele. Ma mniej więcej metr sześcienny, więc jest dostatecznie obszerny, aby pomieścić prawie wszystko, co ukradnę, do czasu, aż zdołam się pozbyć towaru. Jednak już od wielu miesięcy niczego nie ukradłem, a ostatni łup został dawno temu przekazany paru facetom, którzy potrzebowali go znacznie bardziej niż ja.

Co mam powiedzieć? Kradnę. Najlepiej gotówkę, lecz tę co raz trudniej znaleźć w tych czasach kart kredytowych i całodobo-wych bankomatów. Są jeszcze ludzie, którzy zawsze dysponują dużą gotówką, lecz ci zazwyczaj również mają pod ręką spore ilości narkotyków, nie wspominając o pistoletach maszynowych i agresywnych rottweilerach. Oni mają swoje życie, a ja swoje

9


i jeśli nasze drogi nigdy się nie przecinają, to nie mam nic prze-ciwko temu.

Przedmioty, które wyjąłem ze schowka, były doskonałą ilu-stracją powiedzenia, że to, co dobre, jest zawsze małe. Oczywiś-cie - biżuteria. Dzieła sztuki, takie jak jadeitowe figurki, dro-biazgi z ery prekolumbijskiej czy z weneckiego szkła. Cenne okazy - znaczki, monety, a niedawno nawet karty z graczami baseballowymi. Od czasu do czasu jakiś obraz. Raz - i błagam, nigdy więcej - futro.

Okradam bogatych i robię to z tego samego powodu, co Robin Hood: ponieważ biedni, niech ich Bozia ma w swojej opiece, nie mają niczego, co warto by im zabrać. I zwróćcie uwagę, że te cen-ne drobiazgi, które zabieram, nie są rzeczami, których nagły brak mógłby uniemożliwić dalszą egzystencję byłych właścicieli. Nie kradnę rozruszników ani sztucznych płuc. Po mojej wizycie żad-na rodzina nie zostaje bez dachu nad głową. Nie biorę mebli ani telewizorów (chociaż kiedyś zrolowałem dywanik i zabrałem go na spacer). Krótko mówiąc, zabieram rzeczy, bez których można się obejść i które przeważnie są ubezpieczone, prawdopodobnie powyżej ich rzeczywistej wartości.

No i co z tego? Moje postępowanie i tak jest naganne i kary-godne, o czym dobrze wiem. Próbowałem z tym skończyć, ale nie potrafię, i w głębi serca wiem, że wcale tego nie chcę. Je-stem, jaki jestem, i kropka.

To nie jest moje jedyne zajęcie. Jestem również księga-rzem, jedynym właścicielem Barnegat Books, antykwariatu przy Wschodniej Jedenastej Ulicy, pomiędzy Broadwayem a Univer-sity Place. W moim paszporcie, który znaleźlibyście w szufla-dzie komody pod skarpetkami (idiotyczna kryjówka, bo możecie mi wierzyć, że to pierwsze miejsce, w które zajrzałby włamy-wacz), wpisano, że jestem księgarzem. W tym paszporcie figuru-je moje nazwisko  Bernard Grimes Rhodenbarr  oraz adres przy West End Avenue i zdjęcie, które delikatnie mówiąc, jest niezbyt udane.

Lepsze zdjęcie mam w drugim paszporcie, tym umieszczo-

10


nym w skrytce za szafą. Zgodnie z nim, nazywam się William Lee Thompson, jestem biznesmenem i mieszkam pod numerem 504 przy Phillips Street w Yellow Springs w stanie Ohio. Wy-gląda na autentyczny i taki też jest. Został wystawiony przez wy-dział paszportowy, tak samo jak ten pierwszy. Załatwiłem go so-bie, posługując się metryką, która była równie autentyczna, lecz niestety nie moja.

Jeszcze nigdy nie korzystałem z paszportu Thompsona. Mam go już siedem lat, a za trzy traci ważność i wtedy zapewne odno-wię go, nawet jeśli wcale nie będę z niego korzystał. Wcale mnie to nie martwi, tak samo jak pilot myśliwca nie przejmuje się tym, że jeszcze nie miał okazji wypróbować spadochronu. Ten pasz-port jest w schowku, gdybym go potrzebował.

Tego wieczoru raczej nie miał mi być potrzebny, więc zosta-wiłem go tam. Tak samo jak plik banknotów, których również nie powinienem potrzebować. Kiedy ostatnio je liczyłem, było tego mniej więcej pięć tysięcy dolarów - mniej, niżbym sobie życzył. Mój awaryjny zapas gotówki powinien być co najmniej pięciokrotnie większy i od czasu do czasu osiąga taką kwotę, ale wtedy zawsze zaczynam podbierać pieniądze z kupki na takie czy inne cele i nim się spostrzegam, w kasie widać dno.

Jeszcze jeden powód, żeby zabrać się do roboty.

Narzędzia świadczą o rzemieślniku i to dotyczy również wła-mywacza. Wziąłem pęk sond i wytrychów oraz blaszek o dziw-nych kształtach, po czym znalazłem dla nich miejsce w kiesze-ni spodni. Moja latarka ma kształt i rozmiary wiecznego pióra, więc umieściłem ją w wewnętrznej kieszeni blezera. Nie mu-siałem chować latarki - można taką kupić w każdym sklepie z artykułami oświetleniowymi i jej posiadanie nie jest przestęp-stwem. Jednak zdecydowanie jest nim posiadanie narzędzi wła-mywacza, tak więc moja kolekcja wytrychów mogła mi zapew-nić długie wakacje na koszt państwa. Dlatego przechowywałem je w skrytce, a latarkę razem z nimi po to, żeby jej nie zapo-mnieć.

To samo dotyczyło rękawiczek. Kiedyś używałem gumowych,

11


takich jak te stosowane przy myciu naczyń, tylko ponacinanych z wierzchu na palcach, co zapewniało dopływ powietrza. Teraz jednak za śmieszne pieniądze można kupić te doskonałe jednora-zowe rękawiczki z cienkiego plastiku, lekkie jak piórko i bardzo przewiewne. Oddarłem dwie z rolki i z powrotem włożyłem ją do schowka.

Zamknąłem skrytkę i szafę, wziąłem dyplomatkę, wyszedłem z mieszkania i pozamykałem wszystkie zamki. Wykonanie tych czynności zajęło mi mniej czasu niż ich opis: przyjechałem do mieszkania o dziesiątej trzydzieści, a za piętnaście jedenasta by-łem już z powrotem na ulicy, gotowy do pracy.

Kiedy wychodziłem z bramy, ulicą przejeżdżała taksówka. Mogłem podbiec, zagwizdać i zatrzymać ją. Jednak w taki wie-czór jak ten raczej nie spodziewałem się kłopotów ze złapaniem taksówki. Niespiesznie podszedłem miarowym krokiem do kra-wężnika, podniosłem rękę i zatrzymałem następną taksówkę.

Zgadnijcie, kto mi się trafił.

-           Powinien mi pan powiedzieć - rzekł Max Fiddler - że chce pan jeszcze gdzieś jechać. Mogłem zaczekać. No i jak no-ga? Nie najgorzej, co?

-           Nie najgorzej - przytaknąłem.

-           Dobrze, że znów pana spotykam. Prawie pana nie po-znałem w tym szykownym stroju. Co za okazja, jeśli wolno spy-tać? Domyślam się, że spotkanie w interesach.

-           Właśnie, interesy.

-           No cóż, jak cię widzą, tak cię piszą. Pojedziemy Trans-verse, dobrze? Prosto przez park.

-           Może być.

-           Jak tylko pana wysadziłem - ciągnął - powiedziałem sobie: „Max, co się do diabła z tobą dzieje? Człowiek ma artre-tyzm, a ty nie poradziłeś mu, co powinien robić. Zioła!"

-           Zioła?

-           Słyszał pan o leczeniu ziołami? To chińskie zioła, od chińskiego zielarza. Pewna kobieta z laską wsiadła do mojej tak-

12


sówki i kazała się zawieźć do Chinatown. Nie była Chinką, ale powiedziała mi, że jedzie do chińskiego lekarza. I że zanim za-częła się u niego leczyć, zupełnie nie mogła chodzić!

-             To wspaniale - mruknąłem.

-             Poczekaj pan, to jeszcze nie wszystko!

I  kiedy wjechaliśmy do Central Parku, rozpoczął długą opo-wieść o cudownych uzdrowieniach. Kobieta cierpiąca na okrop-ne migreny - uleczona w tydzień! Mężczyzna z nadciśnieniem - ozdrawiał niemal równie szybko! Półpasiec, łuszczyca, trą-dzik, brodawki - wszystkim przechodziły jak ręką odjął! He-moroidy leczone bez interwencji chirurgicznej! Chroniczne bóle kręgosłupa - ustępowały!

-              Przy bólach krzyża stosował akupunkturę. Pozostałe scho-
rzenia leczył ziołami. Za wizytę płaci się dwadzieścia osiem do-
lców, a zioła są za darmo. Przyjmuje siedem dni w tygodniu od
dziewiątej rano do siódmej wieczór...

On sam został wyleczony z katarakty, oświadczył mi, i teraz widzi lepiej, niż kiedy był chłopcem. Gdy stanęliśmy na świat-łach, zdjął okulary i obrócił głowę, błyskając jasnoniebieskimi oczami. Kiedy dotarliśmy na róg Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy i Lexington, wręczył mi wizytówkę, z jednej strony napisaną po chińsku, a z drugiej po angielsku.

-              Rozdałem ich setki - oznajmił. - Wysyłam do niego
wszystkich. I niech mi pan wierzy, robię to z przyjemnością.

Pokazał mi swoje nazwisko i numer telefonu, umieszczone na samym dole.

-             Jeśli panu pomoże - poprosił - niech pan do mnie za-dzwoni i powie mi, jak było. Zrobi pan to?

-             Zrobię - odparłem. - Na pewno.

Zapłaciłem mu, dodałem napiwek i pokuśtykałem w kierun-ku domu z brązowego piaskowca, w którym mieszkał Hugo Can-dlemas.

Poznałem Hugona Candlemasa zaledwie kilka godzin wcześ-niej. Siedziałem na moim stałym miejscu za kontuarem, zwra-

13


cając uwagę na to, co Will Durant ma do powiedzenia o Medach i Persach, o których ja nie wiedziałem nic, jeśli nie liczyć ich nie-

zwykłych upodobań seksualnych, opisanych w limeryku wątpli-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin