Rohan Michael Scott - Spirala 2 - Bramy południa.rtf

(995 KB) Pobierz

Michael Scotta Rohan

 

 

BRAMY POŁUDNIA

 

Cykl: Spirala tom 2

przełożył: Piotr Lewiński

Tytuł oiyginału THE GATES OF NOON


Marise, Phiłipowi i Lucy

Między podestami Nocy i Poranka Między śmiercią szkarłatną i świetlistą żądzą Bez słowa radości czy też ostrzeżenia Czuwa wielka warta przy Ognistym Moście

Flecker, Ognisty Most


Rozdział pierwszy

 

Zbyt rozgniewany, by czekać na skrzypiącą windę, zbiegłem z hałasem zakurzonymi schodami tak szybko, że wyprzedziłem Dave’a. Przemierzyłem wyniośle niewielki hol, ignorując wypowiadane cichym głosem uprzejmości recepcjonisty, i zatrzymałem się, by wziąć głęboki oddech dopiero wypadłszy prosto na zalaną słońcem ulicę. Nie był to najlepszy pomysł. Wieść głosi, że zawartość tlenu w powietrzu należy tu do najniższych na świecie, a z dala od klimatyzowanego cienia biura agenta spedycyjnego wibrowało ono pod uderzeniami promieni słonecznych z intensywnością mosiężnego gongu. Ogarnął mnie miejski huk, warkot samochodów zmieszany z niższym od niego pokasływaniem autobusów, wysokim sykiem małych motorowych riksz tuk-tuk i pyrkoczących motorowerów. Moje nozdrza uderzyła wiązanka smrodów: dymu, spalin, korzeni, brudu ulicy, potu i wszystkich innych zatęchłych woni ludzkości. Były tu one bardzo mocne, biura znajdowały się w dzielnicy o niskich czynszach nie opodal nadrzecznych przystani. To przecież tylko nędzna spółka, która w normalnych warunkach walczyłaby zaciekle o możliwość prowadzenia interesów z taką światową agencją jak nasza. W normalnych warunkach.

Dosłownie trząsłem się z wściekłości i urazy. Dość miałem tego miejsca. Chciałem przejść się, odejść gdzieś, gdzie jest mniej upalnie, mniej śmierdzi, a ludzie są bardziej skłonni do współpracy. Obróciłem się na pięcie i pogrążyłem w płynącym w przeciwną stronę tłumie. Morze głów sięgało mi ledwie do ramion. Musiałem zmagać się z uczuciem, że powinienem zacząć płynąć. Lecz mimo całego zgiełku i tłoku, wiecznego trąbienia muzyki pop z japońskich radiomagnetofonów, nie było tu ani rozdzierającej uszy paplaniny Hongkongu, ani ustawicznego zderzania się typowego dla zachodniego tłumu. Ludzie wszędzie wokół byli uprzejmi, rozmawiali przyciszonymi głosami. Tylko okrzyki dzieci i śpiew kapel rockowych przebijały się przez odgłosy ulicznego ruchu. Z drugiej strony uświadomiłem sobie, że raz po raz zwinne palce obmacują moją marynarkę, cieszyłem się więc, że umieściłem wszystko w zapinanych na zamki błyskawiczne wewnętrznych kieszeniach. Po prostu była to taka właśnie dzielnica. Tłum przerzedził się nieco, więc Dave zrównał się ze mną.

- W porządku - rzekłem ponuro. - Mówiłeś mi o tym. Gdzieś jeszcze? Czy to już wszystko?

- Już nigdzie - odparł, równie ponuro. - Słuchaj, chciałem tylko, żebyś sam się przekonał, tylko tyle, jasne? Jestem nowy w tym fachu, nie chciałem, abyś sądził, że nie potrafiłem tego załatwić. Niełatwo ci dorównać na stanowisku, które zajmowałeś. Szczególnie kiedy to tobie składam raport.

Pędziłem naprzód, wciąż zbyt zagniewany, by docenić komplement. Stukanie butami o płyty chodnika odpowiadało memu nastrojowi.

- Do cholery, Dave! Przecież to pospolita transakcja. Kilka zwykłych przesyłek do Indonezji, to wszystko!

- Tak. Tak zwykłych, że nikt ich nie chce.

- Ale na Boga, dlaczego? - Odskoczyliśmy w tył, gdy sznur motorowerów ruszył na światłach bryzgając odpadkami z rynsztoka, po czym przeszliśmy ulicę z ludzką ławą, nim następne zdołały się przebić. - Chodzi mi o to, że nie mogliśmy, u licha, załatwić tego prościej, no nie? Dla poważnego przewoźnika to jedna, najwyżej dwie przesyłki, ale możemy wysyłać to po jednym kontenerze naraz, jeśli będzie trzeba. Więc dlaczego nikt z nich nie chce się tego podjąć? Ani olbrzymy, ani karły, ani nawet tamte cholerne męty! Powietrzem, lądem czy morzem, jak byśmy nie kombinowali, tylko dotąd możemy dotrzeć. To już jest dość rudne, ale dalej to jakbyśmy próbowali przebić jakiś pieprzony mur! - Utkwiłem w nim spojrzenie. - Wiem cholernie dobrze, jakie mieliśmy tu chody! Więc jak ci się udało zmienić to w ciągu tygodnia?

- To nie jest fair - rzekł cicho Dave. Śmignął pod papierosem złotą zapalniczką, osłaniając ją ciemnymi palcami, potem wsunął ją ostrożnie do wewnętrznej, zapinanej kieszonki. Miało to podkreślić, że on też nie jest tu nowicjuszem. - Słuchaj, przez cały czas wysyłam frachty na Wschód, bez problemów - wiedziałbyś o tym, gdybyś przejrzał moje zestawienia z tego miesiąca. Wszystkie kontrakty idą gładko. Żadnych kłopotów. Tylko ten jeden. I to całkiem groszowy interes, przynajmniej tak mówisz. Więc skąd całe to zamieszanie? Nie robimy na boku jakiegoś drobnego handelku, co? Broń? Narkotyki?

- Na litość boską, Dave! Wiesz cholernie dobrze, że nigdy bym... - opanowałem się, zrozumiawszy, że kpi sobie ze mnie. - Słuchaj, przepraszam cię, w porządku? Wiem, że potrafisz załatwić, co trzeba, dajesz sobie radę w dziale kontraktów nie gorzej niż ja kiedyś. To dlatego nie byłem w stanie uwierzyć, że mogłeś sfuszerować taką groszową, jak sam powiedziałeś, sprawę. Mimo że poleciałeś osobiście. Dlatego sam tu przyjechałem.

- Tak. Kiedy ja nie potrafiłem tego załatwić. A teraz ty też nie potrafisz. Więc możesz już chyba zdradzić sekret. Dlaczego ta nieistotna transakcja jest tak ważna, że przygnało aż tutaj naszego nowego zastępcę dyrektora?

- No cóż...

- Och, daj spokój. Pamiętaj, że pracuję dla ciebie. Czemu jesteś tym tak zainteresowany, ty osobiście?

Wzruszyłem ramionami i wbiłem ręce w kieszenie lekkiej, jedwabnej marynarki.

- Słuchaj, to nic takiego. Nic wielkiego, jasne? To tyłko przysługa. Nasz wkład w Słuszną Sprawę, do czego namówił mnie jeden z moich kumpli ze świata polityki. To brzemię, jakie trzeba podjąć od czasu do czasu, by wzbudzić zaufanie do firmy. Sam wiesz! Byłoby niezręcznie, gdyby sprawa nie wypaliła. Zepsułoby nam opinię. Tylko tyle.

Nastąpiła krótka chwila ciszy, którą natychmiast wypełnił pracowity zgiełk, jak zwykle w Bangkoku, tej bryle betonu rruconej w sercu Azji.

- Nie zapominaj, że jesteśmy starymi kumplami - oznajmił Dave, wracając do swego rzekomo ulicznego żargonu. Niedbale wypuścił w stronę ulicy smugę dymu. - Daj spokój, Fisher, nie nabierzesz mnie. Wiem, jaki jesteś, przynajmniej w pracy. Wiem, ile trudu zadałbyś sobie przy danej sprawie w normalnych warunkach. I jak bardzo byś się zdenerwował. Wcale nie tak bardzo. To jest coś, co sam chcesz przeprowadzić, i nie tylko z powodu swoich drogich kolesiów ze sfer politycznych. To tobie na tym zależy. I to też jest do ciebie podobne, że tak cholernie się martwisz. - Wzruszył ramionami. - Och, nie przejmuj się. Podoba mi się to. Lubię patrzeć, jak zapominasz, że składasz się z kółek zębatych, sprężyn i tranzystorów, i angażujesz się od czasu do czasu na rzecz rasy ludzkiej. Pasuje to do ciebie. Dave zaskoczył mnie nieco, jak to się często zdarzało.

- No cóż... Nie ująłbym tego w ten sposób. Robisz ze mnie jakiegoś altruistę czy kogoś takiego.

- Jasne. Mogłoby ci to zepsuć reputację.

- Dziękuję. Chodzi mi o to, że powierzono mi tę sprawę przypadkiem - na przyjęciu w klubie rotariańskim, prawdę mówiąc. Ktoś zasugerował, że można by wspomóc fundację, z którą jest związany. Znajomy znajomego, takie rzeczy. Więc przyjrzałem się temu uważniej i poniekąd... przemówiło mi to do wyobraźni. Barry i ja zgodziliśmy się. Coś z naszej działki, dziecinnie łatwa sprawa, którą można załatwić na deser przez dziesięć minut, więc czemu nie? Po cenie kosztów. Nic na tym nie stracimy.

- Toteż wysłałeś kierownika działu kontraktów w podróż odrzutowcem na drugi koniec świata, a potem przygnałeś za nim sam? Rany, naprawdę nie masz litości. Ale nie martw się, nie zdradzę sekretu, gdybyś kiedykolwiek zdradził go mnie!

Zawahałem się. Nie dlatego że nie chciałem mu powiedzieć, ale pomeważ dotknął zawsze czułego miejsca, zadając pytanie, które sam sobie stawiałem od pewnego czasu. Dlaczego byłem tym tak zainteresowany? Nie tylko dlatego że była to działalność dobroczynna. Każda firma zostaje od razu takimi sprawami zawalona i szybko uczy się nie mieć litości. Gdybyśmy odpowiadali na wszystkie prośby, zbankrutowalibyśmy w ciągu miesiąca i nikomu nie oddalibyśmy już żadnej przysługi. Więc dlaczego ta właśnie sprawa? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi - chyba że, jak podejrzewałem, w grę wchodziła jedna bardzo szczególna przyczyna, do czego sam nie chciałem się przyznać. Nawet przed samym sobą.

Mój wściekły marsz został nagle zahamowany. Nawet mając zamknięte oczy, zawahałbym się przed ścianą fetoru, soczystszego niż wszystkie inne miejskie smrody razem wzięte, na jaką się raptem natknąłem. Dave zmarszczył nos.

- Au. Spróbuj przebić się przez to skrzyżowanie, a znajdziesz się w naprawdę głębokim...

Ulica urywała się dochodząc do dość wąskiego klongu, jednego ze słynnych miejskich kanałów, które ciągle służąca mieszkanie, trasę szybkiego ruchu, zbiornik wody i ściek - niekoniecznie w tej kolejności - sporej części uboższej ludności. Łódź spacerowa przemknęła pozostawiając za sobą spienioną smugę, turyści stanowiący jej ładunek filmowali bezceremonialne zachowanie mieszkańców położonych przy brzegach prymitywnych domostw na palach. Dobrze świadczyło o owych mieszkańcach to, że nie tylko nie utopili hurtem turystów, lecz nawet uśmiechali się ciekawie w stronę ich wszystkożernych obiektywów, kiedy przemykali obok. Do nas też szczerzyli zęby, choć skłonni byli spoglądać zezem na Dave’a. Afrykańczycy należeli w tym regionie do rzadkości, nie wspominając już o Afrykańczykach w garniturach z surowego jedwabiu, mówiących po angielsku z akcentem absolwenta elitarnej uczelni. Dave niedbale cisnął pozłacany ustnik papierosa do skłębionej brązowej wody, która wchłonęła go z lekkim, oleistym beknięciem.

- Niezłe - zauważył.

- Rzeczywiście niezłe - przyznałem. - A jednak o to właśnie chodzi, tutaj i gdzie indziej. O wodę.

- Mówisz, że to woda?

- W wielu miejscach byłaby na wagę złota. W dzisiejszych czasach cieszyliby się z niej może nawet w Kalifornii. I na Bali. Wiesz, na tej wyspie...

- Która, jak się akurat składa, jest punktem docelowym naszej przesyłki. Jeszcze jeden bujny tropikalny raj, do którego mnie nigdy nie wysyłano.

- Ja też tam nie byłem. Jeszcze nie. Ale ty urodziłeś się w takim miejscu.

- Przedmieście Kano tropikalnym rajem?

- Raj to pojęcie względne. Podobnie jak bujność. Rzecz w tym, że na Bali źródeł wody nie ma wcale bądź prawie wcale, i o to idzie w całym interesie. Wszystko zależy głównie od wody deszczowej, która spływa z pogórza centralnego, a i tej nie jest za wiele. To, czy życie będzie sielanką czy ciągłym głodem, zależy od jej sprawiedliwego podziału. Tak było od wieków, toteż stworzyli dosyć złożony system nawadniający, związany nierozerwalnie ze strukturą społeczeństwa i religią. Są tam społeczności zwane subak, które opiekują się wspólnymi polami ryżowymi, takie „świątynie wody”, z kapłanami-sędziami, którzy nimi zarządzają, posługując się skomplikowanym kodeksem prawnym. Jest to swego rodzaju demokracja, przy tym funkcjonuje sprawnie. Jak dotąd.

Dave skinął głową.

- Mieliśmy u nas coś podobnego w paru miejscach. Był to zresztą system dość swobodny: wódz, szaman albo starszyzna rozstrzygali spory pod drzewem figowym, takie rzeczy. Albo naczelnik okręgu, po tym jak przejęliście władzę. To wydaje się bardziej złożone.

- I jest. Skomplikowane jak diabli. A na Bali zachodzą zmiany, jak wszędzie indziej.

- Pewnie, boom turystyczny lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Gwiazdy rocka brały tam śluby.

- Nie tylko to. Liczba mieszkańców Bali zwiększa się z powodu wyższego poziomu higieny i opieki lekarskiej, jak to zwykle. A rozkład opadów atmosferycznych zdecydowanie ulega zmianie, nie wiadomo, czy przyczyną jest globalne ocieplenie, wycinanie lasów, cykle naturalne czy jeszcze coś innego. Na gorsze. System subaków odchodzi do przeszłości. Klian subakowie, kapłani, nie dają już sobie rady albo wkrótce przestaną sobie radzić. Ludzie z amerykańskiej uczelni, którzy parę lat temu stworzyli pewien projekt, sądzili, że podtrzymają ten cholerny system ucząc ich zarządzać nim przy pomocy domowych komputerów, ale teraz trzeba wprowadzić jakieś poważniejsze zmiany, i to szybko. Wiem, że rząd jest bardzo zamepokojony. Wyspa potrzebować będzie całkiem nowego systemu, kilku stacji odsalania wody, jak te, które mają w Zatoce Perskiej. Pomyśl, ile to kosztuje! Potrzebują również bardziej wydajnych metod gromadzenia, przechowywania i dystrybucji wody, kierowanych przez scentralizowaną sieć komputerową. Muszą wykorzystać każdą kroplę wody.

- Czy życie będzie sielanką czy głodem... - powtórzył Dave w zamyśleniu. - To straszne. A jak, u licha, zamierzają za to zapłacić?

- Zwykłymi sposobami. Kredyt z Banku Światowego, pomoc krajów Zatoki Perskiej, Wspólnoty Europejskiej, z różnych źródeł. Ale przy istniejącym zadłużeniu trudno o pieniądze, wszystkie fundusze przeznaczone są na stacje odsalania, a te zaczną funkcjonować może za dziesięć lat. Tymczasem będą musieli radzić sobie jakoś z obecnym systemem nawadniania, a to może oznaczać osiem czy dziewięć lat kryzysowych. Może nawet wielki głód. Cholernie dużo cierpień. Większa śmiertelność dzieci, zniszczenie środowiska, może nawet epidemie. W najlepszym wypadku spowoduje to kompletny upadek turystyki, a to oznacza mniej twardej gotówki, rząd centralny będzie mniej chętnie inwestował. Dostrzegasz ciąg przyczynowy?

- Owszem - odparł ponuro Dave. On wiedział, dorastał podczas wielkiego głodu w Nigerii. - Czy ktoś coś robi?

- Zajęła się tym jedna z amerykańskich fundacji uniwersyteckich. Opracowali projekt, skombinowali nieco więcej pieniędzy z państwowych i prywatnych źródeł. Mają dobrą prasę, stąd możliwości. Kupują w Stanach i w Europie najdroższy sprzęt: system komputerowy oraz urządzenia otwierające śluzy, i rekrutują pracowników. Lecz nawet u nich w końcu krucho z pieniędzmi. To projekt ekologicznie czysty, jednak świat Gnansów nie jest tym zainteresowany, ponieważ nie można się spodziewać wielkich zysków. Mieszkańcy wyspy skorzystają, rząd też, o ile wiemy, nie wiążą się z tym żadne problemy polityczne. Ale przez cały czas są jakieś kłopoty.

Dave poruszył lekko głową.

- Teraz mi powiesz? Zmieszałem się.

- Nie sądziłem, że może to mieć na nas wpływ, tylko tyle. Sam nie do końca to zrozumiałem, nie od początku. Powiedziano mi tylko, że fundacja miała piekielne kłopoty z transportem sprzętu. Kiedy dowiedziałem się, ile są w stanie zapłacić, bez trudności zrozumiałem dlaczego. Więc odkurzyliśmy nasze aureole i powiedzieliśmy: po cenie kosztów albo i mniej. I oto jesteśmy.

- Taa. Równie dobrze moglibyśmy tkwić po szyję w tym cholernym klongu. Wygląda na to, że potem dowiedziałeś się nieco więcej o tajemniczych kłopotach.

- Nie, wcale nie, do cholery! Wiem tylko to, co wymknęło się wszystkim naszym tutejszym znajomym i wspólnikom, naszym stałym wspólnikom, kiedy odmawiali współpracy. Tylko przy mnie, ciebie nie znają jeszcze tak dobrze. Niejasne burknięcia, pełne zakłopotania pomrukiwania, nic konkretnego. Ale wszystkie uwagi skutecznie sugerowały, że coś jest nie tak. A ty sam nic więcej nie słyszałeś?

Zatrzymaliśmy się przy jakichś barakach i skręciliśmy z roztargnieniem za róg, oddalając się od klongu. Dave zamyślił się.

- Cóż, teraz, kiedy o tym wspomniałeś... Wtedy nawet tego nie skojarzyłem. Ale stary Lee Wang Ji z Taiwan Star napomykał coś w rozmowie, że walki partyzanckie mogą się rozprzestrzenić z Jawy na Bali. Nie dodał nic więcej.

- Tak, cóż, Boonserb z Pacific C dodał. Wspomniał, że terroryści mogą chcieć pokrzyżować plany Projektu. Ale dostarczał towar prosto do Dżakarty w czasie ostatniego wielkiego powstania przed paru laty, także do Sulawesi. Nie zatrzymały go walki, nie bał się. Wyszukałem informacje o incydentach na Bali, to ledwie kilka akcji partyzanckich. Nie powiesz mi, że przestraszyli się tych drobnych starć!

Przechadzaliśmy się w milczeniu, głęboko zamyśleni. Wreszcie Dave zatrzymał się i wydobył papierosy.

- Tak więc spedytorzy szukają po prostu wymówki. Jako człowiek, który odebrał paskudne wychowanie w Trzecim Świecie, powiedziałbym, że blokada tak całkowita musi mieć przyczyny polityczne. Powinna mieć. Może jakieś inne rządy w tym regionie...

Poczułem, jak wzbiera we mnie fala bezradności. Był to temat, który wałkowałem w myślach od kilku dni.

- Które, na litość boską? Cóż mógłby zyskać którykolwiek z nich rujnując Projekt? Bali to najspokojniejsze miejsce w Indonezji. Pokój, piękno przyrody, doskonale zagospodarowana ziemia, dobre warunki do uprawiania surfingu. Nie stanowi zagrożenia dla nikogo, ale też nie ma powodu, by dokonać tam inwazji... - Westchnąłem i kopnąłem kamyk, wzbijając tuman kurzu. - Dave, sam nie wiem... Nie jestem chyba paranoikiem, co?

- No cóż, my obaj... - Skończył zapalać papierosa i wydmuchał z rozdrażnieniem kłąb kosztownego dymu. I wtedy dopiero spostrzegliśmy, że nie wędrujemy już po chodniku. Cholera! Gdzieśmy zaszli, u licha?

Rozejrzeliśmy się wokół. Zatłoczone uliczki rozpłynęły się gdzieś, a my staliśmy w jakimś zaułku, gołym, brudnym i, co niezwykłe, bezludnym. Otaczające nas ściany budziły zdumienie kontrastem: rzędy gnijących brązowych desek, połatanych bambusem i przerdzewiałą blachą falistą, wznosiły się obok eleganckich murów ze starego kamienia, spękanych i pożłobionych. Pokruszony, pastelowy tynk odpadał płatkami od otaczającego nas muru z lichej żółtej cegły, tu i ówdzie wchłaniając brudną wilgoć z pękniętej rury odpływowej, gromadzącą się w cuchnących bajorkach u jego podstawy. Schodki przeciwpożarowe zwieszały się z okien, przeważnie zakrytych tekturą, najeżonych odłamkami brudnego szkła. Jako dziecko oglądałem zafascynowany podobne okna w starych, na wpół opuszczonych kamienicach czynszowych, gdy poruszane silnym wiatrem szklane zęby klekotały cichutko chłodną muzyką sopli lodowych. Raz na jakiś czas obluzowany odłamek spadał z trzaskiem na brudne podwórze, nie wzbudzając zainteresowania mieszkańców. Tutaj, poruszane łagodniejszym wietrzykiem, który czuliśmy na karkach niczym gorący oddech, falowały w rytmie bardziej egzotycznej muzyki.

Odwróciliśmy się. Za nami w drżącym powietrzu widniał labirynt krętych uliczek, pełnych błota i odpadków, pokrytych bajorkami nagromadzonych nieczystości. Dave wpatrywał się z przerażeniem w swoje eleganckie buciki.

- Czyżbyśmy rzeczywiście przeszli przez to? Nie zwróciwszy uwagi?

- Pewnie przeszliśmy bokiem - zauważyłem i skręciłem za róg. - To musiało być...

Wszedłem prosto w ścianę mgły. Właśnie tak, nie były to pasma ani kłęby, po prostu zwarta ściana, jak ta, w którą wpaść można z piskiem hamulców na trasie szybkiego ruchu, w nocy, kiedy ma się zbyt wiele kilometrów na prędkościomierzu. Jeszcze przed chwilą spacerowałem w świetle późnego popołudnia, teraz potykałem się w ciemności, w której nawet dźwięki rozbrzmiewały odmiennie, a sterty odpadków, jakie niedawno uważnie omijałem, zniknęły gdzieś. Było ciepło, lepko, oddychałem z trudem. Nawet moje kroki brzmiały inaczej.

- Dave? Jesteś tam?

- Gdybym wiedział, gdzie jest „tam”, mógłbym ci odpowiedzieć! Z pewnością gdzieś jestem.

- Widzisz coś? Co masz pod nogami?

- No, ziemię... nie, czekaj chwilę. Kamień?

- Resztki starszej budowli, być może. Do cholery, jest nawet jakaś kolumna, właśnie ją tu widziałem... do licha, zniknęła teraz.

- Gdzie „tu”?

Odpowiedział sam sobie, wpadłszy na mnie. Zatoczyliśmy się na kolumnę. Mgła była tu rzadsza, więc spojrzawszy w dół, dostrzegłem, że słup spoczywa na nierównych kawałkach szarego kamienia, a jego powierzchnia jest lekko popękana i miejscami omszała, wyrżnięty na niej motyw przypominał girlandy listowia. Uniosłem wzrok. Przez woal mgły mogłem dostrzec niewyraźne zarysy innych kolumn - wysokie, zwężające się ku górze cienie, które zdawały się stać samotnie, wspierając tylko ulotne sploty mgieł. Właśnie miałem coś powiedzieć, gdy Dave chwycił mnie za ramię. Nie musiał nic pokazywać. Pomiędzy dwiema kolumnami pojawił się teraz trzeci cień, ledwo uformowany i zmienny.

Dopiero po chwili uprzytommłem sobie, że to sylwetka człowieka, zwracającego się to tu, to tam, przygarbionego, jakby czegoś wypatrywał. Przez moment zbliżał się ku nam, a ja stałem w milczeniu, z zapartym tchem, w rozpaczliwej nadziei, że nas nie dostrzeże. Potem zniknął we mgle, wciąż skulony.

To on przede wszystkim zrobił na mnie wrażenie. Narastało we mnie, szerząc się niby chłodny liszaj, potworne uczucie, że ktoś na mnie poluje. Czułem już kiedyś coś podobnego, pączkujący w kościach niepokój - ale gdzie? Spojrzałem na Dave’a. Jego skóra przybrała szarawy odcień, jakby dostała się pod nią mgła. „Zjeżdżamy stąd!” - rzuciłem bezgłośnie, a on przytaknął żarliwie. Powoli, cicho, trzymając się mocno za ramiona, wycofaliśmy się za kolumnę. Inne widniały przed nami, a że nie mijaliśmy żadnych po drodze, wydawało się, że cofając się odnajdziemy wyjście. O ile reguły z normalnej codzienności tu obowiązywały, było to...

Dlaczego tak pomyślałem? A kiedy i gdzie nie obowiązywały?

Coś poruszyło się w moich wspomnieniach, coś bezkształtnego jak cień we mgle. Coś, co wciąż budziło mnie w nieprzyjemnie chłodnych godzinach przed świtem, zaniepokojonego, rozbitego, wstrząsanego fajerwerkami uczuć. W ciągu ostatnich kilku lat zdarzało się to coraz rzadziej, lecz pewnej nocy, jeszcze nie tak dawno temu, pewna dziewczyna dotknęła dłonią mojej twarzy, gdy siedziałem, dysząc, na łóżku.

- Jesteś cały mokry! Jak w gorączce! I... - wykrzyknęła zdziwiona. Czy ta głupia dziewczyna musiała to mówić głosem tak pełnym zdumienia? - Steve, ty krzyczałeś!

Parę lat wcześniej wyrzuciłbym ją może z miejsca, nawet tej nocy kusiło mnie, by to zrobić. Ale najsilniejsze było poczucie braku, tylko czego? Czegoś określonego, lecz jednocześnie czegoś, z czym walczyłem, nie chcąc nadać mu kształtu. Moje ogromne jak stodoła mieszkanie pogrążone było w mroku, lecz w salonie, poniżej galerii służącej mi za sypialnię, mogłem dostrzec promień światła, który zdawał się wisieć w próżni. Wstałem, miękkim krokiem zszedłem po schodach, depcząc ubranie rozrzucone tam przez dziewczynę - zawsze był to zły znak. Światło było tylko odbiciem wpadających przez otwarte okno promieni księżyca na kominku z portlandzkiego wapienia i wiszącym nad nim starym mieczu o szerokiej klindze. Projektant wnętrz wylewał nad nim gorzkie łzy, zupełnie nie pasował do jego pełnej szkła, post-modernistycznej wizji. Większość moich gości przyznawała mu rację, ale nie chciałem się z nim rozstawać. Dotknąłem ostrza, chłodnego i doskonale gładkiego niczym tafla wody. Instynktownie przyłożyłem do niego rozpalone czoło, wydało mi się, że przyniosło mi to uspokojenie. Potem przygotowałem drinki i zaniosłem je do łóżka. Miała dość taktu, by nie wypytywać mnie, więc spędziliśmy przyjemnie czas czekając na wschód słońca... Ale mrok tego na wpół uformowanego snu pozostał. A teraz, tutaj, jakby przypominając sobie dawno zapomniany smak czy zapach, wyczuwałem w jakiś sposób, że wszystko to wynurzyło się właśnie z tamtej ciemności.

Wycofywaliśmy się pospiesznie, mając przed sobą kolumny, rzucając spojrzenia to tu, to tam, za każdym razem gdy gwałtowne poruszenie mgieł budziło w nas strach przed nieznanym. Przyszliśmy zza rogu, więc jeśli wrócimy...

Nagle, jak za naciśnięciem guzika, znów ogarnęło nas światło, to samo ciepłe światło, z którego wyszliśmy, ta sama miękka ziemia pod stopami, ta sama mieszanka smrodów. Po tamtej bezkształtnej pustce powitaliśmy niemal z radością brudne mury, wspaniałe w swej solidności i znajomej regularności form.

- W porządku, to ta uliczka! - uśmiech Dave’a wyrażał ulgę. - A teraz, do diabła...

Ale skręciwszy raz jeszcze, ujrzeliśmy, że zaułek nie jest już pusty. Jeszcze przed minutą z radością powitałbym towarzystwo ludzi, jakichkolwiek, ale ci...

Byli niżsi ode mnie, nawet od Dave’a, ale było ich wielu. Azjaci, lecz dziwnie nieokreśleni, ich twarze wyglądały niczym groźnie wykrzywione maski z jasnego brązu, i nawet ich matki musiałyby przyznać, że to brzydkie oblicza, poznaczone szramami i bliznami, o połamanych nosach i odsłoniętych zębach. A ich staromodne, workowate niebieskie piżamy, przewiązane ciężkimi czarnymi pasami, choć porwane i brudne, w niemiły sposób kojarzyły się z mundurami. Podobnie długie sztylety, o dziwnych falistych klingach, które trzymali w dłoniach. Przechyliwszy szyderczo głowy, posuwali się naprzód w milczeniu, śmigając ostrzami w pełnych ekspresji i groźnej siły gestach. Cofaliśmy się z Davem’em równie cicho, dostrzegłem pot lśniący na jego twarzy, czujemy go pod własnym kołnierzykiem. Podchodzili, pewni i bezlitośnie, spychając nas w kąt zaułka.

- Nie możeszczegoś zrobić? - syknął Dave.

- Czemu ja?

- Ty, znakomity lider drużyny. Zasłałeś podłogę członkami zespołu ochrony, wszyscy mówią, że taki z ciebie zawadiaka.

- Tak, z cholernym pistoletem na naboje z farbą! Nawet jego tu nie mam!

- Mamy moją zapalniczkę! Może pomyślą...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin