Greene Jennifer - Noc myśliwego.pdf

(487 KB) Pobierz
254662786 UNPDF
JENNIFER GREENE
NOC MYŚLIWEGO
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wszystko trwało w bezruchu. Blady świt oświetlał nagie drzewa, puste pola i białą jak
prześcieradło pokrywę śnieżną. Słupek rtęci wskazywał zero stopni, ale silny wiatr sprawiał,
że temperatura wydawała się dobre dwadzieścia stopni niższa. Z trudem można było
oddychać. Każdy ruch sprawiał ból. Tanner czuł się piekielnie zmęczony i przemarznięty... i
to wszystko z powodu sowy.
Przeklął w duchu, widząc, jak ptak po raz kolejny odskoczył pięć metrów dalej. Sowa
świetnie wiedziała, że próbował ją podejść i nie miała zamiaru wpaść mu w ręce. Mimo ran
potrafiła utrzymać taki dystans, że nie mógł jej dopaść. Rakiety śnieżne i ponad półmetrowa
warstwa świeżego puchu utrudniały mu szybkie ruchy.
Co za noc. Tanner przywykł do wyczerpania i mrozu, nie znosił natomiast upokorzeń.
Już od czternastu godzin bezskutecznie próbował przechytrzyć wielkiego ptaka. Choć sowa
nie mogła latać - na jej uszkodzonym skrzydle widać było plamy zmarzniętej krwi - i tak bez
trudu z nim wygrywała. Gdyby nie była tak nieprawdopodobnie piękna, dawno dałby jej
spokój.
Na jej czysto białej szacie widać było tylko parę karmelkowych cętek. Kulista głowa
przylegała do równie kulistego tułowia, szyja ginęła w pierzu. Rozłożone skrzydła miały co
najmniej półtora metra rozpiętości. Półtora metra śnieżnobiałej, królewskiej szaty z piór,
półtora metra piękna, dumy i potęgi.
Spojrzała na niego ogromnymi, nieustraszonymi, żółtymi oczami. Czekała, aż
spróbuje się zbliżyć, wyzywała go.
Zdołał wypłoszyć ją z ostatniego zagajnika na otwarte pole. Teraz nie miała gdzie się
ukryć. Przyjęła to z obojętnością. Unosiła swą beczkowatą pierś w ciężkim oddechu. Była
wyczerpana. Mimo to mrugnęła na niego szyderczo. Dzika i dumna, nie miała zamiaru
poddać się żadnej słabości. Wolała zginąć, niż dać się schwytać.
A jednak musiał ją złapać, inaczej z pewnością by zdechła.
W oddali dostrzegł ogrodzone pastwisko i budynki gospodarcze - dwie stajnie oraz
dom z przyległościami. Farma leżała przy granicy z Kanadą. Rzeka Rainy stanowiła naturalną
linię graniczną. W pościgu za sową Tanner dwukrotnie ją przekroczył. Nie obawiał się, że
zabłądzi, znał tę okolicę jak własną kieszeń. Polował teraz na prywatnym terenie, lecz
niewiele się tym przejmował. Śnieg szybko zasypywał ślady, a o tej porze i przy tej
temperaturze nie było wokół żywej duszy.
Nie mógł kontynuować pościgu w nieskończoność. Nie chodziło tylko o odmrożenie.
W płucach czuł ból - wywołany oddychaniem mroźnym powietrzem. Coraz gorzej widział. Z
trudem poruszał się na sztywniejących nogach, a prawe udo zaczynały chwytać skurcze.
Tanner odczuwał już swe trzydzieści siedem lat.
Mięśnie wcześniej niż kiedyś odmawiały mu posłuszeństwa. Wydawało mu się, że
karabin na ramieniu waży tonę.
Mimo to ruszył naprzód, równie cicho i bezlitośnie, jak prześladowany przezeń
drapieżnik. Zbliżył się. Straszył ptaka swym ludzkim zapachem.
Sowa cofnęła się jeszcze bardziej. Od rogu stajni dzieliło ją tylko jakieś pięć metrów.
Jej ostry dziób, wyraźnie widoczny nawet z takiej odległości, nie budził w nim obaw.. Myślał
raczej o ukrytych w śniegu szponach. Sowy nie używają w walce dziobów, ich bronią są
szpony, zdolne do zabijania i rozdzierania. Chwycone nimi zwierzę ma mizerne szanse
ucieczki. Od strony stajni doleciał powiew wiatru. Sowa zamarła. Wprawdzie Tanner nie
poczuł jeszcze zapachu koni, ale ona na pewno je wyczuła. Konie i sowy żyją w pokoju, lecz
mimo to instynktownie zareagowała na nieoczekiwany zapach, jak na nowe zagrożenie. Z
wściekłością spojrzała na Tannera.
- Siedź spokojnie, kochana. Siedź spokojnie...
- Tanner, niczym kochanek, wyszeptywał czułe słowa, choć ledwo mógł poruszać
zdrętwiałymi wargami. Nie przestając mówić, zdjął z ramienia karabin i oparł go o ścianę
stajni. Włóczenie się po lasach północy bez broni byłoby głupota lecz w tej chwili karabin
tylko krępował mu ruchy.
Na szczęście zapach koni zdezorientował sowę. Nie uciekała. Tanner zbliżył się o
krok w jej kierunku, po chwili zaryzykował jeszcze jeden.
- No dobrze, kochana. Siedź spokojnie, jeszcze tylko chwilę. Przecież wcale się mnie
nie boisz, prawda? Jesteś ranna, kochanie...
Gdy pokonał kolejne pół metra, sowa z determinacją nastroszyła się i rozłożyła
szeroko skrzydła.
Wyszeptał jej, co myśli o durnych, upartych babach z mózgiem wielkości ziarnka
grochu i wyraził wątpliwość co do jej szlachetnego pochodzenia oraz moralności. Przeklinał
w trzech językach równocześnie - po angielsku, hiszpańsku i francusku - cały czas używając
najczulszego i najbardziej pociągającego tonu, na jaki potrafił się zdobyć.
Zaklęcia niewiele mu pomogły, ale nagle zza stajni wyszła jakaś kobieta. Nie
dostrzegł jej przedtem. Usłyszał tylko śnieg skrzypiący pod butami i zauważył blady cień
nadchodzący z odległego krańca stajni. Nie zwracał na nią uwagi, w tej chwili obchodziła go
tylko sowa. Teraz miał szansę. Sowa zwróciła głowę W kierunku, z którego dochodził nowy
zapach, i w tym parnym momencie Tanner rzucił się na nią.
Chwycił ją mocno pod skrzydła i uniósł do góry. Starał się trzymać jak najdelikatniej,
lecz sowa skrzeczała z wściekłością i próbowała wydziobać mu oczy. Szpony przebiły
rękawiczki i wbiły się w ciało. Usiłował trzymać ją tak, by nie uszkodzić zranionego skrzydła
jeszcze bardziej, lecz wskutek tego nie mógł sobie z nią poradzić. Zdołała uwolnić jedną nogę
i pazurami zaczęła drzeć w strzępy jego puchową Kurtkę. Z piskiem miotała się na wszystkie
strony. Mimo swego ogromu wydawała się leciutka. Puste kości i masa pierza ważyły
niewiele. Choć tak lekka, stawiała zdecydowany opór, zbyt duży jak na jedną parę rąk.
- Powiedz, jak ci pomóc! Usłyszał głos tej kobiety, lecz wciąż nie mógł jej dostrzec.
Spokój w jej głosie uderzył go dopiero później. W tej chwili walczył z szamoczącym się,
dzikim kłębem pierza.
- Zdejmij płaszcz! - krzyknął do niej ostrym tonem.
- Płaszcz?
- Szybciej! Zdejmij płaszcz i zarzuć jej na głowę. Tylko delikatnie. No szybciej, do
cholery!
Zrobiła, co chciał, i jak chciał - „do cholery” - szybko. Sowa uspokoiła się
natychmiast, ale serce Tannera w dalszym ciągu waliło jak oszalałe. Z trudem łapał oddech.
W nagłej ciszy miał wreszcie okazję przyjrzeć się nieznajomej.
Wydawała się wysoka i koścista. Bez płaszcza trzęsła się z zimna. Mocno zacisnęła
splecione ramiona. Miała na sobie różowy sweter z koronkowym kołnierzem, całkowicie nie
pasujący do roboczych dżinsów i wysokich do pół łydki butów. Pod swetrem wyraźnie
rysowały się okrągłe piersi. Długie nogi robiły miłe wrażenie, lecz brakowało jej tyłka.
Dobiegała pewnie trzydziestki. Na kremowej skórze nie pojawiły się jeszcze zmarszczki, ale
twarz nie uderzała już pierwszą młodością. Ot, taka sobie, zdecydował Tanner.
Zupełnie zwyczajna. Wzdłuż pleców zwisał gruby, jasny warkocz. Ściągnięte do tyłu
włosy w najmniejszym stopniu nie łagodziły ostrych rysów twarzy. Jasne brwi wysokimi
łukami przekreślały wypukłe czoło. Szerokie usta, kwadratowy podbródek. Twarz zdradzała
inteligencję i charakter, lecz z pewnością trudno byłoby ją nazwać piękną. Tylko oczy
uderzały pięknością. Migdałowy wykrój powiek i złotawozielony kolor oczu każdemu
musiały na długo utkwić w pamięci.
Pod wpływem jej spojrzenia odwrócił wzrok. Wpatrywała się w niego ze szczerym
zainteresowaniem. Inne kobiety zazwyczaj inaczej na niego patrzyły. Miał metr
dziewięćdziesiąt wzrostu i zbudowany był niczym drwal. Nie sprawiał wrażenia człowieka
czarującego, budził natomiast respekt. Gdy wchodził do baru, inni zazwyczaj ustępowali mu
miejsca. Kiedyś usłyszał, jak ktoś powiedział o nim, że ma zimne oczy drapieżcy, oczy
człowieka zawsze gotowego do walki.
Tym razem jednak jego wygląd nie zrobił wrażenia na nieznajomej kobiecie. Pod
spojrzeniem jej zielonych oczu poczuł się niezręcznie. Przyjrzała się jego twarzy.
- Krwawi pan. Na Boga, cóż go to mogło obchodzić?
- Muszę skorzystać z pani stajni - rzucił w odpowiedzi i nie czekając na pozwolenie,
skierował się do bramy. W innych okolicznościach zapewne pamiętałby, by wpierw zapytać o
zgodę, jednak nie w takiej sytuacji. W prawym udzie czuł bolesne kurcze, palce zesztywniały
mu od mrozu, a ślady po szponach sowy paliły jak ogień. Na dokładkę jej niski, słodki głos
działał mu na nerwy. Do diabła, w tej chwili wszystko działało mu na nerwy.
- Niech pani lepiej idzie do domu, nim przemarznie pani na śmierć - szorstko rzucił
przez ramię.
- Musi pan ją gdzieś ulokować. Tata hodował kiedyś gołębie pocztowe, na strychu
stodoły jest pusty gołębnik.
- Znajdę go - dalej szedł do stajni.
- Przecież nie wejdzie pan na strych w rakietach. Jeśli potrzebuje pan pomocy..
- Dam sobie radę.
- Jak? - choć szczękała zębami, w głosie jej słychać było rozbawienie. - Jak pan
zamierza odpiąć wiązania trzymając jednocześnie sowę? Nie przypuszczam, żeby chciał pan
ją wypuścić. Na litość boską...
Nim zdołał ją powstrzymać, wyprzedziła go i uklękła na śniegu. Przez chwilę
walczyła z wiązaniami. Rzemienie zesztywniały od mrozu i lodu. Tanner umiał z pogodą
znosić zamieć i nigdy nie cofał się przed walką, ale widok kobiety klęczącej u jego stóp
wyprowadził go z równowagi.
- Sam to zrobię - upierał się ze złością.
- Co pan plecie? Oczywiście, że z sową na ręku sam pan nie da rady. Lepiej niech pan
spokojnie stoi.
Po chwili kopnięciami zrzucił rakiety. Kobieta stała obok, ze skrzyżowanymi
ramionami, chowając zmarznięte palce pod pachami. Ponownie przyjrzała się jego twarzy i
ponownie go zirytowała. Mimo swego praktycznego i zwyczajnego wyglądu spoglądała na
niego niewątpliwie z kobiecym zainteresowaniem. Wydawała się przy tym tak bezbronna.
Może dlatego znów warknął na nią.
- Dzięki, teraz może jednak pójdzie pani do domu się ogrzać.
- Nieźle pan sobie poczyna, jak na nieznajomego - odparła, jednak posłusznie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin